Musica Electronica Nova 2017
Tożsamość Zorna
Smutną, ocienioną twarz Johna Zorna mogliśmy oglądać na szaroniebieskich plakatach rozwieszonych we Wrocławiu już od kilku dobrych tygodni. John Zorn, Tożsamość/Identity – to niebanalny sposób pytania o tożsamość. To pytanie o tożsamość par excellence, ale postawienie nowojorczyka na pierwszym planie festiwalu muzyki elektronicznej nie jest rzeczą oczywistą. Festiwalowicze musieli się bronić przed myślą (od której i my zaczniemy), że jest on tutaj, aby być na plakacie, aby powiększyć trochę festiwalową niszę o skojarzenia z Ennio Morricone. Jest to rodzaj obopólnej gry: festiwal chce wzbogacić swoją tożsamość o Johna Zorna (Zornie, czy uświetnisz nasze plakaty swą osobą? Ty przecież musisz mieć w zanadrzu coś elektronicznego), on jednak, czujny, ale ekspansywny kameleon, zamiast podkolorować plakat przyczynia się do jego monochromii. Zniknął z nazwy Tauron, to może…?
Weekend z Zornem (bo koncertów z jego udziałem – wykonawczym bądź kompozytorskim – było cztery) rozpoczął się na poziomie -3 Narodowego Forum Muzyki, gdzie w hipsterskiej atmosferze odbył się wernisaż instalacji Mute Music Macieja Markowskiego. Przedstawiono komorę próżniową, w której głośniki emitowały utwór Dark River headlinera festiwalu. Ontologiczne spojrzenie (spojrzenie właśnie, bo choć niczego nie było słychać, to widzieliśmy drgania membran głośników i wskazówek decybelomierza) na fizyczną przecież naturę dźwięku było miłą pierwszą literą słowa „tożsamość”. Publiczność tego wydarzenia była jednak głównie publicznością biennale WRO. Na koncercie po godzinie pojawili się ludzie zupełnie inaczej ubrani.
Przed koncertem inauguracyjnym, odbyła się jeszcze krótka rozmowa Jana Topolskiego z Elżbietą Sikorą (której kompozycje, jako ustępującej z urzędu dyrektor, mieliśmy tego wieczoru usłyszeć) i Sébastianem Navesem, projektantem muzyki komputerowej z IRCAM, doglądającym realizacji Sonosphère Sikory. Jak zdradziła podczas rozmowy, podług marzenia Andrzeja Kosendiaka miało to być dzieło skomponowane „na cały budynek NFM”. Około 15 minut przed godziną rozpoczęcia koncertu, w pokrytym corianem foyer rozległy się więc z balkonów fanfary, które mimo typowych francusko-spektralnych harmonii zabrzmiały archaizująco, a to z powodu pogłosu, do jakiego w salach koncertowych nie jesteśmy już przyzwyczajeni. Dyrygował pracujący w obsłudze student dyrygentury z wrocławskiej Akademii, którego w następnych dniach można było spotkać „na bramkach”. Kiedy większość publiczności zjawiła się w budynku, utwór trwał już, jakby bez początku. Oddawaniu kurtek do szatni towarzyszyły elektronicznie echa zgromadzonej już na scenie orkiestry NFM. Poddając się łabędzim ruchom dyrygenta Davida Fulmera kreowała ona fale dźwiękowego morza, dopóki wszyscy nie zebrali się w sali. O 19 światło przygasło i zaczęła się Symfonia Wrocławska (czyli Sonoshpere III&IV) Sikory. Było to dzieło potężne, sycące mieszankami barw orkiestrowych i drugoplanowej – poza kadencją – elektroniki topofonicznie rozstawionej w sali. I w pewnym momencie poczułem to, co właśnie miałem poczuć: że dzieło to jest jak miasto, że oddycham i nasłuchuję dźwięków żyjącego świata.
