Nowa codzienność. Wrażenia z Kursów Nowej Muzyki w Bydgoszczy, 28.07-6.08.
Zsynchronizowana praca sześciu dłoni uderzających niemiarowym rytmem o deski do krojenia; cienie rozchodzące się po ścianach, podążające za ruchem wykonawców; półgodzinne, pulsujące żywotnością In C Rileya; gwiżdżący pianista w utworze Crumba; wokalistka zderzająca się ze ścianą po przejechaniu kilku metrów na wrotkach. Tak wyglądały koncerty Nowej Muzyki w Bydgoszczy. Przepełnione po brzegi różnorodnością stylów i eklektyzmem wrażeń. Koncerty, które były 4-godzinnym maratonem bez żadnej przerwy oraz dostępu do świeżego powietrza w sali. Całe dnie zapełnione Kofflerem i Pierrotem. Jedne próby w trakcie innych prób, odrabianie „prac domowych” w międzyczasie. Tak pamiętam kursy Nowej Muzyki w Bydgoszczy. Intensywnie.
Kurs trwał dziesięć dni. W ciągu tego czasu uczestniczyliśmy w dziewięciu koncertach. Każdemu z nas przypadało pięć godzinnych lekcji instrumentu czy śpiewu, jednakże trudno się doliczyć, ile ostatecznie tych zajęć było, ponieważ część prób odbywała się w grupach. Mogę z całą pewnością stwierdzić, że zajęć było więcej. Poza pracą nad utworami, każda klasa wokalna/instrumentalna miała możliwość spotkania się z Mateuszem Ryczkiem i eksperymentowania z live electronics (szkoda, że tak krótko!). W ciągu czterech koncertów uczestników zdążyliśmy wykonać na scenie 60 utworów, przy czym jeszcze więcej ich przygotowywaliśmy na zajęciach. Utwory od jednoosobowych składów po ponad 20-osobową „orkiestrę”, od Pierrota przez Jodlowskiego po Zubel oraz quasi-improwizowaną muzykę elektroniczną. Bardzo szeroki wachlarz wrażeń. Ponad dziewięć godzin muzyki. Z takiego repertuaru można by śmiało zorganizować kolejny festiwal muzyki nowej. Poza tym pozostałe pięć koncertów było wykonywane przez zaproszonych gości bądź naszych wykładowców.
Co zaś się tyczy wykładowców, były to znane wszystkim nazwiska w świecie muzyki nowej – Szymon Bywalec – dyrygent, Joanna Freszel – głos, Adam Kośmieja – fortepian, Anna Kwiatkowska – skrzypce, Ewa Liebchen – flet, Mikołaj Pałosz – wiolonczela, Julian Paprocki – klarnet, Miłosz Pękala – perkusja, Mateusz Ryczek – elektronika, Martyna Zakrzewska – fortepian. Młodzi wykładowcy, którzy poza działalnością edukacyjną są aktywnymi muzykami wykonującymi muzykę nową. Mogliśmy usłyszeć ich na scenie w trakcie trzech wieczornych koncertów. Dzięki temu mieliśmy też możliwość zobaczenia, do jakiego poziomu warto dążyć. Instrumentarium było dość szerokie, jednak brakowało mi kompozytorów i możliwości szerszej współpracy z osobami, które zajmowałyby się elektroniką. Praca z żywym człowiekiem, możliwość eksperymentowania oraz danie przestrzeni i czasu na eksperyment byłyby na wagę złota.
Gdy przyjechałam, część kursantów już się zaaklimatyzowała. Większość z nas spała w akademiku przy Akademii Muzycznej im. Feliksa Nowowiejskiego w Bydgoszczy, co też dało nam możliwość korzystania z ćwiczeniówek i grania od samego rana do 22:00. Młodzi, zdolni i chętni do pracy, w dużej mierze zapaleńcy muzyki nowej. Część z nich już aktywnie ją wykonuje, część dopiero zaczyna. Co jest pewne – jeszcze nie raz o nich usłyszymy.
