Światło w coraz dłuższej ciemności. Muzyka Pokoju – Muzyka Wiary 2022
Jesienią wielu osobom potrzeba czegoś, co wlałoby otuchę i ciepło w zmarznięte, na wpół uśpione pod warstwą nadgniłych liści serce. Mogłoby to być parujące kakao, ale mogą to być także muzyczne interpretacje pokoju i wiary, które rozbrzmiewały w kilku miejscach w Warszawie (Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, Studio Koncertowe Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego, Studio S2 Polskiego Radia, Ursynowskie Centrum Kultury „Alternatywy”) podczas pięciu koncertów między 20. a 25. października. Warto zauważyć zmianę, jaka zaszła w nazwie festiwalu – w przeciwieństwie do poprzednich edycji, w tym roku to pokój został wysunięty na pierwszy plan1.
Żeby można było mówić o pokoju, muszą się spotkać co najmniej dwie strony. Adekwatnie do tego faktu podczas tegorocznego festiwalu nikt nie grał ani nie śpiewał sam – zespoły liczyły od czterech do siedmiu wykonawców. Były to więc grupy, w których każdy może się usłyszeć, zachować indywidualność, ale i w których można wspierać się i liczyć na wsparcie innych.
Wydarzenie otwierał koncert Ensemble Labirhythm (Tomasz Pokrzywiński, Dorota Szczepańska, Alon Sariel, Wojciech Lubertowicz, Mirosław Feldgebel) zatytułowany Obadiah. Odwołanie do postaci Abdiasza Neofity, katolika włoskiego pochodzenia, który na początku XII wieku przeszedł na judaizm, prawdopodobnie po wstrząsającym doświadczeniu krucjaty, idealnie wpisywało się w założenia festiwalu, którego twórcy chcą budować kulturę muzyczną poszukującą pokoju. Abdiasz pozostawił po sobie karty z notacją muzyczną odnalezione w XX wieku w kairskiej genizie i to one stanowiły inspirację dla artystów.
W opisie koncertu w broszurze, którą otrzymywali słuchacze, pojawia się pewna nieścisłość – najpierw czytamy, że artyści podejmują „wyzwanie rekonstrukcji dzieła średniowiecznego twórcy”, a potem, że projekt stanowi „opisywanie […] na nowo językiem XXI wieku” przeszłości muzycznej. Jeśli ktoś podejmuje się rekonstrukcji, to rezygnuje raczej ze świadomego używania języka XXI wieku, na rzecz korzystania z dostępnej wiedzy o czasie, z którego pochodzi to, co rekonstruuje. Zapowiedź koncertu również wybrzmiała w taki sposób, jakby Obadiah miał być rekonstrukcją, którą jednak nie był. Pomimo całego czaru roztoczonego przez muzyków, co jakiś czas uporczywie wracało do mnie pytanie, gdzie w tym wszystkim jest ukryty XII-wieczny oryginał. Na inne rzeczy położony był akcent w zapowiedzi i opisach koncertu, a na inne w samej muzyce.
Nie zmienia to jednak faktu, że był to świetnie skonstruowany koncert. Bardzo zróżnicowany, wciągał słuchacza jak najpiękniejsza baśniowa historia. Artyści przeprowadzali odbiorców przez różne muzyczne estetyki, z barokową (co nie zaskakuje, biorąc pod uwagę doświadczenia członków zespołu) i jazzową włącznie. Muzycy stworzyli przestrzeń pełną uwagi i wrażliwości na siebie nawzajem; każdy, nawet najcichszy głos został usłyszany, ważny. Frazy i pojedyncze dźwięki wydobywane z głębokiej ciszy, lśniły w wytwarzanej przez artystów przejrzystości. Gdy ich słuchałam, towarzyszyła mi myśl, że współpraca ludzi, to też współpraca muzyki w nich. Może od tego, w jaki sposób te wewnętrzne muzyki się połączą zależy to, jaki kształt przyjmą efekty tej współpracy. Choć żałowałam, że nie rozumiem tekstów, pozwoliło mi to skupić się na pełnym uczuć języku samych pozbawionych konkretnego znaczenia dźwięków. Zdarzało się, że dana fraza najpierw była zaśpiewana przez wiolonczelę, a potem dopiero przez ludzki głos – tak jakby to ta pierwsza wersja była ważniejsza, nawet bardziej znacząca niż druga. Tworzone przez zespół brzmienia były łagodne i eufoniczne, łatwo było zaangażować się w nie, zachwycić ich pięknem. Podczas utworu na bis wszyscy słuchacze zostali zaproszeni do wspólnego nucenia wraz ze śpiewaczką krótkiej melodii. To doświadczenie, burząc granicę między artystami a audytorium i iluzję intymności koncertowej sytuacji przypomniało mi także o wspólnocie, w jakiej wysłuchaliśmy muzyki stworzonej przez Ensemble Labirhythm.