Po krótkiej laudacji i odznaczeniu Sikory medalem ESK Wrocław 2017 orkiestra rozpięła nad słuchaczami pajęczynę łagodnego Interludium Witolda Lutosławskiego (i ten utwór nie obył się bez elektroniki – w ostatnich sekundach trwania efektownie wzbogacił go jakiś nadchodzący sms). Wyciszeni i rozrezonowani musieliśmy następnie czekać czterdzieści minut na Zorna. Jego pierwszy utwór, Orphée na flet, skrzypce, perkusję, instrumenty klawiszowe (nasi) i żywą elektronikę (Ikue Mori), ironizujący i błyskotliwy, nosił znamiona dobrej kameralistyki. Dobór instrumentów, jak i jawne inspirowanie się sonatą Debussy’ego poskutkowały współpracą francuskości sprzed stu lat i dzisiejszej amerykańskiej elektroniki. Owego liryzmu na pewno brakowało koncertowi skrzypcowemu Contes de Fées, w którym nienagannie partię solistyczną wykonał Christopher Otto. Zestawienie romantycznych skrzypcowych kantylen i wybuchów brzmieniowych kontrapunktów w różnych partiach orkiestry mogło być z początku ciekawe, ale na przestrzeni dużej formy nużyło – nie sposób było wyczuć szerszej perspektywy narracyjnej. Suppôts et Supplications, czysto orkiestrowy, pochodzący zresztą z tego samego albumu Zorna, przypominał Contes bez solowej partii. To osobliwie pojęty koncert na orkiestrę, w którym ktoś komuś ciągle przerywa, spiętrzenia zupełnie autonomiczne przemieszczają się w różne strony. Potwierdziło się: Zorn nie jest mistrzem dużej formy. Poza tym wszystko jest: myślenie kolorystyczne (chociaż nie delikatne), kontrasty ciszy i wrzawy. Z pewnością potrafi grać z naszą uwagą, akurat tym utworem nas nie zanudził.
Nie zanudził też o północy, w ewangelicko-augsburskim Kościele Opatrzności Bożej, gdzie zagrał na organach przy elektronicznym akompaniamencie Mori. W kościele surrealistycznie oświetlonym na niebiesko improwizował przez około czterdzieści minut. Przeszedł w tym czasie przez kilka muzycznych pokoików: najpierw modalne zagrywki, później Messiaenowskie „klastery mocy”, umiejętnie zaskakiwał nagłą tonalną kadencją czy pinkflojdowym pasażykiem. Mori wsłuchiwała się w Zorna jak cierpliwa matka. Udało się uniknąć wrażenia czysto marketingowej sytuacji „znany kompozytor naparza w organy”. Zamiast tego: poligon elektroniki, modernizmu, rozrywki i (w żarcikowym bisie) zwiększonych sekund radical jewish culture.
O ile można się spierać, gdzie Zorn wypadł najlepiej, o tyle chyba wszyscy miłośnicy nowej muzyki byli zgorszeni trzecim koncertem. Największymi literami pod nazwiskiem Zorna na plakacie wypisane the Gnostic Trio, składające się z harfy, gitary elektrycznej i wibrafonu, „jeden z najsubtelniejszych zespołów, jakie Zorn uformował w XXI w.” to oczywiście amerykańscy muzycy z najwyższej półki. Jednakże postmodernizm został tu poprowadzony ewidentnie za granicę, za którą zaczyna się kicz. Oto półtorej godziny monotonnych, windowych kawałków polegających na glassowskich rytmach 2 na 3 i ogrywaniu skal. „Mistyczna” barwa tria mogła przykuć uwagę na pierwsze kilkanaście minut, ale później po każdym utworze kilka osób opuszczało salę. Ci, którzy zostali (taka wrażliwość ma silną reprezentację) nagrodzili artystów gorącym aplauzem, trzynaście osób nawet wstało. Smutne, że na festiwal wkradł się wieczór tak bardzo popowy.
Jako swoisty support wcześniej wystąpiła jeszcze Ikue Mori, grając na laptopie kompozycje The Clavicle of Solomon i Bagatelles (w aranżacji). Pierwsze, czysto akusmatyczne słuchanie tego festiwalu było bardzo interesujące. Utwory cechowała „homofoniczna” struktura: polirytmiczne reichowe rytmy i na ich tle ulotne dźwięki cyfrowe. Szara eminencja festiwalu pojawiła się jeszcze na drugim koncercie tego wieczoru, podczas którego prezentowała archiwalne, surrealistyczno-cut-upowe filmy Harry’ego Smitha sprzed pół wieku, z Zornowską muzyką. Muzyką transową, noise’ową, klezmerską, psychodeliczną. Tutaj zaprezentował się zręcznie, w swojej specjalności, czyli żonglerce stylami. To właśnie kompetencja filmowego kompozytora. Kim jest więc nowojorczyk, siedzący z boku sceny jak tatuś, sześćdziesięciolatek w moro spodniach? Sobą?
