Tu odczuwamy siebie wyraźnie. Relacja z 20. Unsound Festivalu

Jagoda Olczyk / 17 lis 2022

Gul gul gul gul gul gul – galaretowaty dźwięk wody uderza o stalowe dno zlewu. Paweł stoi w kuchni wynajętego na czas Unsoundu mieszkania i przybliża rejestrator do kranu. Kilka godzin później słuchamy kolejki lejących się, syczących cieczy podczas występu Pimpona, który rozpoczyna wieczorny program Fuzz w Teatrze Łaźnia Nowa. Mikrofon wydobywa soczystość pieniących się w misce napojów gazowanych – wody, piwa z wyższej i niższej półki, coca-coli i jej taniej podróbki. ‘’Which drink do you identify with?’’, ’’Divide or connected?’’ brzmią pytania wyświetlane nad sceną. W odpowiedzi kilka osób coś za mną szepcze, ktoś otwiera puszkę napoju, czego dźwięk w kontekście występu subtelnie rozbawia publiczność i zwraca ku sobie porozumiewawcze spojrzenia. I choć cały występ odbieram jako nieco zbyt dosłowne potraktowanie tegorocznego hasła festiwalu – bubbles – to w efekcie formy kontaktu, jaką Pimpon nawiązuje z widownią, same osoby uczestniczące zwracają na siebie większą uwagę.

fot. Helena Majewska

Tak, widzimy siebie wyraźnie – emocje są na wierzchu i na pewno docierają prosto do występujących. Po Pimponie na scenę wychodzi kolumbijska artystka Lucrecia Dalt w towarzystwie perkusisty Alexa Lázaro. Początkowo wydaje się oswajać z publicznością i nową sytuacją – premierowy album ¡Ay! gra na żywo po raz pierwszy. Jednak z każdym utworem coraz bardziej zadomawia się na scenie, co przyciąga bliżej barierek kolejne rzędy widowni. Czuję, jak ich zmysłowo impulsywne granie mnie pobudza i przyjemnie zbija z tropu – przecież muzykę Dalt kojarzyłam jako mroczną, raczej chłodną. Zamiast tego słyszę rozklekotaną serię akustycznych, ciepłych uderzeń, przeplataną industrialną perkusją. Zawadiacko śpiewająca Dalt w łunie czerwonego światła przypomina mi Nicka Cave’a grającego Red Right Hand. Cave to ulubieniec moich rodziców, a jako że line-up festiwalu zawsze wydawał mi się bardziej odpowiadać gustom młodszych odbiorców, orientuję się, że festiwalowa bańka wcale nie jest tak ciasna.

Unsound zaskakuje – nawet tych, którzy myślą, że wiedzą, co usłyszą. Zbliża się 20:30, tym razem stoję w pierwszym rzędzie, a dwa metry ode mnie japońska artystka Phew kliknięciem na klawiaturze laptopa uruchamia dźwiękową makabrę. Perkusyjne loopy nabierają monstrualnych rozmiarów, po sali krążą złowrogie zaklęcia, a drobna Phew opętańczo miota się przy stole.  Normalnie wyzionęłabym ducha, ale głęboki puls basu pozwala zostać w ciele. Nagle Phew ściąga okulary, podnosi wzrok znad laptopa i oślepiona światłami mruży oczy w stronę widowni. Jej twarz z akademickiej surowości przyjmuje dziwnie bezbronny wyraz, co idzie w parze z kolejnym utworem – szorstkie drony łagodnieją pod klawiszami fortepianu, a Phew zaczyna rzewnie śpiewać balladę. I może powinnam założyć, że to zagranie z pewnością wzbudziło mieszane uczucia u publiczności, ale pamiętam, co słyszałam – okrzyki niedowierzenia, rozbawienia i aprobaty. Właściwie wszystko, co dzieje się podczas koncertu Phew, dobrze oddaje naturę Unsoundu – pękające gatunkowe bańki i publiczność naprawdę otwartą na twórcze ,,ja’’ drugiej osoby.