Pierwsza edycja kursu to była próba, sprawdzenie jak i czy wszystko zadziała. Tak więc nie było idealnie, choć zaczęło się świetnie – utwory bardzo zróżnicowane, możliwość pracy solo oraz w różnych składach, fantastyczne zajęcia z Joanną Freszel, zapoznanie się z koleżankami z mojej „klasy śpiewu”. Jednak już na kurs przyjechałam wyczerpana, a zmęczenie to pogłębiało się tylko z dnia na dzień – tak bardzo, że ostatecznie zrezygnowałam z wykonywania części utworów. Materiału było zbyt wiele, po kilku dniach odczuwało się zmęczenie, kursanci byli wycieńczeni, nie byli w stanie przychodzić na każdy koncert w momencie, gdy od rana do wieczora mieli zajęcia, a warto również poćwiczyć i przygotować się na lekcje kolejnego dnia.
Mój dzień wyglądał tak: od 9:00 do około 13:00 miałam zajęcia. Później przerwa na obiad do 15:00, po czym znowu próby, często do 18:00. W trakcie prób były przerwy, ponieważ część z nas śpiewała/grała w różnych utworach, jednak te przerwy wykorzystywaliśmy na ćwiczenie lub też kupno rekwizytów na koncerty. Dwie godziny na obiad, brzmi jak bardzo długa przerwa, jednak duża część z nas zapomniała, że w akademiku warto zaopatrzyć się we własne sztućce, tak więc chodziłyśmy na obiady na mieście. To był jedyny czas na rozmowy i poznanie się lepiej. A czasu ledwo wystarczało. Zazwyczaj o 19:00 był koncert, a po koncercie, jeśli ktoś miał siłę – wyjście integracyjne z kursantami. Przyznaję, że byłam inicjatorką wyjść pokoncertowych, bo właśnie z takim celem przyjechałam na kursy. Chciałam zapoznać się z kadrą, kursantami, porozmawiać o muzyce, nawiązać lub pogłębić znajomości w świecie muzyki nowej. Gdy już się muzykę nową wykonuje, właśnie ten aspekt jest najważniejszy. Dzięki temu można w przyszłości tworzyć coś z tymi ludźmi, założyć zespół, kolaborację, zorganizować koncert. I to się poniekąd udało. Dziękuję też wykładowcom, którzy tę przestrzeń tworzyli, w szczególności Annie Kwiatkowskiej i Julianowi Paprockiemu, którzy pracowali i rozmawiali na zasadzie równości i partnerstwa, którzy sugerowali i nie dawali rozwiązań, którzy stawiali wspólne poszukiwania i radość z wykonywania nowych dzieł na piedestale. Wieczorna rozmowa z państwem Kwiatkowskimi o kursach w Darmstadzie, które niewątpliwie były inspiracją do stworzenia czegoś równie wielkiego w Polsce – nieocenione.
Na zajęciach śpiewu jesteśmy razem. Słuchamy i się wspieramy. Nie ma tutaj konkurencji, jest za to chęć pomocy, poczucie wspólnoty. Wchodzimy i wychodzimy, gdy chcemy lub czujemy. Nie musimy się krygować na grzeczne wokalistki w spiętych włosach i ładnych sukienkach oraz siedzieć pięknie ze złożonymi nóżkami na krzesełkach. Krzesła stoją rozstawione w różnych miejscach, można słuchać, można leżeć. Jak trzeba zaakompaniować koleżance, to też któraś wstaje i się do tego zabiera. Można też pytać koleżanki o rady, o to, co jeszcze warto poprawić. Pytamy szczerze i dostajemy szczere odpowiedzi. Bo tu nie ma błędu, jest za to wolność. I takimi nutami rozbrzmiewa właśnie muzyka nowa. Rozbijaniem barier, poszukiwaniem, również tego nieidealnego.