Postzorn
Festiwal rozpięty był pomiędzy dwoma weekendami i kiedy rozstaliśmy się z gwiazdą, nadszedł czas na koncerty mniejszego formatu – dla najwierniejszych. Już w niedzielę zaprezentował się wrocławski kwintet dęty LutosAir Quintet. Rozpoczął premierowym utworem Ryszarda Osady, Abstract Music. Ideę obwieszczoną w programie udało się zrealizować: antyteza. Poszczególni członkowie kwintetu niepewnie pojawiają się na scenie, ich partie są bardzo skromne, od razu podchwytywane przez warstwę elektroniczną, która w natarczywy sposób ich zagłusza. Jakby bardzo chcieli coś powiedzieć, ale nie dawano im dojść do głosu. Było więc w tej przygnębiającej scence coś z subtelnego teatru. Następnie cienie muzyków zebranych za zasłoną wykonały Il Silenzio degli Oracoli Salvatore Sciarrino. Bohaterowi ostatniej Warszawskiej Jesieni czegoś jednak zabrakło, mimo żywego wykonania nie potrafił wywołać w podziemnej sali NFM namacalnego śródziemnomorskiego zmierzchu. Chyba zbyt szybko się to stało, byliśmy za mało skupieni, aby wsłuchać się w ciszę. Więcej tej ciszy udało się wykreować w Space, where I used to be Wojtka Blecharza. Owo Space zajmowaliśmy my, a kwintet grał rozstawiony dookoła, obchodząc nas w akcie kontemplacji dźwiękowej. Podobny, przedęciowo-szumowy język muzyczny, choć nie tak wysmakowany, jak w poprzedniej kompozycji, sprzedał się dzięki dynamicznej sytuacji. Dla niepokoju, charakterystycznego dla owych trzech kompozycji, kontrapunktem były pokazy trzech prac wideo z programu Biennale Sztuki Mediów WRO.
Poniedziałek należał do kompozytorów z Wrocławskiego Oddziału ZKP. Chcąc – nie chcąc, ustawili się w sytuacji współzawodnictwa, a publiczność w roli małych krytyków: zgodnie z tradycją, wszystkie utwory napisane zostały na konkretny instrument – tym razem altówkę elektroniczną Rafała Zalecha. To był przede wszystkim jego koncert, kiedyś w szkołach będą się uczyć o tej altówce ze zwisającym kablem. Imponował też techniką i scenicznym obyciem. Mieliśmy więc zawsze atrakcyjny efekt wydobycia morza dźwięku zwykłym gestem gry na instrumencie smyczkowym w utworze Adama Porębskiego AntiBuzz. Była to udana etiuda obficie korzystająca z bogactwa tembrów zaklętych w altówce, z rozmarzoną, tęskną końcówką. Podobnie ciekawe barwowo było Hommage á Carl Czerny Mateusza Ryczka, w którym Zalech, ćwicząc podstawówkowe wprawki, wywoływał z niebytu potężne brzmienie orkiestry. Przywołane mroczne siły w zajmujący sposób przepływały po różnych kanałach, zręcznie grając z ludzkim postrzeganiem echa. Jednym z najciekawszych języków kompozytorskich był język samego elektroaltowiolisty zaprezentowany w VIOLE[nce] + Voice. Stan bliski załamaniu nerwowemu podkreśliła partia głosu (Katarzyna Dziewiątkowska). Sam Zalech oczekuje po swoim instrumencie czegoś innego niż gremium wrocławskich kompozytorów. W tej kompozycji, dyskretnej, niepewnej, bardziej fascynuje go detal niż potęga wytworzona w reżyserce. Niezrozumiała była kompozycja Adriana Foltyna Overfitting I. Za pomocą urządzenia emotiv kompozytor wpływał na wyświetlający się w tle nutowy zapis utworu, jednak ciężko odróżnić było to, co zamierzone od problemów technicznych. Spójnej narracji nie stworzyło też Już? Nie… Piotra Bednarczyka, chociaż była to żonglerka bardzo interesującymi pomysłami. Na osobne omówienie zasługuje Alternatywna Muzyka Jacka Sotomskiego, w której podróżuje on szlakiem wytyczonym wcześniej przez świetne Accordion GO. To samo: postinternet, postteatr, postinstrument. Już nie tak odkrywcze, chociaż niezmiennie przyjemne. Tam, gdzie mieliśmy akordeon jako konsolę do gry, pojawił się stosunek płciowy z altówką jako konsekwencja przeplatających się w warstwie wideo materiałów dla pełnoletnich. Tak, wszyscy udawaliśmy przez dwie godziny, że nie jesteśmy ze świata Internetu, ale twarz obrzucana parówkami wywołuje zdecydowanie najwięcej emocji i nie ma co mówić, że jest to środek estetyczny z niskiej półki.