fot. Michał Maliński

Poniedziałkowy wieczór jest więc niezwykle stymulujący i pozostawia w poczuciu gotowości i otwartości na wszystko, co przyniosą kolejne dni. Obawiam się tylko jednego – powtarzających się głośnych, wysokich dźwięków. Podczas koncertów Dalt i Phew kilkukrotnie zakrywam uszy, co dostrzegam też u kilku innych osób z otoczenia. Momentami, odczuwając dźwięk jako bolesny, bardziej skupiam się na bólu, nie na słuchaniu. I to nie kwestia gatunków i ich środków – realizacja dźwiękowa wszystkich koncertów, również tych poniekąd noisowych i industrialnych, powinna utrzymać poziomy w granicach bezpiecznego słuchania. Na szczęście sytuacja się nie powtarza i tak dużego dyskomfortu nie czuję nawet podczas opierającego się na sprzężeniach zwrotnych czwartkowego występu Kali Malone… ale po kolei.

Wracając do domu z Teatru Łaźnia Nowa obliczam, że do następnego występu zostało 12 godzin. Przerwa na sen, śniadanie i spacer na Kopernika 15. Duchologiczne wnętrze sali wykładowej w dawnej Klinice Chorób Wewnętrznych idealnie pasuje do występów z serii Morning Glory. Zajmuję miejsce w jednym z wyższych rzędów półkolistej ‘’widowni’’ i chwilę później, obok szkolnej tablicy, siada Lydian Dunbar, członek australijskiego zespołu współtworzonego przez osoby niepełnosprawne. Ostrożnymi ruchami przy pokrętłach efektów modyfikuje brzmienie odtwarzanych kaset oraz oszczędnie używanej harmonijki. I dzięki tej ostrożności zmiany nie są na tyle intensywne, by wytrącać nas z porannej zadumy,  choć dopiero przy występie Martyny Basty w pełni odczuwam urok miejsca i czasu.

Chwytanie momentów, oddawanie aury przestrzeni i pozawerbalnych emocji – jej muzykę odbieram jako bardzo intymną, szczególnie dzięki nagraniom terenowym, które z godną podziwu wrażliwością wplata w brzmienie pozostałych instrumentów w utworze. Jednak tym razem Basta najbardziej mnie porusza nie tyle manipulowaniem nagraniami czy graniem na cytrze, co grą na gitarze elektrycznej. Podczas koncertu mam wrażenie, że wszyscy wokół zastygli w cieple i głębi minimalistycznych pociągnięć strun. Dokładnie rok temu, w okolicach Unsoundu, Basta powiedziała mi, że ostatnie lata styczności z tym instrumentem były dla niej trudne. Przyznała, że już nie odnajduje się w estetyce perfekcyjności, w ramach której grała kiedyś na gitarze klasycznej, ale teraz, mając w dźwięku swoje miejsce, planuje powrót do gitary, tym razem elektrycznej.

fot. Michał Maliński

Cieszy mnie, że pozostała wierna swoim planom, więc kiedy spotykamy się kilka dni po jej występie, od razu pytam: poczułaś, że chcesz odciągnąć się od laptopa, wprowadzić więcej żywych instrumentów do swojej muzyki?

Martyna Basta: Właściwie wszystko, co słyszysz, to nagrane przeze mnie instrumenty, które później przetwarzam, i dźwięki z terenu, które są tak zmanipulowane, że być może już wcale ich nie przypominają. Podstawą mojej twórczości zawsze jest dźwięk organiczny. Zależy mi na tym, żeby muzyka była żywa, oddychająca, dlatego nie czułabym się dobrze performując tylko na elektronice. Puszczanie wszystkiego z laptopa mijałoby się z celem, bo lubię te wszystkie dźwięki towarzyszące graniu na żywo – przesunięcia na progach gitary, stukot uderzenia paznokciem o cytrę.

Jagoda Olczyk: A co do nagrań terenowych – to wciąż bardzo ciasna bańka? Czy może obserwujesz, że coraz więcej osób nagrywa?

Wydaje mi się, że w ostatnim czasie to się nasiliło i uważam, że to super. Nie potrzebujemy do nagrywania doskonałego sprzętu – nagrania z użyciem hydrofonów czy superczułych mikrofonów kontaktowych to wspaniały materiał, ale jest coś wręcz urzekającego w prostym dźwięku zarejestrowanym przez dyktafon w telefonie. Ta warstwa dźwiękowa towarzysząca byciu w świecie jest bardzo złożona i ciekawa, tak jak tutaj, teraz.

