Warszawska Jesień 2014 (5/5)
„Mała Warszawska Jesień”
Podobno gdy w domu pojawiają się dzieci, wszystko się zmienia. „Mała Warszawska Jesień”, która po raz czwarty już towarzyszyła „Dużej”, odmłodziła festiwal, wzbogaciła go o nową energię i dziecięcą wrażliwość. O najmłodszych od samego początku zatroszczono się zresztą z należytą uwagą, a działania podejmowane w ramach „Małej Jesieni” nie ustępowały pod względem artystycznym i organizacyjnym pozostałym częściom programu. Nie może być też mowy o niższym prestiżu twórców komponujących z myślą o dziecięcym audytorium – projekty dla najmłodszych realizowali na „Jesieni” już m.in. Lidia Zielińska, Tadeusz Wielecki, Kwartludium. Można by nawet – pół żartem, pół serio – zadać pytanie, czy przypadkiem hasło „inne instrumenty”, przyświecające całemu festiwalowi, nie wywodzi się od małojesiennych eksperymentów. Bo kto jak kto, ale dzieci świetnie wiedzą, że muzykować można na wiadrze, kaloryferze, wodzie w wannie, butelce, źdźble trawy czy muszelkach, a już na pewno nikt nie dorównuje im w zamiłowaniu do rozszerzonych technik wokalnych.
20.09, Łazienki Królewskie1
Z projektami realizowanymi na otwartym powietrzu wiążą się trudności organizacyjne oraz pewna doza ryzyka (choćby pogodowego). Wszystko to zdaje się jednak zupełnie nieistotne wobec potencjału, jaki tkwi w tego typu artystycznych działaniach. Artur Zagajewski wyspecjalizował się już w generowaniu estetycznych zakłóceń w przestrzeni publicznej. Chyba nikogo nie zaskoczyło więc, że sceną przygotowanego przezeń w ramach „Małej Warszawskiej Jesieni” Słuchodrzewiska na flet, klarnet, obój, trąbkę i dwa puzony uczyniono Łąkę Polską w Łazienkach Królewskich. Pogoda dopisała, słuchacze rozsiedli się na trawie, dzieci mogły swobodnie biegać pomiędzy grupkami dorosłych, gwar rozmów, tupot stóp i wybuchy śmiechu mieszały się z szumem wiatru.
Muzyka początkowo ledwo wybijała się na tle pejzażu dźwiękowego, brzmienia prostych sekundowych pochodów instrumentów dętych dobiegały z różnych stron parku, stopniowo muzycy wyłonili się spośród drzew i usiedli tworząc magiczny okrąg wokół publiczności. Miejsce tonów zajęły wkrótce szmery, piski, buczenia. Pośrodku „sceny” pojawił się również kompozytor, który za pomocą zamaszystych gestów dyrygował muzykami. Sam grał na zbudowanym z rurek PCV instrumencie – co akurat w tych warunkach miało większy sens teatralny niż dźwiękowy. Doskonałym w swej prostocie pomysłem było za to rozdanie dzieciom pustych plastikowych butelek, na których miały one grać gniotąc je w dłoniach. Poprzez ten kinder-noisowy zabieg każdy hałas wytworzony wśród publiczności włączony został w muzyczną sferę performansu.
Tymczasem kompozycja stopniowo ewoluowała w kierunku luźno naśladującego biofoniczną harmonię dialogu instrumentów, których nieregularne naprzemienne „nawoływania” zaintrygowały młodych słuchaczy. Warto w tym miejscu podkreślić także teatralny potencjał tkwiący w samych instrumentach muzycznych. Dzieci z przejęciem wskazywały rodzicom na puzon wykrzykując „patrz, jaka wielka trąba”. Najlepszym komplementem pod adresem kompozytora powinna być inna obserwacja siedzącej nieopodal mnie dziewczynki, która wzdychała z zachwytem: „ile różnych dźwięków się tutaj pojawia!”.
Na koniec nastąpiła część najbardziej „muzyczna”: w ramach minimalistycznych, tonalnych struktur dźwiękowych zespół stopniował dynamiczne crescendo, zaś kompozytor w patetyczny, teatralny sposób dyrygował muzykami. Dzieci były oczarowane. Jedna spośród najmłodszych słuchaczek naśladując dyrygenckie gesty Artura Zagajewskiego podbiegła do puzonisty i zarządziła tonem nieznoszącym sprzeciwu: „Głośniej!”.
