Poznańska Wiosna w kilku fragmentach – relacja
Poznańska Wiosna w kilku fragmentach
Duet gitarowy, duet klarnetów basowych, kwartet altówek, kwartet smyczkowy, trio smyczkowe… Tegoroczna Poznańska Wiosna w części, jaką słyszałam (cztery z ośmiu dni), upłynęła dla mnie przede wszystkim pod znakiem zespołów homogenicznych i monochromatycznych. A zaczęło się w…
Czwartek, dzień czwarty
…w najwyższej komnacie, w najwyższej wieży (no dobrze, w nie najwyższej wieży Centrum Kultury Zamek; komnacie, której ściany przepuszczały wystarczająco dużo dźwięków ulicy, by zagłuszyć wykonawców). Gitarowy duet steuber.öllinger dał wspaniały popis maksymalnego skupienia i precyzji. Żelazny klasyk na ten skład, Salut für Caudwell Helmuta Lachenmanna, był trzęsieniem ziemi, po którym trudno zagrać coś, co go przebije. Rozsądnie więc wykonawcy uciekli do całkiem innej bajki, wykonując Tellur Tristana Muraila we własnej aranżacji na dwie gitary – utwór rozedrgany, żywy, pulsujący – przede wszystkim dzięki dominacji techniki rasgueado . Zaledwie cieniem utworu Lachenmanna było prawykonane Habe Mut, dich deines eigenen Verstandes zu bedienen! Toma Sory. Sora, absolwent stuttgarckiej uczelni, chyba za bardzo zasłuchał się w mistrza. Johannesa Kreidlera natomiast najlepiej słuchało się, patrząc – nieprzypadkowo Harry Lehmann jego (u)tworami egzemplifikuje wywody o muzyce relacyjnej. Gitarzyści grali zupełnie proste przebiegi – clou sprawy to jednak ich symetria, powodująca zabawne rozdwojenie między tym, co słychać i tym, co widać. Polifonizujące, liryczne Lumen Massimiliana Viela i świetne, wysmakowane Halbzeit Achima Christiana Bornhöfta dopełniły ten naprawdę dobrze skomponowany koncert.
Tuż potem szwedzka grupa SQ (Sound Quartet: Thomas Bjelkeborn, Paul Pignon, Michael Larsson) w chłodnym, zdystansowanym stylu wykonała (improwizowała?) On Watching przez godzinę. Raczej stonowane, szeleszczące lub delikatnie przesterowane (ale nieszkodliwe dla bardziej wrażliwych uszu) dźwięki nie zostawiły po sobie jakiegoś większego wrażenia. Wideo – skomponowane z obrazów przechwytywanych na żywo przez kamery ustawione na muzyków – doskonale zlewało się z i ich scenicznym obrazem i wytwarzanymi brzmieniami. Szkoda, że koncert zaplanowano w sali o klasycznym układzie – atmosfera wydarzenia sprzyjała raczej leniwym (lekko transowym?) spacerom niż siedzeniu w miejscu.
Radykalna zmiana czekała nas w Sali Białej Urzędu Miasta. Dalekie echa Szostakowicza, liryczne części środkowe Sonaty Jarosława Papaja i Sonatiny quasi una fantasia op. 75 Zdzisława Wysockiego działały jak wehikuł czasu. Do tego eklektyczna, jakby o wszystkim i o niczym, Musica Florea Edwarda Sielickiego… Ciekawe, czy ktoś by uwierzył, że wszystkie te utwory powstały po 2010 roku. Z marzeń o ekspresjonizmie, romantyzmie, klasycyzmie i innych -izmach wyrwała słuchaczy tylko Martyna Kosecka, której Passaggio II na kontrabas (a właściwie na kontrabas i głos) jeśli wywoływało jakiekolwiek duchy, to tylko ducha Iannisa Xenakisa (np. z Kassandry).