Zapytałam koleżankę, dlaczego lubi tę muzykę. Powiedziała, że to dzięki niej uwolniła się w końcu od perfekcjonizmu wbijanego nam od 1 klasy szkoły muzycznej. Kilkanaście lat musztry i robienia dokładnie tak, jak ktoś nam powie. Inny sposób grania jest nieakceptowalny, a błąd – niedopuszczalny. W edukacji klasycznej uczymy się, w jaki sposób wykonać coś idealnie. Wchodzimy zestresowani, cali spięci na egzaminy z myślą, by tylko się nie pomylić i by wszystkie dźwięki były „ładnie” zagrane czy zaśpiewane „w pozycji”. Ruchy również są wystudiowane. W innym wypadku ocena leci w dół, a nikt nie chce dostać niższej oceny, bo mówi się, że to ona jest najważniejsza. W muzyce nowej uczymy się, w jaki sposób być nieidealnym i pozwalamy sobie na błąd. Muzyka nowa jest wolnościowa, jest zadawaniem pytań, jest też wymagająca muzycznie i intelektualnie – tam też w dużej mierze wykonawcy odnajdują siebie.
Pod muzyką wolności kryje się także temat improwizacji. Tutaj zderzasz się z partyturą niedookreśloną. Masz możliwość kreowania rzeczywistości muzycznej czy to w aleatorycznym Domaines Pierre’a Bouleza, gdzie możesz przestawiać fragmenty dzieła i tworzyć własny utwór z „klocków” (kojarzy mi się to z programowaniem obiektowym), czy w Credentials or “Think, Think Lucky” Romana Haubenstocka-Ramatiego, gdzie tylko część utworu stanowią nuty na pięciolinii, zaś reszta to rysunki i symbole wskazujące tylko w pewnym stopniu, co powinniśmy zrobić. Czasami utwór sprowadza się do krótkiego zadania aktorskiego. Zdarza się też, że musisz poznać nowy język symboli, by rozczytać i wykonać dzieło, jak na przykład w utworze Table Music Thierry’ego de Mey. W końcu możesz pozwolić sobie na kreatywność, której rozwijania tak bardzo brakuje w systemie edukacji muzycznej. Również za każdym razem zderzasz się z wyzwaniem, ponieważ każde dzieło wymaga trochę innego podejścia. Uświadamiasz sobie, że nie tylko granie czy śpiew jest ważny. Utwór rozpoczyna się z momentem wejścia na scenę, na niego składa się każdy nasz gest, spięcie mięśni, poruszenie głowy, oddech. Dopiero wtedy przekonujemy odbiorcę.
Moment, gdy słyszysz skrzypienie drzwi i zastanawiasz się, czyj jest ten utwór. Kurs był zamknięciem się na dziesięć dni w innym świecie, w przestrzeni tak różnej od wszystkiego. „Usta milczą, dusza śpiewa, kochaj mnie”, które słyszysz w drodze na obiad tak bardzo kontrastuje z Twoją Nową Codziennością. Wychodząc z akademika czy uczelni muzycznej na ulicę, wchodzisz w inny świat. Dźwięki operetki stają się głośniejsze i dostrzegasz tłum starszych pań w garsonkach wsłuchujących się z zachwytem w przystojnego barytona. Obrazek wydaje się dziwny, jak nie z tego świata. Nie ze świata, w którym teraz jesteś. Masz jednak mglistą wizję tego, że 2 tygodnie temu sama śpiewałaś ten utwór dla podobnej publiczności. Jaki paradoks.
Na kursach dochodzimy do momentu, gdzie dźwięk stukania o szybę czy przejeżdżającego samochodu wprawia nas w zakłopotanie i zadajemy sobie pytanie, czy jest to przypadkowe zdarzenie muzyczne, czy jednak ktoś ćwiczy w sali obok. Pejzaż dźwiękowy wnika w siatkę zależności utworów granych przez uczestników w ćwiczeniówkach, nadając im nową jakość. Moment, gdy konsonans staje się czymś zaskakującym, zaś szumy i dysonanse tworzą nową normalność. Normalność, z którą już się oswoiliśmy i którą zaczynamy rozumieć. Która pozwala nam zajrzeć głębiej, omijając postrzeganie dzieła w kategoriach ładności czy brzydoty, a raczej przemawia do nas na płaszczyźnie emocji, gdzie każda z nich staje na równej pozycji w szranki o naszą uwagę. Podsumowując – złe emocje też są dobre.