Na przykład ten dźwięk za nami… brzmi jak stukot końskich kopyt, a tak naprawdę to walizka ciągnięta na kółkach.

Ha ha, tak! Pamiętam taki moment, jak pojechałam z siostrą i znajomymi nad morze. Siedzieliśmy wieczorem na plaży, wokół było niewiele osób i w pewnej chwili zapytałam: czy wy to słyszycie? A oni: Co, co? A ja: no posłuchajcie, jaki to jest wspaniały pejzaż dźwiękowy! A oni znów: Ale, że co, ten szum, te odgłosy w tle?

Tak, pamiętam, że miałam wtedy poczucie, że to jakaś niesamowita kompozycja. I to wyczulenie na dźwięk jest inne u każdej osoby, ale myślę, że warto to eksplorować.

Chcesz, żeby twoja muzyka przywoływała wspomnienia? Wzbudzała uczucia między przyjemnym wyciszeniem a dyskomfortem?

Płyta, nad która aktualnie pracuję, osadza się na dźwiękowym badaniu wspomnień, na konstruowaniu ich w objawie zapominania. Ale nie próbuję wtłaczać w swoją muzykę konkretnego rodzaju komunikatu. Nieustannie grzebię w swoich archiwach i korzystam z nagrań, które kiedyś impulsywnie zrobiłam, nie myśląc jeszcze wtedy o ich przeznaczeniu. To wszystko dzieje się w warstwie świadomo-nieświadomej. Jak by to ująć… poniekąd umyślnie konstruuję ten album, ale często też komponuje w takim po prostu poczuciu tych rzeczy… nie wiem, czy to jest zrozumiałe, co ja w ogóle teraz mówię? (śmiech).

Tak, ja cię rozumiem (śmiech). Właściwie pomyślałam teraz o tytule twojej audycji w Radiu Kapitał – ,,mam przeczucie, że’’ – i uważam, że słowo ,,przeczucie’’ jest bardzo fajne. Nasze przeczucie, że coś się wydarzy, może być mylne, ale ufamy temu, bo to jednak taka pierwotna i głęboko osadzona emocja.

Tak, i dlatego poczułam, że nie wiem, jak to opowiedzieć, ale przecież muzyka, przynajmniej dla mnie, opiera się na poczuciu, przeczuciach. Moja praca z dźwiękiem jest próbą wyrażenia tego, co poza słowami.

fot. Michał Maliński

A jak się czułaś występując nie w linii równoległej przed publicznością, a w środku półowalnej widowni?

W pewien sposób było to obezwładniające. Faktycznie czułam, że niekoniecznie jest zachowany podział artysta-widownia. Oczywiście on istnieje, ale tutaj miałam poczucie bycia w kręgu, współtworzenia go. Czułam bliskość z publicznością. Samo dzielenie się materiałem na żywo jest dla mnie czymś intymnym, czymś na pograniczu dyskomfortu i przyjemności. Dlatego cieszyłam się, że gdy zaczęłam grać, totalnie oślepiło mnie przebijające się do sali słońce, przez co właściwie nie widziałam publiczności. I kiedy po koncercie chciałam wysłać jej uśmiech, radość do osób, które przyszły, to nie widziałam ich twarzy, tylko zarysy. W ten sposób znalazłam swój własny komfort w dyskomforcie. Byłam trochę ,,w’’ i ,,poza’’. Super się złożyło, że tak się stało.

A jeżeli chodzi o program – brakuje w nim miejsca dla jakiegoś zjawiska muzycznego?

Unsound jest bardzo obfity, dla mnie aż zbyt obfity, bo nie jestem w stanie uczestniczyć we wszystkich wydarzeniach, choć bardzo bym chciała. Więc nie myślałam o aspekcie braku. Ale ASMR show mógłby być ciekawym przedsięwzięciem (śmiech).