Piątek, dzień piąty
Z piątkowej popołudniówki warto wspomnieć przede wszystkim polskich klasyków: Witolda Lutosławskiego (Grave) i Romana Palestra (Preludia na fortepian). Za to oba wieczorne koncerty należały do najlepszych na tej Poznańskiej Wiośnie. NeoQuartet pokazał program różnorodny, i bardzo dobry. Kwartet smyczkowy nr 2 Pawła Mykietyna otworzył przed nami rzeczywistość eterycznych dźwięków, iluzjonistycznego flautando, rytmicznych i fakturalnych pomysłów nie z tej ziemi. W kompozycjach Krzysztofa Baculewskiego (Kwartet smyczkowy nr 4) oraz Ewy Fabiańskiej-Jelińskiej (Hommage a Marc Chagall na kwartet smyczkowy) znacznie więcej było tradycyjnych, melodycznych przebiegów. Prawykonany kwartet młodej poznańskiej kompozytorki, choć składała się z aż dziewięciu części, które można dowolnie ułożyć, krążył wokół mniejszej liczby sfer ekspresji: tanecznej (aż do przypominającej perpetuum mobile), śpiewnej – niekiedy z delikatnie hebraizującymi reminiscencjami, oraz lamentacyjnej. Liryczna skarga solowej altówki to być może najmocniejsza część tego utworu. Blind spot Sławomira Wojciechowskiego już słyszałam – na Warszawskiej Jesieni w 2013 roku. W pełni podtrzymuję nie tylko swoją opinię, ale i tę wyrażoną wtedy przez współsłuchaczy: utwór to barwowo świetny, od Lachenmanna – ewidentnego patrona – odróżnia go wyrazisty rytm (bardzo na plus!); szkodzi mu natomiast przeładowana, za długa i niewyczuwalna forma. Cały czas jednak mam w pamięci, że nieznacznie późniejsze Fingertrips na osiem wiolonczel ma już znacznie bardziej przemyślany przebieg. Może więc Blind spot to utwór-warsztat? Również na tym koncercie pojawił się klasyk – to dobrze, bo Kwartet smyczkowy nr 2 Györgya Ligetiego zdecydowanie wart jest przypominania. NeoQuartet może być pewien, że piątkowymi wykonaniami zdobył sobie co najmniej jedną nową fankę.
Na koncercie Anny Kwiatkowskiej i Joanny Opalińskiej pojawiło się przede wszystkim sporo klasycznej, okołodarmstadzkiej awangardy: Sequenza VIII Luciana Beria, Riconoscenza Elliotta Cartera i trzy kompozycje Barbary Buczkówny, której twórczość od jakiegoś czasu przywraca się słuchaczom (Musica Polonica Nova 2014, konferencja w krakowskiej Akademii Muzycznej w grudniu 2014 roku). Melancholijnym, nawet romantyzującym nalotem oraz tradycyjnością zdziwiła mnie Kaija Saariaho w Tocar na skrzypce i fortepian. Dwa utwory wyraźnie się odróżniały: „historyczna” w kontekście festiwalu, ekspresjonizująco-klasycyzująca Reisesonate Hansa Eislera (1937–1938 rok) oraz Quasare/Pulsare Olgi Neuwirth – kompozycja wyłaniająca się z niebytu i znikająca w nim dzięki zastosowaniu zaskakującego, długiego dźwięku fortepianowych strun pobudzanych wiatraczkiem (czy też inną małą maszynką). Tak, piątek był bardzo satysfakcjonujący!
Sobota, dzień szósty
Bardzo trudne zadanie postawili organizatorzy uszom i umysłom słuchaczy, którzy chcieli uczestniczyć w całym festiwalu – zaplanowali cztery koncerty jednego dnia. Do wielbicieli sportów ekstremalnych się nie zaliczam, więc zrezygnowałam (może niesłusznie – pewnie inni komentatorzy będą w stanie coś na ten temat powiedzieć) z dwóch wydarzeń: koncertu orkiestry dętej oraz koncertu z okazji 70-lecia Związku Kompozytorów Polskich. Ogromne wrażenie wywarł wysłuchany przeze mnie pierwszy raz w całości 1+1=1 Pierluigiego Billonego. W drewnianej sali Słodowni Starego Browaru prawie półtorej godziny dźwięków klarnetów basowych – perfekcyjnie granych przez pierwszych wykonawców utworu, Petrę Stump i Heinza-Petera Linshalma – stało się przeżyciem z pogranicza estetycznego i mistycznego. Czapki z głów za napisanie długiego utworu na dwa takie same instrumenty, który ani na chwilę nie odpuszcza słuchaczowi, a jednocześnie składa się w większości z nieforsowanych, niezbyt głośnych fragmentów (poza kilkoma kulminacjami).