Poza emocją jest również ta druga kwestia – intelektualna. Uczymy się o niej, pracując nad nowymi technikami, czy też słuchając innych wykonawców i zastanawiając się „jak to jest zrobione?”. Uczymy się również mając możliwość zadawania pytań wykonawcom, pytań: dlaczego? Co to wszystko miało znaczyć? Czemu był taki ruch? Takie światła? Odpowiedzi na te pytania to coś, czego wszystkim nam brakuje. Nie uświadczymy ich na festiwalach muzyki nowej. Nikt nam nie tłumaczy i każdy uważa, że wszystko jest jasne, wszystko wiadomo, zaś muzyka ma się obronić sama. Nic bardziej mylnego.
Do wieczora nie wiedzieliśmy dokładnie, co czeka nas kolejnego dnia. Plan na następny dzień potrafiliśmy dostać o północy. Mieliśmy jeszcze możliwość oglądania innych zajęć lub lekcji w innych klasach, jednak nie do końca wiedzieliśmy, gdzie mamy tych innych klas szukać, nie było też na to czasu.
Świetnym pomysłem była poranna joga organizowana przez Martynę Zakrzewską oraz Tai Chi prowadzone przez Miłosza Pękalę. Joga odbywała się o 8:00, co niestety uniemożliwiło mi dotarcie na którąkolwiek z nich. Wiem jednak, że część kursantów była i bardzo sobie tę jogę chwalili.
Kursy były bardzo rozwijające, jednak kilku rzeczy zabrakło.
Przede wszystkim – komunikacji. Do jednej części kursantów informacja o jodze dotarła, do innych nie. Tak bardzo, że gdy dwa tygodnie po kursie zapytałam na czacie kursantów, o której godzinie mieliśmy jogę, jedną z odpowiedzi było: „Była joga?!” Nie wiedzieliśmy przez długi czas, z kim gramy ansambl, nasi nauczyciele również nie zawsze to wiedzieli, co utrudniało nam ustalanie wspólnych prób. Na przyszłość warto by było znaleźć jedno medium, gdzie kursanci mogliby porozumiewać się między sobą.
Zabrakło również przestrzeni na integrację pomiędzy klasami. Organizatorzy tego nie przewidzieli. Jedyną opcją by się poznać, było niejako zmuszenie wyczerpanych już kursantów do wyjścia na piwo. A wystarczyłoby poświęcić dwa wieczory na zorganizowanie integracji, energizerów, zabaw zapoznawczych. Nie mogliśmy się również spotykać w akademiku po nocach, ponieważ ściany były na tyle cienkie, że zwykła rozmowa była słyszalna z innych pokojów.
Kolejną kwestią, której zabrakło, był brak promocji koncertów. Ich godziny zmieniały się w dniu koncertu, co też spowodowało, że nawet jeśli chcielibyśmy kogoś zaprosić, nie bylibyśmy w stanie. Poza kursantami nikt nie wiedział o koncertach. Dobrze by było stworzyć wydarzenie na facebooku lub post na instagramie; coś, co można by udostępnić dalej. Z jednej strony bardzo szkoda ze względu na kursantów – zawsze jest przyjemniej grać do pełnej sali. Z drugiej strony repertuar był tak zróżnicowany i na takim poziomie, że części wykonań nie powstydziłaby się Warszawska Jesień. Tak więc szkoda również ze względu na potencjalną publiczność – ludzi, którzy mogliby być czymś takim żywo zainteresowani.
Kurs Nowej Muzyki w Bydgoszczy zorganizowany został przez Fundację Muzyczną Harmonie i Hałasy na czele z prezesem Krzysztofem Kwiatkowskim. Wiemy, że odbędzie się on również za rok. Jaki będzie i co się zmieni? Trudno powiedzieć, jednak wiem, że projekt ten jest kolejnym dużym krokiem w świecie muzyki nowej.
Kurs więc przebiegł pod sztandarami wolności oraz współtworzenia.
Co przywiozłam ze sobą z kursów? Na pewno większą otwartość na dźwięki, uważność, bycie tu i teraz. Przywiozłam również większą swobodę w czytaniu nowych partytur, jednak przede wszystkim przywiozłam przyjaciół – ludzi, z którymi mogę tworzyć nowy świat muzyczny.