Nigdy cię tu nie było. Relacja z Norient Film Festival 2021
Odbywający się po raz dziesiąty Norient Film Festival to kolejne wydarzenie, na które od jakiegoś czasu chciałem się wybrać, ale mi się nie udało – a dzięki pandemii festiwal był w zasięgu kilku kliknięć. Organizatorzy do końca mieli nadzieję, że uda im się przeprowadzić jakieś pokazy również stacjonarnie, stąd podział edycji na dwie części, wedle miast, w których zwyczajowo się odbywał (Lozanna i Berno). Pierwsza odsłona rozegrała się pod koniec stycznia, a ten sam zestaw filmów będzie dostępny w ramach drugiej pomiędzy 19 a 21 lutego. Norient to portal poświęcony muzyce niezachodniej, który jest dla mnie niewyczerpanym źródłem odkryć i zaskoczeń, zarówno jeśli chodzi o treści, jak i formę ich prezentacji. Dlatego kusząca wydała mi się perspektywa wycieczek z takim biurem podróży do Mali, Brazylii, Indii, Iranu, Argentyny czy Ghany. Nawet bliższe okolice, jak Holandia, Grecja czy Portugalia w ujęciu filmów zakwalifikowanych do festiwalu mogły ukazać nieznane oblicze. Takie podróżowanie bez przemieszczania się jest atrakcyjne, zwłaszcza w obecnej sytuacji. Choć jest także zwodnicze, bo nieraz dzięki tym filmom przypominałem sobie, jak iluzoryczne i naskórkowe jest takie zapośredniczone poznawanie na odległość. Gdzieś przebijało, może cicho, mimochodem, albo wręcz niezamierzenie: nigdy cię tu nie było. Co nie zmienia faktu, że zdecydowana większość festiwalowych propozycji pozwalała się czegoś dowiedzieć albo była zachętą, żeby wiedzę pogłębiać. Filmy dotyczyły rozmaitych spraw, ale można by uogólnić, że w zasadzie wszystkie w jakiejś mierze obracały się wokół napięć na linii tradycja-nowoczesność i/lub jednostka-wspólnota.
Bóg, honor, ojczyzna
Wyprawę postanowiłem rozpocząć od obrazu, który współtworzył założyciel Norientu, Thomas Burkhalter. Contradict: Ideas for a New World wyreżyserował wspólnie z Peterem Guyerem, który jest m.in. współautorem Sounds and Silence o Manfredzie Eicherze. Na szczęście nowy film zajmuje się bardziej dojmującymi kwestiami niż najpiękniejszy dźwięk zaraz po ciszy. Przewodnikami po Akrze, stolicy Ghany, jest duet FOKN Bois, który przemierza ulicę kwestując w ważnej sprawie – trzeba pomóc Ameryce. Ta prowokacja to jeden z zabiegów służących wybiciu z myślowych kolein, bo skoro taki pomysł zaskakuje, to tak samo powinny dziwić nawoływania do pomocy Afryce. A jeśli taka narracja jest upokarzająca, odmawia zainteresowanym sprawczości i powtarza kolonialne wzorce? Kolejni bohaterowie i bohaterki, Adomaa, Worlasi, Akan, Mutombo Da Poet, Poetra Asantewa, dowodzą, że mają własne pomysły na siebie i kraj oraz chęć do działania. Wyraziście akcentują dumę z tożsamości, która czerpie z przeszłości, ale jest otwarta na współczesność. Wielokrotnie na celownik brana jest religia, choćby kaznodzieje-showmani, którym widowiskowe nabożeństwa służą do bogacenia się. Sięgając głębiej Wanlov The Kubolor, połowa FOKN Bois, przypomina, że kolonizacja i związana z nią chrystianizacja, miała wpływ nie tylko na warunki życiowe i zwyczaje, ale odcisnęła swoje piętno na czymś tak zdawałoby się nieuchwytnym, jak same dźwięki używane w muzyce. Szkolenie do śpiewania protestanckich hymnów i wdrażanie w system tonalny doprowadziło do utraty tego, co do nich nie pasowało, a co było swoiste dla kultur kolonizowanych. Formalnie ciekawym zabiegiem są powracające łączniki z nocnych przejazdów po mieście, które ilustrują kolaże fragmentów audycji radiowych połączonych z niepokojącymi brzmieniami, to trochę jak przysłuchiwanie się podświadomości miasta, która ujawnia się w eterze. Co cenne i znaczące – w ramach produkcji filmu powstało też kilka teledysków, co pokazuje zmianę podejścia, bo już nie jest tak, że oto pojawiają się zagraniczni filmowcy, coś sobie nakręcą i wyjeżdżają, zabierając to ze sobą. Tutaj artyści są dzięki temu nie tylko przedmiotem zainteresowania, ale też podmiotem, który może się wyrazić.