Wieczór należał zaś do młodego poznańskiego zespołu Sepia Ensemble. Na różnorodny program złożyły się utwory polskie i zagraniczne, kompozytorów starszych i młodszych. Już dwie kompozycje solowe pokazały różne temperamenty. Bardziej zachowawcza wydała mi się oboistka, grająca typową dla wczesnej awangardy Monochromię Włodzimierza Kotońskiego. Doskonałym panowaniem nad swoim instrumentem (dobry dźwięk, precyzyjna artykulacja) i jednocześnie swobodnym poczuciem humoru wykazał się za to puzonista w Basta Folkego Rabego. Żartobliwie zaplanowano zakończenia obu części koncertu. Musical Games Kotońskiego znacznie ciekawsze były niestety na poziomie teatralnym niż muzycznym (po prawdzie, mogli grać cokolwiek). Natomiast oparte na chwytliwym temacie (brzmiącym podobnie do czołówki Reksia) wariacje Andrew Hamiltona Frank O’Hara on the phone piece to już typowo muzyczny, bardzo postmodernistyczny żart, grający banalną melodią, przesunięciami rytmicznymi i wykrzykiwaniem głosek. Dobry fajerwerk na zakończenie.
Żywiołowo, nawet nieco stadionowo brzmiał Randspiel na perkusję i taśmę. Utwór Wenchena Qina był zaskakująco mało wschodni (może oprócz ostatniej części), dość prosty fakturalnie, ale wysmakowany kolorystycznie i o doskonale wyważonej formie złożonej z czterech skontrastowanych miniatur.
Z polskich akcentów bardziej współczesnych niż Kotoński, dobrze wypadł utwór Wojciecha Widłaka Shortly on Line – zwięzły, momentami niepokojący repetycjami, momentami nieco brutalny (powtarzane piski piccolo – brrr…!). Utwór Krzysztofa Gawlasa Eko wydawał się podejrzanie prosty: rustykalne melodie, wschodnie reminiscencje w warstwie elektronicznej (dźwięki podobno z natury, ale brzmiące jak odkształcone gongi), na koniec ćwierkające ptaki. Manifest niestety zwyciężył nad muzyką. Mimo pewnych niedociągnięć koncert pokazał, że Sepia Ensemble to zespół, który idzie w dobrym kierunku. Więcej takich.
Niedziela, dzień siódmy, przedostatni (odpoczynek nie był nam, na szczęście, dany)
Z organizowaniem koncertów w przestrzeniach niefilharmonicznych jest trudna sprawa. Bo niby świetnie, kiedy można pozbyć się pompy, usiąść na pufie albo spacerować i słuchać. Ale z drugiej strony – zawsze coś oprócz muzyki będzie wtedy brzmieć. A to biegające dzieci, a to dźwięki windy czy szum ludzi przechodzących obok hallu. Trochę te urozmaicenia przeszkadzały na niedzielnej popołudniówce, której bohaterem był zespół czterech altówek. Abstrakt Katarzyny Taborowskiej na ten właśnie skład to bardzo zręcznie napisany utwór. Kompozytorka wykazała się wyczuciem ekonomii środków i zachowała równowagę między środkami sonorystycznymi i tradycyjnymi. Ucieszyło mnie także, że w Abstrakcie było tak dużo życia – rytmiczne, witalistyczne niemal fragmenty mają siłę, o której się często dziś zapomina. Witalizm stał się nawet w pewnym momencie brutalizmem – pierwszemu altowioliście pod koniec pękła struna – na szczęście nikt nie ucierpiał – ani utwór, ani wykonawca.
