Muzyka prywatna
Musica Privata, Łódź, 17-18.10.2014
Dwudniowy festiwal Musica Privata, który już po raz trzeci zaistniał na łódzkiej scenie, to pozycja obowiązkowa dla słuchaczy zainteresowanych muzyką poszukującą. Tegoroczna edycja, której koncerty odbyły się w industrialnych wnętrzach pofabrycznych hal Wi-My i klubie Bajkonur, cieszyła się – jak dotychczas – największym zainteresowaniem publiczności, choć nadal jest to impreza niszowa. Po raz pierwszy również organizatorzy zdecydowali się rozszerzyć repertuar, składający się do tej pory z performance’ów i improwizacji, o utwory klasyfikowane jako współczesna muzyka poważna (akademicka, partyturowa). Gwiazdą festiwalu był Mikołaj Trzaska, niemniej jednak silna reprezentacja gospodarzy, a także inni goście spoza Łodzi i zza granicy również zasłużyli na oklaski.
PIĄTEK
Piątkowy wieczór rozpoczął się od performance’u Variation on Black Aleksandry Chciuk. Sytuacja sceniczna prezentuje się następująco: oto widzimy kobietę siedzącą przy fortepianie, ubraną w długą czarną koronkową sukienkę i nie od razu dostrzegalne białe rękawiczki. Na artystkę pada z dwóch reflektorów czerwone światło. Unosi ręce, jak gdyby chciała uderzyć pierwszy akord – zamiast tego słyszymy huk gwałtownie opadającej klapy. Huk wybrzmiewa. Artystka zaczyna wić się i ocierać o instrument jak kotka w rui (cóż to za „pianofilia”). Wchodzi pod instrument, rytmicznie szarpie prawy i lewy pedał, w końcu wdrapuje się do wnętrza fortepianu, ciężarem swojego ciała utrzymując pokrywę. Jej usytuowanie równocześnie sprawia, że zachodzi pewnego rodzaju preparacja instrumentu ciałem, gdy artystka w końcu zaczyna „grać” przy użyciu klawiszy. Wytłumione dźwięki przeplatają się z przypadkowo brzmiącymi. Tu pianistka ma swój – dość brutalny – popis. Po jego zakończeniu wychodzi z instrumentu, staje na nowo przed nim, zdejmuje białe rękawiczki i rzuca na podłogę, od niechcenia kłania się i wychodzi (mimo długich oklasków już nie wraca). Czy na naszych oczach właśnie popełniono zbrodnię? Był to napad, a może gwałt? A rękawiczki były po to, aby nie zostawić odcisków palców? Jeśli tak, to dlaczego przestępstwo popełniono na oczach świadków?
Prowadzeni głosem „nawoływacza” udaliśmy się do dużej hali, gdzie zabrzmiały utwory Marcina Stańczyka i Suavasa Lewego.
O warstwie ideowej Three After Images na amplifikowany kontrabas solo Marcina Stańczyka mówić nie będę – dzieło muzyczne ma się bronić samo, nawet wówczas gdy oderwiemy od niego teorię i kontekst (w tym miejscu należy nadmienić, iż w ani w ulotkach, ani otrzymywanych przy wejściu programach nie znalazły się opisy kompozycji, jedynie kilka słów o samych twórcach i wykonawcach; uznaję, iż jest to zabieg celowy). Trzy powidoki to kompozycja dynamiczna, wciągająca, wykorzystująca szerokie spektrum możliwości nie tylko samego kontrabasu, ale i kontrabasisty, a nawet podłoża (świetny pomysł z umieszczeniem wykonawcy na podeście zrobionym z europalety – tupanie w betonową podłogę nie przyniosłoby zamierzonego efektu akustycznego). Mamy zatem glissanda pizzicato, brzmiące jak zanurzenie się w głębokiej wodzie, ale i grę arco, gdzie często smyczek oscyluje wokół podstawka; mamy poczucie swobody rytmicznej, choć wiemy, że zapis jest precyzyjny; mamy tupanie, śpiew, mormorando, stukanie w pudło rezonansowe instrumentu i te wszystkie smaczki, których możemy się po Stańczyku spodziewać (choć utwór powstał ładnych parę lat temu). To wszystko brawurowo wykonane przez Łukasza Owczynnikowa, rewelacyjnego instrumentalistę, absolwenta łódzkiej AM, któremu skądinąd kompozytor powierzył prawykonanie.