Tak, program Unsoundu jest obfity. Żeby uczestniczyć we wtorkowych koncertach Dunbara i Basty, biorę wolne. I to jedyne okołopołudniowe wydarzenie, z którego wspomnieniami mogę się tutaj podzielić – sale pozostałych porannych setów, warsztatów czy wykładów najpewniej zapełniają unsoundowicze-urlopowicze. Od początku wiedziałam, jakim dysponuję czasem, więc nie nawiedza mnie festiwalowe FOMO.

Przeglądając program spotkań, nachodzi mnie myśl, że właściwie to, czego mi brakuje na wielu innych festiwalach, ale też w opowieściach moich znajomych dotyczących bukowania zespołów czy DJ-ów i DJ-ek, to stworzenie okazji do rozmowy. Ktoś przyjeżdża masę kilometrów, gra i odjeżdża. A przecież często są to osoby, których spostrzeżenia i energia poza sceną, są bardzo cenne. W tym roku publiczność Unsoundu ma okazję usłyszeć nie tylko występy Kali Malone czy Eris Drew, ale też poznać ich perspektywę podczas dyskusji o twórczych, gatunkowych bańkach. I uważam, że dzięki takiej możliwości możemy zobaczyć artystę czy artystkę bardziej jako osobę – która mówi w jakiś sposób, która ma jakieś opinie i tak lub inaczej odnajduje się na festiwalu.

fot. Natalia Knycz

Druga myśl jest taka, że Unsound z autentycznością i wyczuciem lokuje się w kontekście zmian kulturowych, społecznych, politycznych. Sporo rozmów poświęcono geopolitycznym bańkom i wpływie inwazji rosyjskiej na wschodnioeuropejską tożsamość. W jednym z wywiadów Małgorzata Płysa, dyrektorka wykonawcza festiwalu, przyznała, że kilka zaproszonych artystów i artystek ledwo dotarło na dyskusje wokół wschodniej sceny muzycznej, a niektórzy zachodni goście zrezygnowali z przyjazdu w przeświadczeniu, że konflikt zbrojny trwa również w Krakowie. 

Na Unsound przyjeżdża jednak ukraiński producent Heinali. Jeszcze przed festiwalem słucham jego poruszającego setu nagranego we lwowskim schronie, mającego zachęcić do wsparcia charytatywnej zbiórki na rzecz pomocy Ukrainie. Podczas jego występu w Teatrze Łaźnia Nowa trudno mi zapomnieć o tym nagraniu, dlatego, mimo że samo wykonanie jest dla mnie zbyt matematyczne i znajome, reaguję emocjonalnie i pozwalam sobie na stopniowe zanurzanie w nawarstwiających się, syntezatorowych pasażach. Podczas grania Heinali wydaje mi się niesamowicie zdyscyplinowany i pochłonięty pracą, więc jego późniejsze wzruszenie i kilkukrotne ukłony w stronę publiczności tym mocniej mnie ogrzewają. Wszyscy długo klaszczemy.

Tego samego wieczoru gra wyczekiwany przeze mnie londyński artysta Coby Sey wraz z zespołem. Sytuacja na scenie wydaje się dużo mniej opanowana – przygotowania nagłośnieniowe trwają dłużej niż zazwyczaj, a występujący dwa razy ustalają coś między sobą już podczas grania. Nie jestem zwolenniczką pedantycznej organizacji, ale podskórnie czuję, że coś nie do końca idzie, jak trzeba. Zresztą poniekąd to słyszę – gra na perkusji i gitarze jest jakby chwiejna, niewyrobiona. Właściwie najlepsze momenty koncertu to te, w których brzmienie obu instrumentów niemal zanika, a na wierzchu pozostaje drobny pył zakłóceń i wyjątkowy głos Seya. Dawno nie słyszałam tak pięknie emocjonalnego i jednocześnie zupełnie niepopisowego wokalu.

fot. Jovan Mrowiński

Jak to na festiwalach bywa, na Unsoundzie jedne koncerty przechodzą oczekiwania, inne pozostawiają w poczuciu niedosytu lub nawet lekkiego znużenia. W tej drugiej sytuacji umieścił mnie czwartkowy występ Piotra Kurka oraz przedstawicieli i przedstawicielek warszawskiej sceny jazz/impro. Koncert był dokładnie taki, jak zapowiedział Kurek na naszym spotkaniu dzień przed unsoundową premierą Smartwoods. Umówiliśmy się przed Filharmonią Krakowską, która okazała się zamknięta do czasu kolejnego koncertu. Siadamy na ławce na pobliskich Plantach. Wokół pełno ludzi, a nad nami chmara świergoczących ptaków, ale udaje nam się skoncentrować na rozmowie.

