Relacja z Fab_In – 8-9.10.2021
Mapa kultury muzycznej Łodzi powoli odradza się po kryzysie mającym korzenie jeszcze w zamknięciu Jazzgi. Z perspektywy czasu ciężko pojąć komu mógł przeszkadzać klub z muzyką jazzową i elektroniczną. Przez te lata zdążył pojawić się klub Dom i festiwal Domoffon (który już się nie odbywa), Festiwal Czterech Kultur czy Musica Privata. Trwa i pozostanie zapewne na jeszcze długie lata Łódź Alternatywa – festiwal, który formą i estetyką może warszawiakom przypominać Lado w Mieście. To wciąż jednak kropla w morzu jak na tak dużą metropolię. Przecież Konkret przed pandemią dopiero co zdążył rozpocząć pierwsze bookingi.
Stąd powstał Fab_In. To wciąż dość nowa inicjatywa, której kuratorem jest Rafał Kołacki – etnolog i muzyk formacji Hati oraz autor festiwalowej instalacji breath|tchnąć. Pierwszy dzień dotyczył bardziej performatywnego aspektu muzyki, drugi natomiast był już bardziej konwencjonalny i skupiony na dźwięku.
W piątkowy wieczór pierwszy wystąpił Wirmański – wydawca i bloger znany z Kultury Staroci. Zdecydował się na dźwięki z nagrań terenowych skrojone tak, że były na granicy ogłuszenia. To nie był bynajmniej koncert dla rekreacji i konsekwentnie wyprowadzał ze strefy komfortu… Brzmiało to jak muzyka dla tych, którzy nie lubią muzyki, jak dość buńczuczny bunt przeciwko muzykalności. Dawno nie czułam większej ulgi niż po zakończeniu tego koncertu. Jeśli w tej konwencji można to było jeszcze tak nazwać.
Po nim na scenie pojawiła się Julia Bünnagel. Jej występ poniekąd był parodią niewiedzy o kulturze didżejskiej, ale również całkiem zabawnym performancem. Płyty, które grała, były kolorowo-neonowe i samodzielnie tworzone, jednak specyficznie prymitywne i ledwo muzyczne. Utwory nie miały złożonych kompozycji – były bardziej monotonnym rytmem. W końcu materiałem był gips odtwarzany na gramofonie… Dawało to do myślenia, co jest tak bardzo zajmującego w kulturze didżejskiej – przecież u Bünnagel nie było żadnych track id do rozpoznania, co stanowi o całej zajawce muzycznej. Dyskusje o muzyce to często właśnie namechecking i licytowanie się zgromadzoną wiedzą o dyskografiach i różnych ciekawostkach. Ten występ wpisywał się bardziej w konwencję festiwalu The Artists, gdzie artyści/tki wizualni i performerzy tworzyli swoiste żarty z konwencji muzycznych. Przypominając jakikolwiek słyszany set – choćby w moim przypadku niedawny Ivkovica na Jasnej, zaczynało się ponownie doceniać, ile pracy i zaangażowania wymaga nagranie i wytłoczenie tych wszystkich płyt oraz jeszcze zagranie ich.
Angélica Castelló zaskoczyła utworami na dęty czerwony instrument – flet Paetzolda. Artystka znacząco zredukowała brzmienie swojej gry poprzez prymitywny instrument, co nie pozwoliło w pełni docenić jej talentu i doświadczenia jak przy innych występach. To, co na nim zagrała stanowiło swoiste ćwiczenie słuchowe pokazujące, co sprawia, że zależy nam na muzyce – wbrew tytułowi kultowego dokumentu „I tak nie zależy nam na muzyce”.
Drugi dzień był dużo bardziej przyjazny dla uszu. Belia Winnewisser przybyła na Fab_In aż ze Szwajcarii. Słychać było w jej utworach muzykę basową, charakterystyczne brzmienie Lorenzo Senniego czy wokalistykę Holly Herndon i The Knife. Z początku miało to w sobie coś ze szkolnej wprawki do muzyki elektronicznej. Jednak w ramach rozwoju wydarzeń udało się Winnewisser ulepić z tego przekonującą całość. Choć może teksty piosenek wypadają jeszcze dość młodzieńczo i ktoś bardziej złośliwy by się trochę uśmiał słuchając o oceanie i strachu przed mrokiem, to jest jednak szansa, że artystka dojrzeje do znalezienia lepszej formy.
Duet Podpora/Kohyt już swoją formę znalazł. Ich koncert kontrastował z poprzednim – była to dość konwencjonalna improwizacja na elektronikę, kości, perkusjonalia i bodajże klawikord. Bardzo ciche szmery, jak talerz perkusyjny ze smyczkiem, wręcz paraliżowały ciszą. Myślę, że wykonanie „4’33” Johna Cage’a nie wiedząc na jakim koncepcie oparty jest ten utwór, byłoby mniej stresujące dla wszystkich, którzy lubią komunikować swoje zdanie i żywo się zachowywać, niż godzina ciągłego grania naprawdę cichą dynamiką dźwięku.
Tak więc można zauważyć jedną myśl przewodnią festiwalu – wszyscy wykonawcy kwestionowali zastane status quo. Wydarzenie należało do gatunku nie „dla przyjemności”, a tych „ku rozkminie”. Co ciekawe, jako że sala sąsiadowała z restauracją z winem i tapasami, to znalazło się tam nieco przypadkowych słuchaczy. Art Inkubator nie świecił pustkami, miało się raczej wrażenie, że był to pierwszy popandemiczny test tego miejsca ze zdolnymi akustykami i przestrzenią do wydarzeń. Życzę Fab_In przyszłych edycji w znośniejszych warunkach niż następna fala koronawirusa.