Religia przyniesiona przez kolonizatorów ma się też dobrze w Kenii, gdzie stara się wyrugować tradycyjne wierzenia i zwyczaje. Choćby takie jak uzdrawiający rytuał utapishi, który praktykuje Jackson, bohater Tapi! (reż. The Nest Collective i Jim Chuchu). Duchownym coraz lepiej idzie przekonywanie lokalnych władz o jego szkodliwości, a jako kompromis proponują zgodę na uprawianie tylko towarzyszącego mu tańca (bo przyciąga on turystów). Dla Jacksona jest to oczywiście nie do przyjęcia. To mocny i przemyślany film, umiejętnie zestawiający odmienne perspektywy, rzeczowy, ale też poetycki, z umiarem korzystający z wizualnego uroku rytuału, dzięki czemu unika egzotyzacji. Niestety jest również przygnębiający, choć można czerpać nadzieję z tego, że do Jacksona przyjeżdżają inni praktykujący utapishi i zabierają go tam, gdzie można kultywować ten zwyczaj… jeszcze, ale jak długo?
To pytanie mogą zadawać sobie także malijscy muzycy, bohaterowie It Must Make Peace (reż. Paul R. Chandler, Brian David Melnyk). Film opowiada o ich sytuacji po zamachu stanu w 2012 roku, w wyniku którego nowe porządki zaczęli wprowadzać islamscy ekstremiści. Zakazali oni m.in. grania i słuchania muzyki, co nałożyło się na już wcześniej wyczuwalną tendencję odchodzenia od tradycji – młodzi są coraz mniej chętni, by przejąć pałeczkę. W związku z tym przed pytaniem, jak długo przetrwają jeszcze pewne zwyczaje, stają choćby muzycy (a film co i rusz przypomina, że są oni nieodłączną częścią większej całości). Przy czym, jak zastrzegają zarówno oni, jak i duchowni – Islam nie jest przeciwny muzyce, a dla większości z nich jest to oczywisty element nie tylko uroczystości, ale także codziennego życia, z którego nie chcą rezygnować. Ten film mógłby stanowić pewien wzorzec dokumentu, który zgrabnie łączy twarde fakty i ulotną sztukę, kontekst i konkret w idealnych proporcjach. Udaje mu się pokazać wiele (odwiedzamy m.in. Markalę, Nampalari, Dżenne i Kraj Dogonów), ale nie ma wrażenia przeładowania. No i muzyka jest znakomicie zarejestrowana, a słuchamy nie tylko znanych i uznanych postaci jak Toumani i Sidiki Diabaté, ale też m.in. grupy Ekanzam i Tadalat oraz Mylmo N’Sahel, który udowadnia, że nie taki ten rap straszny, jak go starsi malują. A wszyscy występujący, łącznie z tancerzami, są wymieni w napisach końcowych.