Od tego momentu pytanie o tożsamość wywoływało odpowiedzi coraz bardziej post. We wtorek Jan Topolski w klubie Uff, w ramach promocji #30 Glissanda przedstawił kilka ośrodków zasłużonych dla muzyki elektronowej bloku wschodniego (Bratysława, Pilzno, Belgrad). W ramach wschodnioeuropejskiego sentymentalizmu obejrzeliśmy film Ikaria XB 1 (1963) z elektryzującą ścieżką dźwiękową Zdenka Liški. Jaki dźwięk może wydawać statek kosmiczny przemierzając kosmos? Autor Mute Music się myli.
Nauka miała swoje pięć minut (pięć godzin) w środę, kiedy w Instytucie Muzykologii Uniwersytetu Wrocławskiego odbyło się sympozjum Cyfrowe tożsamości w muzyce z udziałem Harry’ego Lehmanna. Berliński filozof wyłuszczył swój rewolucyjny system rewolucji cyfrowej, prezentując mapę muzycznych tożsamości. Kto jeszcze nie znał tego narzędzia, mógł je później kontemplować, słuchając kolejnych referentów i obserwując rozciąganie czasu. Dopiero panel z udziałem znamienitych osobistości przerzucił żywy most pomiędzy muzyką i muzykologią. Oddechem było znalezienie się wieczorem na koncercie Tutting, gdzie do głosu doszli najmłodsi artyści. Taniec dłoni i palców prezentowany na tle kolorowych obrazów przy akompaniamencie elektronicznym realizowanym przez Mateusza Ryczka – zdaje się, że to „muzyka relacyjna” – był jednym ze świeższych wydarzeń festiwalu.
W czwartek odczuliśmy na własnej skórze rozchwianą tożsamość sztuki naszych czasów. Najpierw w NFMie w ramach zagranicznego przedsięwzięcia promocyjnego Music Masters on Air bukiet kompozycji różnych europejskich autorów zaprezentował belgijski Amôn Quartet. Dwóch obecnych w programie kompozytorów – Martin Q Larsson i Nikola Kołodziejczyk – prowadziło opolizującą konferansjerkę. Zgodnie z mapą Lehmanna był to po prostu koncert muzyki klasycznej (rozszerzonej), o proweniencji bardziej filharmonicznej niż festiwalowej. Nie zostawiły po sobie wyraźnego śladu ani Two Rhythms in Exile Grégory’ego d’Hoopa, w którym elektronika miała pomijalną rolę, a narracja utworu oparta była na podawaniu sobie tytułowych rytmicznych zalążków, ani Darwish Guillaume’a Auvray’a, gdzie silne kontrasty fakturalne rodem z minionego stulecia dynamizowała partia elektroniczna. Do niedzielnego (LutosAir) toposu nieobecności, przeniesienia i dramatu emigracji nawiązywał wprawdzie cały koncert, ale w The Ways You Cry Maurilio Cacciatore podał rzecz na talerzu: zapostulowane stopniowe opuszczanie stroju temperowanego u osłuchanych osób nie wywołało efektu „utraty gruntu pod nogami”. Odtworzenie zaś w końcowej fazie utworu materiału o Aleppo, chociaż estetycznie stanowiło uderzenie w twarz, etycznie było słuszne. Kołodziejczykowi udało się wytworzyć w sali „aurę żubra” (tytułowy Wisent), kosztem, co prawda, momentami zbyt ludowo-filmowych faktur. Sztampowy minimalizm sprawdził się jednak w zamyśle tego koncertu. W Ares i Afrodite Q Larssona (któremu nie można zapomnieć, że powiedział „znacie już nasze kompozycje, więc możecie umieszczać je w programach”) najciekawsza była przesterowana wiolonczela, która w połowie utworu zaczęła grozić reszcie kwartetu. Zachowawcza pod względem środków dialektyka utworu doprowadziła w końcu do harmonijnej kulminacji. I tyle.