21.09, Fabryka Trzciny
Studenci kompozycji krakowskiej Akademii Muzycznej wystawili na „Małej Warszawskiej Jesieni” porywający spektakl dla dzieci. Przedstawienie Pan Kamyczak w Krainie Dźwięku opowiadało historię bohatera pochodzącego z szarej krainy skamieniałych dźwięków. W Pana Kamyczaka wcielił się Maciej Koczur, który brawurową grą szybko zjednał sobie posłuch u dziecięcej publiczności. Kreowana przez niego postać odbywała podróż w poszukiwaniu muzyki do magicznych światów czterech żywiołów: Ziemi, Wody, Ognia i Powietrza. Na scenie towarzyszyło Koczurowi dwanaścioro studentów kompozycji, których muzyczne miniatury Pan Kamyczak odkrywa na kolejnych etapach swojej podróży. Do każdego żywiołu przypisano trzy utworki. Łączącym je elementem było użycie „Bum Bum Rurek” – kolorowych rur z cienkiego plastiku o niewielkiej średnicy i różnej długości, z których każda pozwala przy uderzeniu wydobyć określony dźwięk skali. (Swoją drogą, zabawki te chronione są ponoć licznymi patentami. Czyżby ich twórcom udało się opatentować strój równomiernie temperowany? Byłaby to zaiste radosna wiadomość dla miłośników mikrotonów i just intonation).
Całe przedstawienie było fantastyczną słuchową podróżą – prezentowało szeroką paletę muzycznych barw i faktur, nie dyskryminując przy tym rozmaitych szumów, przestrzennych łomotów, chrobotów, skrzypień. Jednak do samych kompozycji krakowian można by mieć listę zażaleń natury pedagogicznej. Większość stworzyła bowiem (nader złożone) mikro-ensemble lub mikro-performanse. Każdy spośród tych krótkich utworów starał się przekazać w skondensowanej formie więcej muzycznych treści niż całe półgodzinne Słuchodrzewisko Artura Zagajewskiego. Być może zadziałał tu efekt konkurencji pomiędzy młodymi twórcami, których dwanaście miniatur zestawiono ze sobą i których nazwiska wykrzykiwano ze sceny jak na licytacji. Było też w historii Pana Kamyczaka zbyt mało skupienia na błyskotliwym detalu, który mógłby przykuć i uwieść uwagę dziecka, a trochę za dużo walenia „Bum Bum Rurkami” o scenę (nadrzędnym atutem tych instrumentów jest to, że są kolorowe i można nimi machać, tymczasem ich brzmienie pozostawia sporo do życzenia). Rzadko też eksponowany był solowy instrument muzyczny – nie ograno nijak kapitalnego rekwizytu teatralnego, jakim jest fortepian, akordeonistę zaś z jego frapującym muzycznym ustrojstwem posadzono w kącie. Na tym tle wybijały się utwory skromne i proste, jak kompozycja Natalii Wojnakowskiej, która z donośnego rytmicznego tupania o podest sceny uczyniła podstawowy środek wyrazu, a uwagę publiczności przykuła postacią tancerki-performerki.
Na sukcesie przedstawienia zaważyło jednak bezgraniczne zaangażowanie studentów w realizację całego projektu. Wykonawcy „dali z siebie wszystko”, jak najlepszy zespół rockowy, porywając w końcu dziecięcą publiczność do spontanicznego tańca pod sceną. Gdy bohater opowieści trafia w sam środek rozszalałego żywiołu wody, fale w spektakularny sposób miotają kompozytorami-aktorami, zaś pożar wywołany nieostrożnym obchodzeniem się Pana Kamyczaka z żywiołem ognia wzbudza na scenie prawdziwą panikę (w której ugaszeniu pomaga dopiero energiczne akustyczne wsparcie udzielane bohaterowi przez słuchaczy). Nastrój przedstawienia budowała gra świateł, nagłośnienie, charakteryzacja, kostiumy i cały wachlarz wykorzystanych rekwizytów – łącznie z konfetti, garściami rozrzucanych z brzękiem monet i rozmaitych instrumentów (pod koniec scena wyglądała już jak prawdziwe pole bitwy). Na oklaski zasługuje również pomysłowe wkomponowanie w przebieg spektaklu dźwiękowych ćwiczeń zlecanych publiczności. Trzeba natomiast wypomnieć organizatorom, że w paru scenach zbudowano tak silne napięcie, iż najmłodsi słuchacze o słabszych nerwach zareagowali nadmiernym strachem. Gdyby któryś z krakowskich teatrów zapragnął jednak wprowadzić na swe deski premierę adresowaną do najmłodszych widzów, niesztampowego gotowca wysokiej klasy ma na wyciągnięcie ręki.