O staraniach przekazania dziedzictwa w dobre ręce opowiada The Albatross Around My Neck: Retracing Echoes of Loss Between Lucknow and Berlin (reż. Markus Schlaffke), którego bohaterem jest wirtuoz sarodu Irfan Muhammad Khan. Muzyk z dziada pradziada podtrzymuje tradycję, ale nie ma komu jej przekazać. Jego córki jakoś nie przekonały się do muzyki, w szkole w Kabulu, skąd właśnie wrócił, nie wykształcił godnego następcy. A z wyraźnym sentymentem wspomina, że kiedyś to było, jak to mistrzowie mieli swoich uczniów. Na szczęście nie obraża się na teraźniejszość i nadal chadza na koncerty młodych muzyków, nie gani ich też za twórcze poszukiwania. Wobec niezbyt budujących widoków na przyszłość, Khan postanawia chociaż zadbać o dorobek. Poznajemy historię jego rodziny i okazuje się, że Kabul nie był przypadkowy. Jego pradziadek przybył do Indii z Afganistanu, przebudował tamtejszy rabab, by mógł on służyć do grania muzyki indyjskiej. Tropiąc losy rodziny trafiamy do Niemiec, gdzie w latach 30. XX wieku występował dziadek bohatera. Być może tylko mnie zastanawia, jak w tamtym miejscu i czasie funkcjonował (i to przez kilka lat) ktoś ewidentnie obcy, bo w film nikt się nad tym nie rozwodzi. Co prawda wspomina się o Hitlerze i Fritzu Buschu, szefie drezdeńskiej Semperoper usuniętym ze stanowiska za wyrażanie swojej antypatii względem nazizmu, ale nie zostaje to odniesione do losów przybysza z Indii. No cóż, może to materiał na inny dokument. Tutaj dostajemy poruszające sceny, jak w radiowych zbiorach Khan odnajduje nagrania swojego przodka i odczuwając na własnej skórze potęgę archiwów, pyta, czy rozgłośnia mogłaby przyjąć też jego nagrania. Jest to naprawdę dramatyczny moment, zwłaszcza jeśli uświadomić sobie razem z bohaterem, że to może jego największa szansa na ocalenie. Urzędnik odpowiada wymijająco coś, czego nie jestem w stanie dokładnie zreferować, bo wersja, którą oglądałem nie zawierała tłumaczenia z niemieckiego, a moja znajomość tego narzecza się lekko zakurzyła. Poza końcowym epizodem, reszta filmu jest po angielsku, choć Khan mówi jego niestandardową odmianą i czasami przydałyby się napisy. W dodatku dźwięk bywa specyficznie rejestrowany i odgłosy otoczenia słychać na tym samym poziomie co mowę. Dziwi też, zważywszy, że jest to film o muzyce (która brzmi w nim dobrze), że uznano za koniecznie dać nam usłyszeć każde kaszlnięcie i kichnięcie bohatera – dźwięk też można montować, serio (o czym więcej poniżej).
Budujące wnioski o odkrywaniu zapomnianej tradycji, przywracaniu jej do życia i dialogu międzykulturowym można wyciągnąć z In Your Eyes, I See My Country (reż. Kamal Hachkar). Neta Elkayam i Amit Haï Cohen, urodzeni w Izraelu potomkowie marokańskich Żydów, w swojej muzyce sięgają do tekstów i melodii przodków. Kolejnym krokiem jest wyprawa do Maroka, nie tylko po to, żeby zaczerpnąć z kulturowego źródła, ale też w poszukiwaniu swoich korzeni. Wychodzi z tego dynamiczny muzyczny film drogi, w którym przeplatają się wzruszenie i radość, zachwyt nad tym, co łączy i gorzkie refleksje o tym, co dzieli. Konstruowanie hybrydowej tożsamości ciekawie problematyzuje w swoim autobiograficznym A Protest, A Celebration, A Mixed Message Rhea Storr. Odnosząc się do odbywającego się w Leeds West Indian Carnival, wygrywa napięcia związane z kolorem skóry czy płcią, ale też mniej oczywiste – zachodzące pomiędzy tym co miejskie a wiejskie. W tej perspektywie interesująco wybrzmiewa rzeczywistość przedstawiona w Krzyżokach (reż. Anna Gawlita). We wsi w województwie opolskim kultywuje się wielkanocny zwyczaj konnego objazdu pól z figurą Jezusa Zmartwychwstałego. Pewne elementy tej tradycji, jak postoje na picie i jedzenie, łatwiej utrzymać niż inne – we wsi nie ma już w zasadzie koni, bo wyparły je maszyny rolnicze. Trzeba je więc pożyczać, często z daleka, a w dodatku rolnicy mają kłopoty z ich ujeżdżaniem. Ze świadomie brudnym, chropowatym, czarno-białym obrazem współgra muzyka Michała Górczyńskiego (szczególnie w mroczniejszych momentach à la zespół Mohammad, mniej we fragmentach z roztopionym w pogłosach fortepianem) oraz uderzające udźwiękowienie, którym zajęła się reżyserka i Marcin Lenarczyk (DJ Lenar). Skoro tak się nieszczęśliwie złożyło, że mimo wędrówek po świecie znów wylądowaliśmy w Polsce, to skorzystam z okazji i wspomnę o drugim na festiwalu filmie naszych. Stabat Mater Dolorosa (reż. Siksa i Piotr Macha) odbiega od innych pokazywanych tytułów formą, jest to zasadniczo zbiór wideoklipów do płyty o tym samym tytule – co nie przeszkadza mu być spójną opowieścią. A oglądany w otoczeniu filmów o zmaganiach z religijnym fundamentalizmem zyskuje szczególny wydźwięk. Czy tutaj nie mamy opowieści o podobnej walce? Nawet jeśli nie jest to wyrażane wprost, to religia jest tu istotnym kontekstem (poczynając od tytułowej figury).