Tyle działo się w filharmonii, natomiast w klubie Uff, o klubowej godzinie swój jedyny w historii istnienia koncert miał Postensemble (obecnie Ensemble Kompopolex) w składzie Rafał Łuc (akordeon), Jacek Sotomski (elektronika), Aleksandra Gołaj (perkusja), Konrad Fiszer (flety). Jak na młodych artystów przystało, poprosili o utwory młodych kompozytorów. Efekt był nadspodziewanie ożywczy (nie tylko z racji użytych w jednej z kompozycji wentylatorów). Już od pierwszych taktów (tak, tak) autoironicznie nihilistycznego Isorhythmical Proposal Ryszarda Lubienieckiego czuło się, że tu dzieje się coś ważnego. Dzięki nieprzyznanemu dofinansowaniu kompozytora nie ograniczały wyświechtane pojęcia, takie jak postinternet, nowa dyscyplina (tak, tak)… Powstała więc ciekawa narracja złożona z brzmieniowych punktów i dobrze, bo muzyki stosunkowo absolutnej ten koncert potrzebował. Ale przemówiła i osławiona nowa dyscyplina: Instrument Spring 2017 Ready-To-Wear Moniki Szpyrki w czytelnym układzie rozgrywał się pomiędzy tradycyjną sytuacją estradową i pokazem mody. Szczególnie udane było wykorzystanie gestów dłoni przez wykonawców i postać pojawiającą się w partii wideo. Jak marionetki instrumentaliści przerywali grę, kiedy z taśmy odzywał się autorytarny house’owy rytm. Niewola? Kolejny, zagrany w całkowitej ciemności utwór Another Air Kuby Krzewińskiego zabrzmiał na naszych policzkach powiewami powietrza z wspomnianych wentylatorów. Artyście udało się wykreować niezwykłą przestrzeń zmysłową, oscylującą pomiędzy słuchem i dotykiem. Bol Teoniki Rożynek zabrzmiał dwukrotnie, w skutek problemu technicznego (nie pierwszy i nie ostatni raz na festiwalu problemy techniczne postawiły dramatyczne pytanie o tożsamość muzyki elektronicznej…) – raz bez partii wizualnej, a potem już z. Obudziło to we mnie wstydliwą tęsknotę do muzyki nierelacyjnej, która ponoć umiera. W starciu brzmieniowym mieszająca w wystudiowanej rytmice partia elektroniczna zwyciężyła nad istotą biologiczną. Marta Śniady zaprezentowała chyba najbardziej oczywisty z utworów, opierający się na kontraście słów „cut” i „cute” (c_ut|e_#2), w którym słodkie kotki internetowe zamieniły się w krwiożerczych królów sawanny. Jeżeli z warstwy muzycznej coś przetrwa, to będą to amplifikowane nożyczki, jako wspaniały koncept akustyczno-symboliczny. Reszta: rozpikselowane brzmienia, wtopiła się w ogólny język muzyczny wieczoru – na swój sposób uniwersalny. Finał, czyli Wybór zamknięty ponownie prezentującego się na festiwalu Piotrka Bednarczyka, to eksperyment z samplerem perkusyjnym, który przeciwstawiony wzmocnionym instrumentom akustycznym, intrygował dialektyką i kontrastami bardziej niż zamierzonym efektem kwadrofonicznym. Postfilharmoniczny koncert zostawił po sobie wrażenie bijącego serca festiwalu i za ten mały świat, miniferment, należą się kompozytorom i wykonawcom szczere ukłony.