Następnie przyszła kolej na gwiazdę łódzkiego podwórkowego offu, Suavasa Lewego. Pierwsza jego kompozycja, Road Gjin 07/08.2011 była jedyną, w przypadku której zdecydowano się wprowadzić słuchacza w pozamuzyczny kontekst. Otóż inspiracją były wypadki drogowe, a sam utwór bazuje na statystykach tychże – według zapowiedzi – z lutego 2011 (choć, sądząc po tytule, chodziło raczej o lipiec). Czas trwania w sekundach (808) odpowiada liczbie ofiar śmiertelnych na drogach w tamtym czasie. Kompozycja była zdecydowanie utrzymana w duchu minimalistycznym, żeby nie powiedzieć dziecinnie prosta – jej podstawę stanowiła wciąż powtarzana para uderzeń na elektronicznej perkusji (bądź po prostu nagłośnionych kawałkach bliżej nieokreślonego tworzywa), które następowały po sobie w nierównych odstępach czasu. Na tym tle co kilkadziesiąt sekund prezentowane były krótkie fragmenty z taśmy – geneza niektórych dźwięków z uwagi na stopień przetworzenia materiału była trudna do określenia, co do innych nie było wątpliwości, że są to brzmienia przejeżdżających pojazdów (motocykl, pociąg etc.). Ot, taka ciekawostka, ale bez większych walorów estetycznych.
Zdecydowanie bardziej udany okazał się drugi utwór, 144 na gitarę elektryczną, mimo że początkowo kompozycja wzbudziła moją irytację i wręcz przekonanie, że nie należy spodziewać się niczego interesującego. Lewy przy pomocy loopera „zlepił” rytmicznie powtarzany czterodźwiękowy klaster, na który następnie nałożył szumy, trzaski – ścieżka najwyraźniej nie została wykonana precyzyjnie w pulsie, gdyż z biegiem utworu przesuwała się coraz bardziej w przód względem pionu klasterowego (nie sądzę, aby był to zamierzony phase shifting…). Po dołożeniu jeszcze kilku ścieżek okazało się, że nudnawa i przewidywalna zabawa gitarą przeradza się w totalny drone. Masa dźwięku w potężnej dynamice, która rosła z każdą sekundą, szczelnie wypełniła każdy zakamarek hali.
Po długim czasie oczekiwania związanym z ustawianiem sprzętu naszą cierpliwość wynagrodził występ duetu Marceces/Długi. Ich improwizowany set na klarnet basowy, live electronics i perkusję dostarczył ekstremalnie mocnych wrażeń, jeśli chodzi o zakres częstotliwości dźwięków i przede wszystkim wolumen brzmienia, ale również doświadczenia wzrokowe – wizualizacje wyświetlane na różnej wielkości trójkątnych polach przygotował łódzki arcymistrz wizuali Mac Umatik. Improwizowana kompozycja – z dwiema wyraźnymi kulminacjami dynamicznymi (jedną w pierwszej części utworu, drugą na koniec) i zejściem do przyjemnego piano pomiędzy nimi – była mroczna, dzika, jakby wydobywająca się z wnętrza ziemi. Muzyka z trzewi.
Pierwsza część piątkowych koncertów zakończyła się wykonaniem klasyka – In C Terry’ego Rileya (w którym również ja miałam okazję wziąć udział). Tym razem w małej hali przygotowano miejsca siedzące, część z nich umieszczono w środku zespołu. Prócz sporej grupy tradycyjnych instrumentów i niewielkiej sekcji wokalnej można było usłyszeć drewniany flet prosty, erhu, vintage’owe organki Bontempi B3 czy rury PCV, a wszystkiemu przysłuchiwał się przyjaciel jednej z instrumentalistek – jamnik Hektor. Wykonawcy to zbieranina zapalonych ochotników, którzy dzięki inicjatorowi wydarzenia, Kubie Krzewińskiemu, skrzyknęli się, aby po prostu wspólnie pograć. Dyrygentem, czy raczej koordynatorem projektu był Mariusz Lewy (świeżo upieczony magister Edukacji Artystycznej, który prowadzi m. in. „Chór dla nie-opornych” przy Filharmonii Łódzkiej), który pozwolił sobie na dosyć dużą ingerencję w kształt utworu (zatrzymanie w trakcie, zbiorowe subito piano i crescendo), mimo, iż komentarz odautorski Rileya i tak zakłada sporą dozę swobody w realizacji poszczególnych patternów. Wykonanie nie było idealne, ale Musica Privata to nie festiwal idealnych wykonań. Wydaje mi się, że zarówno wykonawcy, jak i słuchacze mieli z wykonania dużo radości. I o to chodzi.