Wiara, nadzieja, miłość
Na swój sposób z systemem walczą też bohaterowie Don’t Rush (reż. Elise Florenty i Marcel Türkowsky), którzy w geście obywatelskiego nieposłuszeństwa słuchają starych piosenek rebetiko. Konkretnie tych z nurtu określanego hasiklidika, czyli opiewających uroki bycia pod wpływem używek, szczególnie haszyszu. Film jest dość szczególny, w zasadzie mógłby równie dobrze być audycją czy podcastem, bo wizualnie nie dzieje się w nim wiele. Ale też – dzieje się właśnie tyle, ile powinno. Niespieszne, czasem rozmazane obrazy współgrają z odurzającym nastrojem prezentowanych piosenek, dzięki czemu warstwa wizualna sprawia wrażenie idealnie dopasowanej do dźwiękowej. Bo w zasadzie to jest to audycja, jeden z bohaterów puszcza utwory, opowiada o twórcach, przybliża treść i osadza w kontekście. Jest to celebracja przeszłości, ale mająca na uwadze teraźniejszość, choćby gdy okazuje się, że słowa piosenki korespondują z aktualną kwestią migracji. Co prawda prowadzący podaje jakąś częstotliwość, ale mam wątpliwości, czy faktycznie nadaje w eter. Może odbiorcą jest każdy oglądający ten film? A nawet gdyby było to tylko jego dwóch towarzyszy przebywających z nim w mieszkaniu – już to wystarczy. Ten cichy opór praktykowany w czterech ścianach przypomina, że prywatne (nawet słuchanie) jest polityczne. O te kwestie zahacza też drugi festiwalowy film rozgrywający się tylko we wnętrzach, Journey Through a Body (reż. Camille Degeye). Krótki obyczajowy szkic opowiada osobistą historię, ale zamiast anegdotki wzbudzającej wzruszenie ramion, oferuje punkt wyjścia do rozmowy o miejscu i roli sztuki we współczesnym świecie, o kondycji artysty.
Gdyby było potrzeba kolejnego głosu w sprawie słuchania jako spoiwa społeczności, to można sięgnąć po Curupira, Creature of the Woods (reż. Félix Blume). Moje wątpliwości budzi trochę przyjęta forma, mamy na zmianę statyczne ujęcia nasłuchujących (w słuchawkach) i wyciemnienia, podczas których słychać ich komentarze z offu do tego, co przed chwilą. Może chodziło o to, żeby obserwować emocje na twarzach słuchających, ale tak szczerze, to nie dzieje się na nich zbyt wiele. Taki wykoncypowany zabieg staje się niczemu nie służącym manieryzmem, który z czasem zaczyna męczyć. Może film zaczął się jako projekt galeryjny, z założeniem, że projekcji będzie można doświadczać wchodząc i wychodząc z pomieszczenia? Może lepiej zadziałałby jako słuchowisko? Chociaż film ma tę przewagę, że można równocześnie słuchać faktycznych głosów mieszkańców Amazonii, a dzięki tłumaczeniu w napisach wiedzieć, co mówią. A padają tam rzeczy ważne, np. okazuje się, że coś, co ktoś mógłby zbyć jako prymitywne wierzenia może być też argumentem za poszanowaniem środowiska i nakłaniać do ekologicznego działania.