Jagoda Olczyk: Na twoją twórczość natrafiłam dzięki serialowi Antyfonie, który kilka lat temu był emitowany na TVP Kultura. W odcinku mówiłeś, że nie lubisz, jak ktoś ci za ramię zagląda podczas pracy, dlatego najczęściej tworzysz w samotności. Nad projektem, który jutro zaprezentujesz, pracowałeś w kilkuosobowym zespole.

Piotr Kurek: Współprace to nadal dla mnie trudny temat. Smartwoods tak naprawdę powstało w midi, wszystkie partie nagrałem sam. Później dostałem zaproszenie od Unsoundu i wspólnie z organizatorami pomyśleliśmy, żeby te partie zagrać na prawdziwych instrumentach. Tak natrafiłem na świetnych współpracowników, między innymi na Tomka Dudę, który jest perfekcyjnym fałszerzem, bo zapis odtworzył tak, że nie słychać różnicy między midi a audio. Później musiałem z nim negocjować, żeby jednak dodał coś od siebie. Sam materiał nagraliśmy, żeby móc ocenić, co ewentualnie uciąć i wiele przypadkowych glitchy ostatecznie zostało w kompozycji, którą jutro zaprezentujemy.

O, to się cieszę, bo lubię te momenty drobnych zakłóceń czy nierówności.

Ale ten glitch wciąż jest na miarę spokojnych, organicznych i nudnych utworów. Jest subtelny, ale do wychwycenia.

Z Antyfonii zapamiętałam też, że wtedy twoim ulubionym tempem w muzyce był cwał. W jakim tempie jest kompozycja, którą jutro usłyszymy?

Ojej, nieee, to jest strasznie wolne! Te utwory do niczego nie dążą. Nie mają struktury jako takiej, nie mają kulminacji ani spiętrzeń. Najprędzej kojarzy mi się to z jazzem, ale takim bezczelnie niestarającym się zainteresować słuchacza. To płaskie i świadomie w to szedłem. Nawet kiedy na próbie były pomysły, żeby coś zmienić, ja stałem przy tym, żeby to zostawić.

Nienachalność w muzyce jest fajna. Równocześnie wydaje mi się, że unsoundowa publiczność jest nastawiona na bodziec, na coś stymulującego.

Może tak być, ale czuję, że nie powinienem się tym przejmować. Mam pomysł i konsekwentnie chcę go zrealizować. W takiej gęstości festiwalowych wydarzeń nie wszystko musi być jaskrawe i proszące się o uwagę.

A jakim rodzajem festiwalu jest dla ciebie Unsound?

Pierwszy raz byłem tutaj w 2006 roku z projektem Ślepcy. Wtedy to był jeszcze mały festiwal, więc szok, że wszystko się zmienia, a Unsound jest stały, a właściwie wciąż rośnie. To festiwal, na który sam chętnie przyjechałbym posłuchać muzyki.

Później Kurek opowiada mi jeszcze o półkulowości w podejściu do życia i muzyki, choć w pewnym momencie przerywa, bo, jak mówi: nie chce wyjść na artystę, który przeżywa katusze życia, a ja obiecuję, że nie nadam naszej rozmowie takiego tytułu. Z ogromną ciekawością go słucham i mam cichą nadzieję, że to, co mówił o przygotowanej na festiwal kompozycji, było po części przewrotne. Ale podczas koncertu Kurka i zespołu w Kinie Kijów wszystkie te słowa zaczynają się materializować. Ich występ odbieram jako muzykę towarzyszącą wizualizacjom Francesco Marrello. Nie na odwrót. Pastelowe, ornamentalne obrazy przyciągają uwagę, za to gra instrumentów (klawisze, harfa, gitara, instrumenty dęte) pozwala o sobie zapomnieć, i to jeszcze zanim się skończy. Co prawda czwartego dnia festiwalu potrzebuję posłuchać czegoś bardziej jednostajnego, ale jednocześnie rezonującego i poniekąd daje mi to występ Kali Malone. Dronowe pasaże są wystarczająco długie, by zanurzyć się w ich strukturze, choć niestety każde najmniejsze zakłócenie w sprzężeniach zwrotnych zbyt gwałtownie z tego zanurzenia wytrąca. 