Z niemal godzinnym opóźnieniem rozpoczęła się druga część festiwalowego wieczoru, poświęcona muzyce improwizowanej. Przenieśliśmy się na najwyższe piętro budynku do przytulnego wnętrza klubu Bajkonur.
Połowa zapowiedzianego duetu Zielińska/Kozioł, tj. Ola Kozioł, z powodu choroby nie mogła pojawić się na koncercie. Dlatego też Paulinę Miu Zielińską (głos) wspomogli skrzypek Michał Rupniewski i Paweł Sokołowski, wirtuoz biedafonu (instrument dęty zrobiony z odpadów, wyglądem przypominający waltornię kilkukrotnie rozjechaną przez czołg, z ustnikiem od saksofonu; wyprodukowany w jednym egzemplarzu). To trio stworzone ad hoc zaimprowizowało cztery krótkie utwory, zachęcając publiczność do współudziału. Do wykonawców przyłączyli się więc Owczynnikow na kontrabasie i ukryty w kącie sali Mikołaj Trzaska, improwizujący na klawiszach z aplikacji na smartfonie.
O Zielińskiej dowiadujemy się z notki programowej, że „prowadzi warsztaty ze śpiewu ekstremalnego”, jednak jej wokalistyka nie zbliżyła się nawet do ekstremum. Nie było to oczywiście bel canto, ale raczej dość typowy śpiew jazzowy, zdeformowany lekko spłaszczoną, „żabią” emisją. Owszem, było trochę zabawy pojedynczymi sylabami czy fonemami, jednak ci, którzy spodziewali się ekwilibrystyki wokalnej na miarę Agaty Zubel mieli prawo poczuć się zawiedzeni. Jej towarzysze byli na scenie dość nieśmiali, choć in plus oceniam ich poszukiwania inspiracji w otoczeniu (przyznam, że oczami wyobraźni widziałam, jak świetlówka, na której Rupniewski wykonywał rytmiczne ostinato, pęka mu nad głową, co na szczęście nie nastąpiło).
Bezapelacyjnie najjaśniejszym punktem programu piątkowego wieczoru był duet brazylijsko-portugalski: Yedo Gibson (dęte) i Vasco Trilla (perkusja). Panowie pokazali co to znaczy free jazz. Kunszt improwizatorski, gra na oddechu permanentnym, płynność ruchu i dźwięku, tak niebywała łatwość posługiwania się absolutnie wszystkim, w co da się zadąć lub uderzyć… Z niejednych ust dobył się jęk zachwytu.
SOBOTA
Dzień drugi i ostatni rozpoczął się od bloku trzech kompozycji na duet marimby (Julianna Siedler) ze skrzypcami (Kuba Krzewiński).
Artur Zagajewski ma już chyba definitywnie za sobą „okres ekstremalny” kompozycji mocnych, niepokojących, z napięciem narastającym do granic wytrzymałości. Jego poszukiwania skierowane zostały w rejony większej subtelności i niższej dynamiki. W Solid kompozytor wydobywa z marimby eteryczne, rozedrgane brzmienia nie z tej planety, a służą mu do tego elektryczne spieniacze do mleka, położone na sztabkach. Utwór właściwie nie miał narracji, był poza czasem. Migoczące piony akordowe, płynnie zmieniające swą strukturę, dobarwione były delikatnymi szmerami skrzypiec (a nawet przez moment pięknie wkomponowującym się dźwiękiem syreny przejeżdżającej aleją Piłsudskiego „erki”). Tytułowa bryła to dla mnie kula – brak jej ostrych krawędzi, kantów, gwałtownych zmian kierunku płaszczyzny. Przyznam, że nie spodziewałam się, że kiedyś powiem o którymś z utworów Zagajewskiego: jej, jakie to śliczne! A jednak.