Inną społeczność, którą łączy słuchanie portretuje Other Music (reż. Puloma Basu i Rob Hatch-Miller) o kultowym nowojorskim sklepie. Historia z jednej strony budująca, ale też smutna, bo sklep zamknął się w 2016 roku. O tym, że było to miejsce niezwykle ważne nie tylko dla słuchaczy, ale też dla twórców świadczą liczne wypowiedzi. Członkowie Animal Collective, którzy również pracowali tam przez chwilę, mówią wprost, że gdyby nie to miejsce, nie zajmowaliby się muzyką. Pojawiają się też m.in. Martin Gore, Regina Spektor, Beans (z Anti-Pop Consortium) czy William Basinski. Ten ostatni to dobry przykład tego, jak działalność sklepu mogła wspomóc karierę. Ukończone 11 września 2001 roku The Disintegrations Loops są wspominane jako album, który dla wielu osób stał się soundtrackiem tego trudnego czasu, a dostępny był jako CD-R właśnie w Other Music. Możliwości promowania, czy to przez polecanie klientom, czy po prostu puszczanie w sklepie, przyczyniły się też do przypomnienia Gary’ego Wilsona. Ale już kończę z tą wyliczanką, bo gdy raz w filmie zdarzyło się przerzucanie się nazwiskami i nazwami, to sam miałem tego dosyć.
Przenosimy się do Portugalii za sprawą Silêncio: Voices of Lisbon (reż. Judit Kalmár i Céline Coste Carlisle). A tam, oczywiście – fado, ale pokazane z nieoczywistej strony i nie skupiające się na najbardziej znanych nazwiskach. Amália Rodrigues jest wspomniana, ale głównymi bohaterkami są Ivone Días i Marta Miranda i społeczności, w których żyją i tworzą. A nawet tworzą z nimi, bo podczas ich kawiarnianych występów często zdarza się, że publiczność wtóruje im śpiewając znany wers lub refren. Nikogo też nie zdziwi, gdy jedna z osób siedzących na sali włączy się w muzyczny dialog, choćby improwizując na podstawie melodii. Istnienie i funkcjonowanie tej sztuki jest ukazane jako coś dziejącego się po prostu i w sumie trochę mi brakowało trzech groszy teoretycznego komentarza. Gdy poznajemy Mirandę, dowiadujemy się tylko, że wykonuje ona „inne” fado i trzeba sobie samemu dośpiewać, skąd w nim ten rzucający się w uszy swing, a jeśli faktycznie z jazzu, to gdzie i kiedy był punkt styku. Za to filmowi udaje się coś innego, może nawet trudniejszego, bo w sposób niewysilony i nienachalny od opowieści o sztuce zakorzenionej w miejskiej lokalności przechodzi do diagnozy sytuacji lokalowej, na którą wpływ miała masowa turystyka. Z wypiekami na twarzy, których dostarczenia nie spodziewałem się po dokumencie o fado, obserwowałem rodzący się ruch kulturowego oporu powoływany do życia przez ludzi, którzy zdają sobie sprawę z tego jak coś jest cenne, gdy zaczynają to tracić. Przy okazji dowiedziałem się czegoś o mieście, w którym nigdy nie byłem, dzięki czemu, gdy już w końcu się tam wybiorę, będę mógł po uliczkach Alfamy poruszać się z pewną znajomością rzeczy. Niewiele za to dowiedziałem się o Baltimore z Dark City Beneath The Beat (reż. TT The Artist). Być może nie o to tu chodziło i celem było stworzenie oddziałującego na zmysły energetyzującego koktajlu muzyki i tańca. Ale skoro wspomina się o problemach trapiących społeczność, jak choćby brutalności policji i powszechności narkotyków, to czy nie można by oddać minuty jakiejś gadającej głowie, która nakreśliłaby tło społeczno-polityczne? Podobnie nie wiem, czy Panoptic (reż. Rana Eid) miał coś mówić o Bejrucie, czy być poetycką impresją. Może strategią był tu kontrast, ale dla mnie ten film rozpada się na części. Choć są tam ciekawe pomysły, np. schodzenie do podziemia i utrata słuchu potraktowane zarówno dosłownie, jak i metaforycznie.