Muzyczna przeszłość, choć zdecydowanie mniej odległa, była inspiracją również dla kolejnego festiwalowego wydarzenia. W niedzielę muzycy Atom String Quartet (Dawid Lubowicz, Mateusz Smoczyński, Michał Zaborski, Krzysztof Lenczowski) zaprezentowali swoją interpretację dwóch dzieł Aleksandra Tansmana. Spośród ośmiu kwartetów smyczkowych obecnych w dorobku kompozytora wybrali trzeci, skomponowany w 1925 roku i piąty, o 15 lat młodszy. Grali z zaangażowaniem, poczuciem humoru i przekonaniem do tego, co robią. Ich styl dobrze pasował do muzyki Tansmana, w której podkreślili to, co najżywsze i najlżejsze.
W wykonaniach Atom String Quartet było obecne dużo indywidualności i ich własnej twórczości. Tansman stał się pretekstem, choć potraktowanym z szacunkiem i ciekawością – oni byli gwiazdami. Występujące tego samego wieczora przed nimi Hashtag Ensemble (w składzie Ania Karpowicz, Piotr Sałajczyk, Hubert Zemler, Dominik Płociński) stworzyło swoim koncertem zatytułowanym Bezczas zupełnie inną całość. Wykonali Cendres Kaiji Saariaho, Vox Balaenae George’a Crumba i Why Patterns? Mortona Feldmana. Utwory zostały ułożone w kolejność według długości – wykonanie pierwszego miało trwać 10 minut, drugiego 20, trzeciego 30. Skupiając na programie uwagę słuchaczy, muzycy postawili się w roli pośredników przekazujących artystyczną ideę, a był nią czas „jako kategoria mistyczna i muzyczna”.
Podczas koncertu najwięcej uczuć wzbudził we mnie środkowy utwór, Vox Balaenae zmarłego na początku lutego tego roku George’a Crumba. Wystarczyło tak niewiele osób, by opowiedzieć tak wielką historię – zabierającą do początku i na koniec, a pomiędzy – paradoksalnie – także w nieskończoność. Niezwykłe, jak wiele intensywności i jednocześnie delikatności może zawierać w sobie muzyka. I nie mam na myśli, że te cechy były ze sobą połączone, czy następowały po sobie wymiennie. W tym wypadku miałam wrażenie, że na prawach jakiejś niezrozumiałej, choć bliskiej jak oddech synergii jedno wzmacniało drugie. Że jedna z tajemnic świata odsłoniła się w tym utworze. I że utwór Saariaho Cendres przygotowywał słuchaczy do tego przeżycia, a Why Patterns Feldmana pozwalał po nim ochłonąć i wyjść z niego (choć oba były również przygotowane starannie i same w sobie frapujące). Jednocześnie wydaje mi się, że dzięki różnorodności brzmień i ilustracyjności utwór Crumba był ze wszystkich trzech najprzystępniejszy – że jednocześnie odnaleziona została przez kompozytora, a potem i wykonawców z Hashtag Ensemble, głębia i uniwersalność. Na koniec drugiego i trzeciego utworu muzycy zastygli bez ruchu i w tych momentach rzeczywiście można było odnieść wrażenie, że czas się zatrzymał lub że znaleźliśmy się poza nim.
Dzień później miał natomiast miejsce koncert Modlitwy wirujące, w trakcie którego w muzyce niemal nie było przerw – płynęła bezustannie, przeobrażając się powoli poprzez kolejne ornamenty lub też nowa myśl zaczynała się w niej natychmiast po wygaśnięciu poprzedniej. Wydarzenie, zainspirowane muzyką i tańcem wirujących derwiszy, było owocem współpracy zespołu Magneto (Hubert Zemler, Bartek Tyciński, Piotr Domagalski) oraz muzyków Maroufa Majidiego i Adeba Chamouna. W moim odczuciu był to najbardziej energetyzujący koncert całego festiwalu. Miałam poczucie, że źródłem finezji, wariantywności i swobody w stworzonej muzyce jest warstwa rytmiczna. Najczęściej rozwijanie struktury rozpoczynało się od instrumentów perkusyjnych solo, a pozostałe (lutnie długoszyjkowe – tar i tanbour, gitara oraz bas) dołączały do nich po pewnym czasie, nakładając na roztańczony rytm powtarzające się, medytacyjne melodyczne formuły. Instrumenty perkusyjne inicjowały też zmiany w muzyce – przerywały powolne przeobrażanie, zastępując je wprowadzeniem nowej myśli. Intrygujące było też połączenie barw, ciepło brzmienia instrumentów tradycyjnych stopione z chłodem elektrycznej gitary tworzyło iskrzącą się, hipnotyzującą i odrobinę obrazoburczą całość. Stopione – bo rzeczywiście muzycy zdawali się dążyć do stworzenia jednego muzycznego organizmu. Rytualność ich muzyki wymagała pewnych ofiar, choć nie wyzbyli się całkowicie swoich indywidualności. Bardzo zastanawiającym aspektem koncertu było balansowanie pomiędzy modlitewnością a świeckością, powagą a zabawą, ciężarem a lekkością. Granice między tymi stanami okazywały się zaskakująco cienkie.