Zdecydowanie przyjemny ślad w mojej pamięci pozostawiła Opuszczona biblioteka Suavasa Lewego. Szkielet kompozycji, czyli rozpoczynające się od seksty ostinato w marimbie, powtarzane z drobnymi zmianami, choć nie-tonalne, dawało jednak wrażenie majoru. Lewy bawił się tu relacją drugiego instrumentu do pierwszego – melodia skrzypiec tworzyła ciekawy kontrapunkt względem tematu marimby, by potem wędrować w unisonie, a w końcu zupełnie się uniezależnić. Finał oparty na motywie seksty powierzono skrzypcom, w partii których motyw ten zaczął ulegać dezintegracji – glissandowo zsuwać coraz niżej, coraz bardziej nierówno, jak na starej, zużytej taśmie magnetofonowej. W końcu Suavas chwycił kołki w skrzypcach Krzewińskiego i kręcił nimi, prowadząc do ostatecznego rozpadu materii dźwiękowej. W międzyczasie niezbyt szczęśliwie zabrzmiał fragment z taśmy, który staram się wymazać ze wspomnień – bez niego kompozycja byłaby bardziej udana.
Analogia zawartości utworu Glass, Wood, Plastic Kuby Krzewińskiego do tytułu była bardzo czytelna. Glass to szklane misy, jedna z nich ustawiona na sztabkach marimby, a druga na stoliku obok; wood to materia obu instrumentów; plastic – bąbelkowa folia, rozłożona wzdłuż rzędu sztabek marimby odpowiadającego białym klawiszom fortepianu. Z tych tworzyw Krzewiński zrobił całkiem dobry użytek. Przy szybkich przebiegach bąbelki folii pękały w przypadkowych momentach, a brzmienie szklanych naczyń, których dźwięk oscylował wokół wysokości f, sprawdzało się świetnie zarówno autonomicznie, jak i jako uzupełnienie współbrzmień marimby. Utwór zaciekawiał, może nawet absorbował. Nie brakowało w nim odcinków gwałtownych, gdzie skrzypek-kompozytor zajadle piłował struny aż do zdarcia smyczka, ale znalazło się też miejsce na subtelności.
Anna Sowa, jak przystało na studentkę łódzkiej akademii (klasa Zygmunta Krauzego), ma w swoim résumé utwory na akordeon – to scheda po profesorze Bronisławie Kazimierzu Przybylskim oraz odpowiedź na dostrzeżony entuzjazm dla wykonywania muzyki współczesnej wyrażany przez studentów akordeonu, klas m. in. Bogdana Dowlasza. Zatem w miejscu, gdzie poprzedniego wieczoru oglądaliśmy występ Owczynnikowa w utworze Stańczyka, tym razem ujrzeliśmy dwoje akordeonistów (Alenę Budziankową i Grzegorza Palusa jako Duo Accosphere). Kompozycja Second time to próba podjęcia tematu teatralizacji wykonania. To, co dzieje się w muzyce, stanowi ilustracyjne tło do dramatycznej scenki, rozgrywającej się pomiędzy parą grających. Afekt jest czytelnie podany – chodzi o nieporozumienie, sprzeczkę, która przeradza się w kłótnię. Gestykulacja, choć teatralna, jest zarazem jakby organiczna dla akordeonistów, niewiele tylko przesadzona względem tego, jak ich ciała zachowują się w zwyczajnej sytuacji scenicznej. I przyznam szczerzę, że utwór ten lepiej nadawałby się do sali koncertowej – w kontekście festiwalu sprawiał wrażenie „zapchajdziury”, która ma wypełnić czas potrzebny na ustawienie instrumentów do kolejnej kompozycji.