Są też dwa portrety zbiorowe zespołów, które trochę są społecznościami samymi dla siebie, a trochę istnieją na obrzeżach społeczeństwa. Trochę mają go może i dosyć, a trochę by jednak chciały w nim zafunkcjonować. Są też dwa filmy skrajnie różne jeśli chodzi o estetykę. W Dazzle Lights (reż. Alejandro Gallo Bermúdez) panuje chaos podobny do tego, któremu hołdują jego bohaterowie, dumni reprezentanci północnego wschodu Argentyny, zespół Los Síquicos Litoraleños. Narracja meandruje tak, że już sam nie wiem, czy reżyser chce mi udowodnić, że tej historii nie da się opowiedzieć, czy nie potrafi tego zrobić. Dygresje o UFO, naprawdę zabawne, stanowią zasłonę dymną. Materiały powyciągane pewnie też z przedpotopowych komórek są rozmaitej jakości, a niektóre wzbudziłyby entuzjazm na fejsbukowej grupie „Ah yes, the potato. An excellent choice of camera”. Mimo to ogląda się to dobrze, psychodeliczne loty, dla których pasem startowym jest folkowe chamamé, niosą. Zajmujące jest też przysłuchiwanie się wygibasom krytyków, którzy próbują opisać tę muzykę. W pamięć zapadł mi najbardziej pogląd, że są jak połączenia Sun Ra, Captain Beefhart, Gong i The Residents. Macie to w uszach? Nie? No to tym bardziej musicie posłuchać. A potem dla kontrastu popłynąć z The Long River Slides (reż. Sanne Rovers) o holenderskim zespole De Kift. Określają się jako „punk brass band” i może z tą punkowością to przesada, ale jest w tej muzyce jakiś pazur. Zaryzykowałbym nawet skojarzenie z piosenką poetycką, gdyby to nie niosło u nas tak obmierzłych konotacji. Film, tak jak ich muzyka, jest klarowny, nawet elegancki, choć jest to wymagające, surowe piękno.
Mamy też portrety indywidualistów, odszczepieńców, może nawet nieprzystosowanych geniuszy. Jest opowieść o İlhanie Mimaroğlu tureckim pionierze muzyki elektronicznej tworzącym w USA (Mimaroğlu: The Robinson of Manhattan Island, reż. Serdar Kökçeoğlu), borykającym się z wyobcowaniem i niezrozumieniem, ale jednak realizującym swoją wizję. Wykorzystanie filmów z prywatnego archiwum kompozytora daje możliwość pewnego wglądu, zbliżenia się do niego. Frapująco wypada opowiedzenie historii irańskiego piosenkarza Ebrahima Monsefiego (None of Your Business, reż. Kamran Heidari) przez niego samego, jako ducha, który nie może w spokoju opuścić tego świata. Co chwilę przekonujemy się, że on faktycznie żyje – w swoich piosenkach, które pamięta ulica. Wykonywane w konkretnych lokalizacjach ilustrują określone sytuacje, stanowią piosenkową odmianę życiopisania. Z pewności i łatwości biografizmu wybija końcowy gest zakwestionowania prawdziwości opowiedzianych wydarzeń. Wszak wszystko jest tylko jakąś opowieścią – czy kłopoty psychiczne bohatera Solo (reż. Artemio Benki) są wynikiem wyśrubowanych wymagań kształcenia na wirtuoza i związanego z tym dążenia do doskonałości? Film nic nie przesądza, za to z uwagą przygląda się swojemu bohaterowi. Aż zbyt bacznie zdawał się to robić The Mystery of the Pink Flamingo (reż. Javier Polo Gandía), ale kiedy do tego przywykłem, zacząłem doceniać go za konsekwencję. Oglądanie go było dla mnie tym bardziej atrakcyjne, że nie znałem muzyka obecnie znanego jako Meneo, więc do końca nie wiedziałem, czy ta historia ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością. Towarzyszyłem więc bohaterowi w jego coraz bardziej kolorowym samorozwoju, od postaci niczym z Lisbon Story Wendersa, przez kuzyna protagonisty Hot Sugar’s Cold World Adama Bhali Lougha po twórcę jak z The Shout Skolimowskiego. A wszystko to przeplatane rozmowami o kiczu, wolności, podążaniu za swoją intuicją i o tym, czy różowy flaming to sfinks.