Posttożsamość
Jak się zdaje, trzecia faza festiwalu (albo druga, bo wszystkie wydarzenia tygodnia miały jedynie status towarzyszących) przybrała oblicze najbliższe sercu dyrektor Elżbiety Sikory. Zrobiło się bardzo francusko, głównie za sprawą gwiazdy nr 2, Françoisa Bayle’a. Zróżnicowany program piątkowego koncertu sprawdził się w stu procentach już jako samo zjawisko. Marzy się, by podobne odbywały się nie tylko od święta. Potrzebujemy tylko zespołu muzyki nowej klasy Ensemble KNM Berlin, albo kompozytora-rezydenta takiego jak Bayle. Starszego pana, który ukłonił się, wszedł do reżyserki i w prawie pustej Sali Głównej (pół parteru) przez kilkadziesiąt minut kreował przestrzenie dźwiękowe, jakich ta część Europy chyba jeszcze nie słyszała. W Journey to the center of the head [sound speed-light] krążące dookoła chropowatości, brzęknięcia, piszczenia, obroty, fascynujące przemieszczenia masy dźwiękowej, w stonowany sposób zderzały się ze śpiewem mnichów/beczeniem owiec. Nieczęsto spotykamy się z muzyką elektroniczną, w której tyle się dzieje, dlatego mógł wystąpić szok kulturowy. Dla malkontentów Bayle przygotował jeszcze trudniejszy w odbiorze …Who ? [The project <<Listen>> /1], prapremierowo wykonany utwór pomyślany jako ćwiczenia ze słuchania. Faustowski Bal wiosennej pełni Cezarego Duchnowskiego, świetnie wyważony, zestawiony był z kilku skontrastowanych obrazów dźwiękowych (grobowa elegia, ludowa igraszka), długich i wewnętrznie niezróżnicowanych. Mogło razić, ale uważam, że ich eufonia warta była kontemplacji i korona z głowy spaść nie musiała. Elektroakustyczny raban i emanacja czarciej siły pod postacią diabelskich skrzypiec pozostaną w pamięci na długo, podobnie jak coda, w której partia elektroniczna odbierała dźwięki fortepianu i wygaszała ich energię glissandami w dół. Nastrój egzystencjalnego niepokoju utrzymał się do końca koncertu. W Tonus Martina Hiendla na skrzypce, wiolonczelę i elektronikę ciche figury instrumentów akustycznych, odbierane i wzmacniane, zaczynają dominować nad swoim pierwotnym źródłem. Proces wymyka się spod kontroli i kiedy muzycy klękają przed piecykami wzmacniając sprzężenie, możemy zadać nasze ulubione pytanie o tożsamość. Wreszcie Anaparastasis III: The Pianist niesłusznie nieobecnego, przedwcześnie zmarłego modernisty-filozofa Jani Christou zmąciło dogłębnie dusze publiczności, szczególnie zaś wszystkich obecnych na sali pianistów, do których zalicza się i autor niniejszego tekstu. Klasyczna scena teatru instrumentalnego, podejmowana i w Polsce: solistka ma grać, ale nie może. Akompaniująca orkiestra coś tam próbuje, ale nastrój robi się coraz bardziej paranoiczny, rozlegają się dziwne odgłosy, pianistka próbuje wywołać z martwego, czarnego zwierza jakieś uczucie, aż wreszcie poddaje się i kiedy po rozdzierającym krzyku orkiestra oddaje się bakchicznej rozwałce stoi i patrzy przed siebie, samotna. Warstwa elektroniczna: upiorny brum.