Gdy już instrumenty ustawiono, publiczność powróciła do hali obok, aby wysłuchać ostatniego w tej części wieczoru utworu – I | O na 6 ludzi Kuby Krzewińskiego (oszustwo! ludzi było więcej!). Znalazło się kilka miejsc siedzących dla słuchaczy, którzy częściowo usytuowani zostali w środku zespołu ustawionego topofonicznie na planie koła, z dyrygentem (Mariusz Lewy) w centrum. Wykonawcy mieli przed sobą stanowiska, przy których rozłożone zostały różne przedmioty – w zależności od wykonawcy były to m. in. kawałki potłuczonego szkła spoczywające na lustrze, giętka blacha, dykta, drewniane pałeczki (takie, których w Azji używa się jako sztućców), smyczki, szklane misy z wcześniejszej kompozycji Glass Wood Plastic i inne. Prócz tego w składzie znalazły się też skrzypce i wiolonczela. Muzyczna mgiełka, którą usłyszałam, kompletnie mnie zaskoczyła, zważywszy na fakt, iż spodziewałam się po Krzewińskim raczej tego, że owi „ludzie” będą biegać po halach Wi-My i krzyczeć, ile sił w płucach. Nic z tych rzeczy. Najgłośniejszymi dźwiękami, jakie z siebie wydawali, były urytmizowane oddechy i leniwe mormoranda. Materia dźwiękowa była delikatna, a faktura ażurowa i cieniutka jak papier, mimo niemałej obsady. Z wielkim napięciem, ale i dziwaczną rozkoszą wsłuchiwałam się w te subtelności.
Wnętrze klubu Bajkonur, w którym to festiwal miał się zakończyć, było o wiele bardziej zatłoczone niż dnia poprzedniego. Idę o zakład, że powodem takiego zainteresowania raczej nie był znany m. in. z grupy Something Like Elvis Sławomir Szudrowicz, którego występ mianowano w programie „koncertem solowym”. Jego one man show wystawił na próbę cierpliwość niektórych słuchaczy, dla innych natomiast był dobrą podkładką pod rozmowy przy piwie. Jego bluesowe brzdąkanie na gitarze bardziej niż do publicznego wykonania nadawałoby się do prywatnego muzykowania w domowym zaciszu – choć tutaj złośliwi powiedzieliby, że to przecież wypisz, wymaluj „muzyka prywatna”. I nawet jego desperacka próba zwrócenia na siebie uwagi, kiedy to zaczął odgrywać znane melodie i motywy filmowe (chyba pierwsze lepsze, które przyszły mu pod palce), nie odniosła pożądanego rezultatu. Jak żart, który wszyscy rozumieją, ale nikogo nie śmieszy.
I wreszcie doczekaliśmy się wielkiego finału – yassowego misterium. Mikołaj Trzaska na scenie pojawił się wraz z Yedo Gibsonem, Vasco Trillą i grupą młodych muzyków opisanych jako Łódzka Orkiestra. Jak się okazało, Trzaska wcale nie wystąpił w roli najjaśniejszej gwiazdy – gwiazdami byli oni wszyscy razem i każdy z osobna. Trzaska wprowadzał ich w arkana muzyki bezgranicznie wolnej, nakierowując tylko na nowe tory warte eksplorowania. Ci sami nieśmiali, niepozorni chłopcy, których oglądaliśmy dnia poprzedniego (Rupniewski i Sokołowski), teraz zamienili się w demony improwizacji, a współzałożyciel legendarnej Miłości przysłuchiwał się temu z nieskrywaną dumą i radością. Wartość artystyczna (a dla grających również i poznawcza) tego przedsięwzięcia była niepodważalnie bardzo wysoka, ale to, co wydaje się ważniejsze, to zjednoczenie się tych różnych osobowości z różnych części Polski i świata po to, aby tworzyć i wyrażać.
Wielkie brawa należą się tu organizatorom festiwalu – Pawłowi Sokołowskiemu i Michałowi Rupniewskiemu, wspomaganym przez Kubę Krzewińskiego i wielu „cichych bohaterów”. Zorganizować ambitny festiwal, który stawia sobie wysokie i różnorodne cele, na którym do tego nie brakuje znanych nazwisk artystów szanowanych w kraju i za granicą, przy praktycznie zerowym budżecie – to jest sztuka. Ale uwaga: apetyt rośnie w miarę jedzenia.