Piksele, podpisy, konteksty
Innym modelowym przykładem dokumentu, który realizuje dokładnie to, co sobie założył (i co zapowiada w tytule), jest Making Waves: The Art of Cinematic Sound (reż. Midge Costin). Dostajemy więcej niż poprawny wykład o historii dźwięku w kinie, bogato ilustrowany, prowadzony swobodnie, ale konsekwentnie, jest więc miejsce i na anegdotki, jak i na szczegóły techniczne. Są i diagramy pokazujące elementy składowe dźwięku w filmie – powtarzane, żebyśmy się nie pogubili. Wśród rozmówców są bardzo m.in. Walter Murch, Steven Spielberg, Barbara Streisand, Ben Burtt, George Lucas, Robert Redford. A gdy ktoś wypowiada się po raz kolejny, to w podpisie pod nazwiskiem widnieje tytuł innego filmu, przy którym pracował, żeby uświadomić nam zakres dorobku. Może jedynie chciałoby się, żeby więcej miejsca poświęcono rozwiązaniom awangardowym, bo najbardziej nie-mainstreamowym twórcą tu obecnym jest David Lynch. Z drugiej strony rozumiem, że chciano szerokiej publiczności przybliżyć sztukę filmowego dźwięku przez przykłady znane i dzięki temu rozbudzić zainteresowanie tą dziedziną. A żeby dowiedzieć się, jak to robiono gdzie indziej, należy sięgnąć po The Sound Man Mangesh Desai (reż. Subash Sahoo). O tytułowym bohaterze mówi się, że to on nauczył indyjską branżę filmową znaczenia dźwięku w filmie. Współpracował ze wszystkimi znaczącymi reżyserami i można bezpiecznie założyć, że pracował w ogóle ze wszystkimi, bo jego filmografia idzie w tysiące. Film wypowiedziami współpracowników i fragmentami filmów kreśli fascynujący portret człowieka oddanego swojej pracy, szukającego nowych rozwiązań i zawsze otwartego na dyskusję – żeby przekonać rozmówcę, dlaczego racja leży po jego stronie.
Zdarzały się też filmy, które gubiły się w bogactwie materiału, który chciały przedstawić. Tak niestety dzieje się w A Girl’s Band (reż. Marilina Giménez) o kobietach parających się muzyką w Buenos Aires. Zaczyna się obiecująco, od osobistej perspektywy, bo opowieść prowadzi reżyserka, która też gra w zespole. Nawet można się czegoś dowiedzieć o ich historii, motywacjach, problemach. A potem pojawia się kolejny zespół, następny, no i jeszcze jeden – tu fragment koncertu, tam jakaś wypowiedź. Wszystko fajnie, ale trochę to przypomina nadaktywne YouTube party, gdzie komuś w połowie piosenki przychodzi do głowy inna fajna i koniecznie trzeba jeszcze ją. Tak sobie leci muzyczny pokaz slajdów, który nie daje szansy ani powodu na wejście w czyjś świat, złapanie kontaktu, bliższe zainteresowanie się. Przez to nie wybrzmiewają rzeczy istotne: HiedraH Club de Baile, ważne miejsce dla środowisk LGBTQ+, jest wzmiankowany w przelocie i pewnie gdybym nie znał go wcześniej, to nawet bym tego nie wyłapał; są ujęcia z jakichś protestów związanych z aborcją, bardzo chętnie bym z nimi sympatyzował, ale w sumie nie wiem z czym. Kiedy to było, czego dokładnie dotyczyło – nie ma informacji. Wisienką na torcie jest lecąca na końcu lista nazw i nazwisk. Może dla kogoś ze środowiska było to użyteczne na zasadzie „policzmy się, jest nas sporo, mamy siłę”, ale ja, osoba z zewnątrz, poczułem się zawalony treścią, z którą nie mam co zrobić. Bo to, że zespołów jest sporo już wywnioskowałem z filmu i oczywiście mogę sobie je wygooglować, ale takie wytłumaczenie prowadzi donikąd, bo to łatwe usprawiedliwienie niedociągnięć, czy to koncepcyjnych, czy realizatorskich. Tu pojawia się też pytanie, czy takie filmy są robione dla ich bohaterów i środowiska, czy dla osób z zewnątrz. Najlepiej by było, gdyby udało się zadowolić wszystkich, ale gdy stanowią one część międzynarodowego festiwalu, to jednak oczekiwałbym, że będą komunikatywne i tworzone także z myślą o tych, którzy nigdy z danym zjawiskiem nie mieli do czynienia. Odpowiednie nakreślenie kontekstu nie jest na pewno łatwe, ale tym bardziej warto się tu postarać.