27.09, budynek Agory SA
Nowomuzyczne warsztaty dla dzieci stały się już tradycją ”Małej Warszawskiej Jesieni” i stanowią bardzo ciekawą inicjatywę edukacyjną. Dzieci mogą dzięki nim dać upust swej bujnej wyobraźni dźwiękowej. Rodzice zaś ze zdziwieniem odkrywają, że najmłodsi potrafią świetnie bawić się przy brzmieniach wyraźnie przynależących do domeny muzyki współczesnej. W programie tegorocznego festiwalu znalazły się – zaprojektowane przez Sławomira Wojciechowskiego – zajęcia pod tytułem Opowiada echo uchu, które odbyły się na podziemnym parkingu pod budynkiem Agory SA przy ulicy Czerskiej. Zgodnie z zapowiedzią warsztaty miały przybrać formę gry terenowej – przyznać muszę jednak, że jak na grę miały one formę nazbyt statyczną, a w zasadach momentami trudno się było połapać.
Dzieci – po krótkiej rozgrzewce, w trakcie której nauczono je „mowy Marsjan”, czyli rozmaitych bulgotów i szumów wokalnych – podzielone zostały na trzy grupy, po czym kolejno z opiekunami sprowadzone na podziemny parking pod budynkiem. W przestrzeni tej przygotowano stanowiska z zabawkowymi instrumentami, dookoła porozstawiane były głośniki. Grupy nie widziały się nawzajem, nie znały również wzajemnie swojej lokalizacji. Prowadzący rozdzielili instrumenty, po czym zgodnie z partyturą kolejne grupy wydawały dźwięki, brzmienia odbijały się echem w przestrzeni parkingu, rozbrzmiewały wkoło również przenoszone za pośrednictwem nagłośnienia. Po zakończeniu tej części z głośnika zabrzmiało zaproszenie na „próbę orkiestry”. Wszystkie grupy spotkały się pośrodku parkingu, a kompozytor pokierował najpierw ćwiczeniami poszczególnych sekcji tworzonych przez instrumenty tego samego typu, by następnie poprowadzić grę całej orkiestry. Towarzyszyły temu rozmaite dźwięki emitowane z głośników: deszcz, słowa, brzmienie skrzypiec, brawa.
Dzieci były więc bardziej wykonawcami stworzonej przez Wojciechowskiego partytury niż uczestnikami warsztatów. Ze strony prowadzących większy nacisk położony został niestety na zdyscyplinowanie podopiecznych niż na stworzenie przyjaznej atmosfery i pobudzenie kreatywności. Trudno też mówić o grze terenowej w sytuacji, gdy jedna spośród trzech grup ani razu nie ruszyła się z miejsca, a indywidualne działania uczestników nie miały żadnego wpływu na przebieg zdarzeń. Sama muzyka nie powalała – nagrania emitowane z głośników i brzmienia instrumentów rozmywały się w klaustrofobicznej akustyce parkingu, echo wypłukiwało barwy dźwięków, a osiągnięty efekt przestrzenny tworzył nieprzyjemne uczucie zagubienia i dezorientacji. Zabrakło mi także jakiejkolwiek fabuły, możliwości ruchu, przynajmniej minimalistycznej scenografii (która ożywiłaby zimną architekturę parkingu) lub choćby wskazania wyraźnego celu podejmowanych działań. Szkoda – tym bardziej, że wyjątkowa akustyka tej przestrzeni i dostępne środki techniczne pozwalałyby z pewnością zorganizować muzyczną grę terenową z prawdziwego zdarzenia.
19-28.09, Królikarnia
Program festiwalu muzyki współczesnej dla najmłodszych uzupełniły dwie instalacje dźwiękowe Erwina Stache, prezentowane przez cały tydzień w Parku Rzeźby w Królikarni. W krzakach przy głównej alejce prowadzącej do pałacu zainstalowano Orkiestrę Zegarów z Kukułką, której nienachalne brzmienia przyjemnie wkomponowały się w środowisko dźwiękowe parku, zaś pod samymi schodami pałacu zorganizowano postój Muzycznych Dorożek. W słoneczne sobotnie popołudnie w parku odpoczywały całe rodziny, a obie małojesienne atrakcje cieszyły się dużym zainteresowaniem.
Humorystyczną Orkiestrę Zegarów z Kukułką tworzą elektronicznie zsynchronizowane ze sobą urządzenia imitujące staromodne zegary, które wspólnymi siłami wygrywają proste rozpoznawalne melodie. Przy każdym dźwięku granym przez zegar z otwierającej się klapki poniżej cyferblatu wychyla się na ułamek sekundy drewniana kukułka, by natychmiast schować się z powrotem, dopuszczając do głosu jedną spośród swych koleżanek po fachu. Rodzice podchodzili do kukułek nawet z najmłodszymi dziećmi, które z widocznym zainteresowaniem śledziły działanie mechanizmu. Praca wzbudzała zresztą sympatię wszystkich przechodniów – razem ze mną obserwowała ją grupa osób w podeszłym wieku, które wymieniały między sobą pochlebne opinie o instalacji.