O prawykonanym Kwartecie na cztery altówki Bogusława Schaeffera krótko (dla kontrastu z utworem): amorficzny, dość jednorodny, z dziwnymi, niepasującymi do całości gestami muzyki tonalnej. Całość raczej odstraszająca.
Pewnie cała powyższa recenzja byłaby mniej entuzjastyczna, gdyby nie wieczorny niedzielny koncert, który napełnił mnie tak dobrymi myślami o całym festiwalu, że prawie zapomniałam o paru słabszych rzeczach. Angielski zespół (z polską liderką) Distractfold Ensemble dał fenomenalny popis. Po pierwsze: perfekcyjnie zaplanowany, jednocześnie spójny i różnorodny, rozsądnej długości program. Po drugie: bardzo wysoki poziom wykonawstwa. Po trzecie: utwory… Dość powiedzieć, że jednym z dwóch słabszych było Mani. Giacometti Billonego. I to tylko dlatego, że w kompozytor nie ma w tam do zaproponowania prawie nic, czego by nie było w 1+1=1. Jedynie skład inny.
Niczym mnie nie porwało także Far-off Santiaga Dieza-Fischera. Pozostałe utwory – świetne. Jeden z nich także już słyszałam, także na Warszawskiej Jesieni 2013: Its fleece electrostatic Mairicia Pauly’ego. Chociaż wtedy nie podobało mi się z koncertu chyba nic, tym razem nie jestem już skłonna tak kategorycznie potępić tej kompozycji. Nadal nie uważam, żeby przypominające strzały repetowanie brzmień było czymś, co powinno się pojawiać w utworach, tym razem jednak może kontekst, może wykonanie sprawiły, że utwór wydał mi się znacznie mniej agresywny, momentami nawet dowcipny. Trzy utwory były bezkonkurencyjne. Na początek Trio Christiana Winthera Christensena: niby postlachenmannowskie, ale z gestami muzyki dawniejszej (progresja!); łączące elementy o różnej proweniencji, ale bez zabałaganionego eklektyzmu. Zaletą tego zręcznego utworu była też klarowna forma oparta na kilku wyrazistych brzmieniach, zestawianych w różnych kombinacjach. Potem Stefan Prins i jego Ensuite na wiolonczelę solo. Utwór olśniewający, hipnotyzujący; mistrzostwo w swojej kategorii. Każdy dźwięk był wewnętrznie bardzo bogaty, a razem złożyły się na formę o powoli rosnących napięciach i spektakularnych wyładowaniach. I jeszcze arcydzieło Iannisa Xenakisa – Embellie na altówkę solo, kompozycja o bardzo wyrazistej ekspresji. Grek zaskakująco połączył barokowość i pierwotność. Delikatność wysokich glissand zderza się w utworze ze szmerami; dźwięki bardzo czyste i jasne z brudnymi, chropowatymi. Gotowa jestem zaryzykować stwierdzenie, że to jeden z tych niewielu utworów, które mają moc pozostawiania w słuchaczu trwałego śladu.
Nietrudno zauważyć, że na festiwalu dominowały utwory utrzymane w estetyce postlachenmannowskiej i klasyczna, postserialna awangarda. Widać dbałość dyrektora o to, żeby były to utwory w tej estetyce dobre lub najlepsze, co bardzo cieszy. Także poziom wykonawstwa był zazwyczaj satysfakcjonujący.Jeśli dni wcześniejsze i późniejszy były choćby w połowie tak dobre, jak najlepszy niedzielny koncert, to organizatorzy mogą sobie pogratulować. Bardzo prawdopodobne, że ominęłam wszystko, co popsułoby moje wrażenia, bardzo możliwe, że dopiero ostatni koncert sprawił, że zapomniałam o słabszej reszcie. Nawet jeśli mi się tylko wydaje, że to był dobry festiwal, trudno. Chyba sobie na to pozwolę.
Dominika Micał