Her Bijî Granî (reż. George Mürer) nie jest filmem idealnym, wykorzystane materiały są często średniej jakości, ale robi się tu z nich bardzo dobry użytek. Pomysłowe jest montowanie fragmentów występów różnych muzyków tak, żeby zilustrować, jak różnie traktują dany rytm czy motyw. Słabo udokumentowana, istniejąca poza oficjalnymi obiegami muzyka kurdyjska jest tutaj ujmowana zarówno jako fenomen socjologiczny, zjawisko o znaczeniu politycznym, ale nie zapomina się też o stronie czysto muzycznej. Nie zdziwiłbym się, gdyby film miał początek w materiałach przygotowywanych przez Mürera na potrzeby wykładów – są tu nawet mapki i tablice z wyjaśnieniem podstawowych pojęć. Dzięki temu potem lepiej można się zorientować, gdy muzycy prezentują konkretne rozwiązania, a są to często rzeczy, które trudno byłoby wyłapać gołym uchem. Inaczej do tematu i bohaterów podchodzi SOA (reż. Raquel Castro), który chciał być, jak wynika z opisu, filmem o pejzażu dźwiękowym i ekologii akustycznej. Na pomoc wezwano naprawdę zacne grono – wypowiadają się m.in. Hildegard Westerkamp, Barry Truax, Bill Fontana, David Toop, Akio Suzuki, Peter Cusack, Sam Auinger, Jacob Kirkegaard, Jason Kahn, DJ Spooky. Ale co z tego, skoro ich wypowiedzi często ograniczają do krótkich, ogólnikowych wypowiedzi i niebezpiecznie zbliżają się do mądrości o wszystkim i niczym à la Paulo Coelho. W dodatku żadna z tych postaci nie jest podpisana, co można potraktować jako brak szacunku, bo nie przekonuje mnie tutaj rozumowanie, że mieli być oni ukazani jako skromni słuchacze – nic nieznaczący wobec rozgrywającej się wokół nich symfonii wszechświata. Przecież o każdej z wymienionych osób można by zrobić osobny film. A gdyby tak akurat zainteresowała mnie czyjaś wypowiedź i chciałbym sprawdzić, czym zajmuje się jej autorka? Nie mam obowiązku wiedzieć, jak wygląda, dajmy na to, Mariana Alves-Pereira (ale oczywiście mogę sobie wygooglować). Początkowo myślałem, że będzie to dokument, który ewentualnie mógłbym polecić moim rodzicom, jeśli leciałby akurat na Planete. Ale przy kolejnej poetyzującej wstawce, kiedy widać, jak eteryczne brzmienia rozchodzą się w naturalnym środowisku, stwierdziłem, że nawet oni straciliby cierpliwość i przełączyli kanał. Na szczęście to jedyny film z festiwalowej selekcji (a obejrzałem wszystkie), którego nie miałbym komu polecić. W sumie, całkiem udana podróż.