Muzyczna Dorożka skonstruowana została natomiast na bazie prostego wózka na dwóch rowerowych kółkach, który to pojazd dzieci mogły swobodnie prowadzić po parkowych alejkach. W każdej spośród czterech dorożek zainstalowany został cichutki głośnik. Urządzenie, w zależności od szybkości z jaką poruszał się wózek, odtwarzało w różnym tempie (ale bez zmian częstotliwości) nagranie krótkiej solowej kompozycji na klawesyn lub fortepian (Bach, Satie). Muzyka milkła, gdy pojazd przestał się poruszać. Dorożki miały również wbudowany akcelerometr, który wskazywał muzyczne oznaczenie tempa, w którym aktualnie odtwarzany był utwór. Instalacja przypadła do gustu szczególnie starszym dzieciom, które miały dostatecznie dużo siły, aby przez długi czas popychać przed sobą taki „wózek z muzyką”. Jak zwykle w tego typu projektach nie obyło się też bez usterek technicznych. Mimo to Dorożki cały czas były w ruchu, a gdy dzieci na moment przestawały się nimi interesować, nieraz ich miejsce zastępowali zaciekawieni dorośli.
26.09, Biblioteka Uniwersytecka
Wydarzeniem głównego nurtu „Warszawskiej Jesieni”, które w swych założeniach najbliższe mogłoby być właśnie „Małej Jesieni”, był projekt NewAud Concert Walk, którego kuratorką i pomysłodawczynią była Anna Berit Asp Christensen z Danii. W zapowiedzi w książce programowej czytam, że miało to być „wyjątkowe wydarzenie artystyczne, podczas którego publiczność spotka się z autorską koncepcją koncertową duńskiej kompozytorki”. Faktycznie publiczności spotkała się tym razem nie z muzyką, a z koncepcją (koncertową). Całokształt projektu sprawiał zaś wrażenie nieudolnie zlepionych ze sobą idei soundwalkingu Hildegard Westerkamp z założeniami cyklu Chroma Rebecki Saunders i na kilometr zalatywał grant-artem.
Licznie zgromadzona w BUWie publiczność oprowadzona została po przestrzeniach gmachu, by na kolejnych przystankach wysłuchać muzyków Kwartludium i zespołu Scenatet wykonujących m.in. kompozycje Cage’a i Aperghisa. I już w tym miejscu wypada zadać pytanie, czy naprawdę dorosłych ludzi trzeba pędzić jak stado owiec od atrakcji do atrakcji? Czy nie na tym powinna polegać „wyjątkowość” podobnych wydarzeń, że pozostawia się słuchaczowi swobodę poruszania pomiędzy grającymi muzykami? Niestety nie jest to jedyny zarzut pod adresem koncertu spacerowego Christensen. Kolejne wykonania zabrzmiały w hallu BUWu, w księgarni i w pasażu handlowym pod biblioteką, a akustyka tych miejsc (w połączeniu z gęstym tłumem kłębiącej się publiki) kompletnie unicestwiła prezentowaną muzykę. Dodam, że w tłumie tym przez większość czasu widziało się tylko plecy osób stojących bliżej muzyków. Następne dwie stacje tej drogi krzyżowej ulokowane zostały w ogrodach na dachu biblioteki, a dojście do nich zajęło z uwagi na tłok oraz wąskie przejścia prawie 10 minut i nie towarzyszyła temu spacerowi żadna oprawa muzyczna oprócz szumu nieodległej Wisłostrady. Wśród porastającej dach BUWu roślinności zainstalowano głośniki tworzące prostą instalację dźwiękową, zabrzmiała również dramatyczna kompozycja, w której solowa partia śpiewaczki częściowo wykonana została przez megafon. Pod koniec umęczonej tym wszystkim publiczności pozwolono wejść wreszcie do samej biblioteki, gdzie – chyba w charakterze nagrody pocieszenia – wykonano Omaggio a Burri Salvatore Sciarrina.
Tematem na oddzielny esej jest to, że gmach BUWu jest jednym z najpotworniejszych pod względem akustycznym budynków Warszawy i ciężko mi zrozumieć, jakie argumenty natury artystycznej mogły skłonić kuratorkę do wyboru właśnie tej przestrzeni do realizacji jej projektu. Bo wtłaczanie muzyki współczesnej pomiędzy kręgle, rajstopy, buty i urząd pocztowy w pachnącym tandetą korytarzu galerii handlowej nie jest chyba tym wyjściem poza mury filharmonii, o jakim marzyliśmy.
Krzysztof B. Marciniak
-
Wszystkie wydarzenia w ramach Malej WJ odbywały się we wskazanych dniach dwukrotnie: o godzinie 11:00 oraz 16:00 – we wszystkich trzech przypadkach uczestniczyłem w koncertach o godzinie 16:00. ↩