Znowu remedium na zbyt dorosłe przemyślenia okazał się program dla dzieci. W akusma forum, zaaranżowanym w Sali Czerwonej NFM warsztaty dźwiękowe prowadził Mariusz Gradowski. Owych doświadczeń dla najmłodszych nigdy za wiele, w końcu to pierwsze pokolenie, które będzie jako filharmonię z dzieciństwa wspominać Narodowe Forum Muzyki. Obawiałem się, że pufy, wokół których rozstawiono głośniki, przeznaczone są tylko dla dzieci, a dorosłym zostanie urządzony wagnerowski teatr na twardych krzesłach. Na szczęście myliłem się. Oto o siedemnastej (po bogatej w ciekawostki branżowe rozmowie Topolskiego i kuratora Michała Mendyka) rozpoczęły się pokazy akusmatyczne, przygotowane przez Mendyka właśnie oraz Bettinę Wackernagel z festiwalu Heroines of Sound. Trzy poziomy wyżej, na Placu Wolności trwała bardzo głośna impreza religijna, rażąc nagromadzeniem akordów tercjowych. Zstąpiliśmy więc do podziemi rozkoszować się dźwiękiem wysublimowanym, a przecież nie mniej transcendentnym. Pierwsza sesja przypomniała o postaci i specyficznym poczuciu humoru Eugeniusza Rudnika. Pomiędzy jego dwa utwory o tematyce wojennej (Lekcja II i Guillotine DG) wpleciono La Parata Arsenija Jovanovića. Przygnębiający kolarz przemówień dyktatorów oraz prezentowane dzieła Rudnika były jedynymi „radiowymi” kompozycjami tego wieczoru. Sesja druga – kobieca – przybliżyła postać Laurie Spiegel (Patchwork, Pentachrome, Appalachian Grove I), amerykańskiej pionierki dźwięku. Minimalistyczne syntezatorowe tapety na pewno skutecznie odcięły się od poprzednich utworów, ale nie dosięgły poprzeczki francuskiego konkretu. Paradoksalnie ciekawszą narracją odznaczyły się statyczne, rezonujące ambienty Teresy Rampazzi, prezentowane zaraz potem. W kolejnej sesji powrócił Bayle, którego akustyka Sali Głównej dzień wcześniej najprawdopodobniej nie usatysfakcjonowała. Po prezentacji dwóch swoich utworów (Rain Stick [The Empty Hand/1] , The Noise’s infinite [erosphère /2] oraz dwóch kompozycji Jean-Claude Risseta z cyklu Elementa, ponownie odtworzył …Who ?. Faktycznie, ograniczona dyfuzja dźwięku pomogła. Pamiętam o wiele pełniejszy dźwięk kropli wody, często pojawiający się tego wieczoru m.in. u Risseta. Jego utworów można posłuchać w Internecie, ale paradźwiękowe wrażenie znajdowania się w zawieszonej w próżni kuli wody zapewnić może tylko akusma forum. Czwarta sesja, moim zdaniem najciekawsza, dotyczyła młodych kompozytorek obecnych w programie Heroines of Sound, które same wykonały swoje utwory. Loïse Bulot w subtelnych, ale świetnie dramatycznie rozegranych Hesperia i Yami, odświeża zakurzone pojęcie impresjonizmu. Z kolei Antje Vowinckel wycinankami akustycznymi tworzy kwadrofoniczne, dźwiękowe pomniki samochodu (Ferrari, entre) lub meczu piłki nożnej (fantastyczne The Goal, w którego finale szum aplauzu trybun rozpływa się w przestrzeni kosmicznej…). Wreszcie ostatnią bohaterką dźwięku była Anna Zaradny. Podczas projekcji monograficznej brudne, gęste starsze kompozycje (Theurgy, MAUVE, OCTOPUS) przykryły premierową BURUNDANGA, w której artystka wkracza na nowe dla siebie obszary muzyki konkretnej. Jednorodność materiału, emocjonalnie bardzo natarczywego (głosy kobiet, pozbawione oddechu), sprawia, że szok szybko się ulatnia. Albo ulega psychologicznej represji.
Podczas dwóch ostatnich dni nieszczęsne pytania o tożsamość odeszły na trzeci plan, bo wachlarz prezentowanych utworów był dostatecznie autoafirmatywny, abyśmy poczuli, że jesteśmy w najlepszym miejscu, w najlepszym czasie. Oto kierunek zgodny z programami poprzednich edycji, jaki na swej busoli powinien ustawić Pierre Jodlowski, nowy dyrektor. Most do francuskich ośrodków pewnie się nie zachwieje. Festiwal nie wyprowadzi się też z Wrocławia osieracając tutejszych twórców. Te dwa filary powinny wystarczyć jeszcze na długi czas. Lekcją dla wszystkich mogą być poprzednie fazy festiwalu. Zwłaszcza Zorn: sam mógłby sobie europejski festiwal zorganizować, bo jak najbardziej jest do tego zdolny, natomiast w ramach MEN ani nie zaprezentował się wyczerpująco, ani specjalnie nie trafił w sedno. Widzę tu raczej oczyma duszy monografię Ikue Mori, artystki o nazwisku równie znaczącym i z własnym dorobkiem. Przy całym tym wymądrzaniu nie umniejszajmy jednak zasługi, jaką jest sprowadzenie Zorna do Wrocławia. Oto trudne balansowanie pomiędzy niszą a Placem Wolności.
Szymon Atys