fot. Michał Maliński

Piątek jest dla mnie ostatnim i wyjątkowym dniem festiwalu, mimo dwóch zmian – po pierwsze, nieobecności Pavla Milyakova, który miał zagrać wspólnie z Perilą. Rosyjskiej artystce udaje się jednak załagodzić żal, przynajmniej mój. Przez godzinę lewituję w organicznym mikroklimacie jej eterycznych utworów. A sama Perila, jak duszek, raz wtapia się w ciemność sceny, raz w blask przecinającego scenę światła. Zgoła inny, bo widowiskowy i ekstrawertyczny okazuje się kolejny występ – katalońska artystka Marina Herlop wraz z perkusistą i dwoma wokalistkami robią niezłe zamieszanie. Zawadiackie modulacje wokalne, ostry glitch na cukierkowej melodii i masa przedziwnych efektów – wszystko dzieje się na granicy piosenki i jej totalnej dekonstrukcji. Szaleństwo obchodzone z gracją, na co publiczność gorąco reaguje. Ale kwiaty lecą na scenę dopiero podczas występu Shygirl, która zastępuje Caroline Polachek – i to zupełnie solo. Z artystką nie ma nawet DJ-a i początkowo, kiedy śpiewa do odtworzonego akompaniamentu, myślę sobie, że trochę bieda. Jednak po trzecim, może czwartym utworze, urok Shygirl zaczyna na mnie działać. Jej zmysłowy wokal i flirtowanie z publicznością okazują się absolutnie sycące. W obecnych, niepewnych czasach organizatorzy festiwali ciągle mierzą się z odwoływaniem koncertów i cieszy mnie, że zespół Unsoundu dzielnie sobie z tym radzi, zapewniając godne zastępstwa. 

fot. Zuza Sosnowska

Piątkowa noc w krakowskim Hype Parku to moje ostatnie godziny na festiwalu. Jestem już zmęczona dotychczas statycznym udziałem w koncertach i występ Loraine James staje się najlepszą rzeczą, jaką mogę dać swojemu ciału. Nigdy nie bawiłam się do tak chaotycznej, pourywanej muzyki, a okazuje się, że w tym nieskoordynowanym tańcu czuję się świetnie. Oczywiście mam na myśli kontrolowany chaos – producentka panuje nad każdym ruchem i chyba tylko ona wie, dokąd rzeczy zmierzają. Najciekawsze jest to, że gra James opiera się na dość prostych akordach, ale dobór sampli i miejsc przecięcia rytmu rodzą fantastycznie hybrydowe utwory.

Zbliża się 1:30, na scenę wychodzi Eris Drew, a koło mnie, w pierwszym rzędzie, staje sobowtór Aphexa Twina, przysięgam. Z jakiegoś powodu się z tego cieszę i ukradkiem obserwuję, jak z nieśmiałej pozy przechodzi do coraz swobodniejszego tańca. I czuję, że tak właśnie działa występ Drew na większość osób – otwierająco. Melodie są na wskroś optymistyczne, a energetyzujące kicki, hi-haty i skrecze jednoczą publiczność we wspólnej aprobacie. Już wcześniej gromadziło się we mnie trochę żalu, że z festiwalu wyjeżdżam wcześniej (swoją drogą, miłym gestem w stronę osób przyjezdnych i rozpoczynających pracę w poniedziałek byłoby zaplanowanie niedzielnej imprezy zakańczającej na wcześniejszą porę). Jednak występ Eris Drew wzbudza we mnie taką radość i zażyłość z otoczeniem, że z Krakowem żegnam się głęboko pozostając w tym uczuciu.