Wobec ukazywanego przez artystów mnóstwa pomysłów fakturalnych i brzmieniowych połączonego z momentami wręcz rockową, a cały czas utrzymaną na bardzo wysokim poziomie, energią nie można było pozostawać obojętnym. Słuchanie tej muzyki wymagało wejścia, bycia w środku, podążania za nią – wyobrażam sobie, że gdyby z tego zrezygnować, uczucie obcości stałoby się całkowicie nieznośne. Była w niej obecna transowość, ale przy zupełnym braku mechaniczności – za każdym powtórzeniem działo się co innego. Publiczność zareagowała na koncert bardzo żywo i entuzjastycznie, oddając muzykom przekazaną przez nich energię. Zespół zakończył bis wspólnym, cichym śpiewem.
Podczas finałowego koncertu Ptaki Smutku, Ptaki Chwały słuchacze byli świadkami innego rodzaju współpracy niż ta, którą można było usłyszeć dzień wcześniej podczas Modlitw wirujących. Podczas gdy Magneto, Majidi i Chamoun razem dążyli do stworzenia jednej, spójnej muzycznej materii, artyści i artystki wtorkowego, ostatniego koncertu – zespoły Dziczka (Tetiana Sopiłka, Maniucha Bikont, Justyna Czerwińska, Maria Puzyna, Agata Wróbel) oraz SzaZa (Paweł Szamburski, Patryk Zakrocki) – robili sobie nawzajem miejsce, nie siląc się na łączenie tak różnych muzycznych języków w jedno. Oczywiście były momenty, gdy muzyka dwóch zespołów brzmiała razem, ale nawet wówczas najczęściej odczuwalny był kontrast między nimi. Dzięki temu tradycyjne ukraińskie pieśni o tematyce wojennej i żałobnej mogły wybrzmieć tak, jak powinny, bez kompromisów i wprost, podobnie do tego, jak brzmiałyby w ich niegdyś zwykłym, niescenicznym kontekście.
Dla mnie w koncercie więcej było rozpaczy i przerażenia tragedią wojny niż nadziei na pokój. Nieprzystawanie do siebie warstwy instrumentalnej i wokalnej dodawało całości szczególnego, bardzo silnego dramatyzmu, przetworzone elektronicznie dźwięki instrumentów brzmiały zimno i nieludzko. To, co tworzyli Szamburski i Zakrocki, choć było pełne napięcia, często nieprzyjemne aż do bólu zębów, świadczyło jednocześnie o ich wielkiej wyobraźni muzycznej, odwadze i swobodzie poruszania się w dźwiękowym świecie.
Na koniec koncertu światy muzyczne Dziczki i SzaZy zbliżyły się do siebie – Szamburski zaczął ogrywać na klarnecie śpiewane melodie, głosy instrumentów zaczęły w większym stopniu niż wcześniej podążać śladem głosów śpiewaczek. Spotkanie zakończyłoby się spokojnie i lirycznie, gdyby nie bis, który zaburzył trochę ciąg tworzącej się na bieżąco muzycznej opowieści. Po tak intensywnym emocjonalnie koncercie bis i huczące owacje były dla mnie jakoś nie na swoim miejscu, choć artystkom i artystom bez wątpienia należało się uznanie.
W sobotę w ramach festiwalu miał miejsce pokaz filmu Matka Apostołów w reżyserii Zazy Buadze. Opowieść o matce poszukującej syna na ogarniętym wojną terytorium stanowiła dobry kontrapunkt dla muzyki granej na festiwalowych koncertach – była tak samo poruszająca, a przy tym odrobinę patetyczna, podobnie jak nazwa całego wydarzenia. Szczególnie cenne było nawiązanie filmu do tragedii wojny w Ukrainie. Osadzało to idee festiwalu w teraźniejszości i otrzeźwiało odbiorcę.
Organizowany przez Centrum Myśli Jana Pawła II festiwal wydaje się zapraszać do udziału w wydarzeniach osoby z różnymi oczekiwaniami i motywacjami przyjścia na koncerty. To się sprawdza – niemal na każdym koncercie muzycy grali bis, a słuchacze bili brawo na stojąco. Podczas festiwalu odbiorcy mogli poczuć się zaproszeni do spotkania z tęsknotą za pokojem idealnym, pozaziemskim, przenoszącym poza czas, ale w większości koncertów pokój był obecny w innym sensie, przyziemnym i pragmatycznym – przez stykanie się z obcością: współpracę pomiędzy niemającymi wcześniej wspólnych doświadczeń muzykami, granie rzadko wykonywanych utworów, rzucanie się na głęboką wodę poprzez próbę zaczerpnięcia inspiracji z muzyki z odległej przeszłości, łączenie kontrastujących ze sobą muzycznych stylistyk. W takim ludzkim pokoju czasem coś zgrzyta, jest niespójne i niekomfortowe, może nawet wydaje się zbyt płytkie, a jednak ten rodzaj pokoju jest niezbędnie potrzebny. Dialog jest wartością, do której można wracać nieustannie, bo prawie zawsze jest go za mało. Zawsze jest wyzwaniem.
W poprzednich edycjach festiwal nosił nazwę Muzyka Wiary – Muzyka Pokoju. ↩