Z niepamiętnika neomodernistycznego postmodernisty. Brand New Music 2014
Brand New Music, Katowice 2-5 grudnia 2014.
Katowice, roku (bez)Pańskiego 2014. To nie czas jest dla Proroków. To nie miejsce dla Nich. Tu się Ich nie oczekuje, tutaj dawno już umarli. Podduszani całe lata, stali się półżywym widmem, które biernie, bezszelestnie ślepych oczu mętne plamy wbija w dźwiękoszczelną ścianę. Teraz rękę Im podajmy! Teraz Ich zgrabiałe dłonie już się nie zacisną w pięści. Teraz krwi im upuszczajmy, teraz oni wszyscy święci!
Każdego ranka gość specjalny nie wiadomo której[1] edycji katowickiego festiwalu Brand New Music (2–5 grudnia 2014), Helmut Lachenmann, długo siedział przy szarym stoliku na akademickim patio i dużo kawy pił. Dużo serdecznych rozmów prowadząc, wiele dobrotliwych uśmiechów rozdawał. I mimo, że był tak zajęty ściskaniem mnóstwa rąk, wciąż jeszcze znajdował czas, by swą wesołą twarz zwielokrotniać na licznych fotografiach. Ów potwór teutoński okazał się tylko mitem, który pękał jak bańka mydlana, ukłuta szpileczką błyskotliwych anegdotek, którymi hojnie obdarowywał swych interlokutorów. Zdumiewające wręcz było, jak łatwo każdy odnajdywał z panem Helmutem wspólny język i jak upajająca atmosfera zrozumienia i serdeczności wypełniła nasze neogotyckie mury.
„Niestety, bezpłodne idee mają zwykle najwięcej dzieci”. Możliwe, że satyryk Władysław Grzeszczak nie próbował tym stwierdzeniem obrazować kształcenia młodych kompozytorów nad Wisłą. Ale może jednak. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że moje pokolenie[2] za cel swojej twórczości przyjmuje afirmację zbawczej mocy systemu, w którym tkwią i tego, kim uczą się dzięki niemu być, zamiast tego kim są i co sami myślą. Inaugurujący festiwal koncert, prezentujący kompozycje studentów z Katowic, wywarł dość podobne wrażenie jak koncert studentów z Krakowa na tegorocznej Warszawskiej Jesieni. Ta zapewne bardzo zdrowa, lecz mało apetycznie wyglądająca zupka-krem z całą pewnością nikomu zębów nie połamie. Bo może pichcona jest dla nieco bezzębnych już konsumentów. Wojciecha Michno In memoriam, Anny Kabzińskiej Dwa obrazy na orkiestrę kameralną, Grzegorza Jurczyka Powidoki. Moi kochani, dlaczego tak bardzo staramy się lubić wszyscy nawzajem, że ostatecznie się nienawidzimy … Ale to chyba nie tylko problem studentów. Joanna Szymala, dyplomowana już wszak kompozytorka, dwa dni później w swoim Sorgente, udowodniła, że miłość do warzenia kleiku zostaje w człowieku nawet po skończeniu edukacji. Dźwiękowe zbiory aksjomatów. Ta muzyka jest niepotrzebna. Komentarz również.
Tak ładnie mówili, a tak dziwnie brzmieli. Sławomir Wojciechowski i Jarosław Mamczarski wydają się dzielić z Lachenmannem osobliwą cechę, polegającą na zdolności niezwykle barwnego i intrygującego opowiadania o swojej muzyce, kontrastującego z jej kontrowersyjnym końcowym efektem brzmieniowym. Nie wiedzieć czemu proste formy komplikują nagromadzeniem energii i detali, których strawienie wymaga intensywnego i ciągłego przeżuwania. Trzyczęściowa, choć w znacznym stopniu improwizowana, forma Spin Out na kontrabas (świetny Jan Kotula) i live electronics Mamczarskiego swoją intensywnością przyprawiała o zawrót głowy. Podobnie jak prowokująca już samym tytułem, psychozabawa Podejmij decyzję! Wojciechowskiego na orkiestrę kameralną. Niestety, kompozytorzy ci zdają się mieć nieco anachroniczne pojęcie o roli muzyki we współczesnym przemyśle muzycznym.
Nie dziwi to jednak, skoro wychowali się oni na wzorcach pokroju Lachenmanna. Na swoim autorskim koncercie wykonał on Kinderspiel (1980)[3] na fortepian. Młody krakowski zespół Spółdzielnia Muzyczna dzielnie stawił czoła partyturze Trio fluido (1968), a Stanisław Bromboszcz swym fenomenalnym wykonaniem tylko spotęgował wrażenie kuriozalności półgodzinnej Serynade (1998) na fortepian solo. Mimo prawie dwudziestu lat od powstania najmłodszego z tych utworów, wciąż nie wiem, jaki stosunek należy do nich mieć. Choć instynktownie czuję, że jakieś stanowisko zająć trzeba. Podobnie jak w wypadku Bromboszcza, zagadką pozostaje, jak muzycy Orkiestry Muzyki Nowej wraz z dyrygentem Szymonem Bywalcem potrafili w kończącym cały festiwal Mouvement (– vor der Erstarrung) [1982–84], wykrzesać z siebie tyle entuzjazmu, by tak skrupulatnie i żywiołowo zrealizować całe piramidy szczegółów, wymaganych zarówno przez partyturę, jak i obecnego na próbach kompozytora.
A może cała ta Sodoma i Gomora nie płonie jeszcze, ponieważ są tam jednak jacyś sprawiedliwi? Może nie wybitni. Ale przynajmniej artystycznie uczciwi? Krzysztof Gawlas, Hō-ō na orkiestrę kameralną i Wspomnienia o Tristanie i Izoldzie na aktora (Bogusław Słupczyński) i live electronics oraz Przemysław Scheller, The Fall na akordeon i live electronics. Konwencje, jeśli nawet dość proste to spójne i konsekwentne. Przestrzenie dźwiękowe, które stwarza Gawlas, urzekają bezpretensjonalnym pięknem. Scheller bardzo przekonywująco zobrazował proces rozpadu relacji solisty (Konrad Merta) i elektroniki. I Krzysztof Wyglądacz. Student jeszcze, ale jako jedyny bardziej „człowiek” niż „uczeń”. Zakończenie koncertu inauguracyjnego jego kompozycją Śmierć poety ujawniło przepaść dzielącą go od jego rówieśników w kwestii twórczego korzystania ze swojego doświadczenia życiowego. Ale czy to kogokolwiek w ogóle obchodzi…
„Nie ma piekła, nie ma nieba, więc twej duszy nie potrzeba!” Zadziwiające, z jak doskonałą intuicją Tadeusz Różewicz ponad 40 lat temu uchwycił piękno naszych czasów. Błogosławieństwo wyuczonej obojętności na wszelki radykalizm zapewnia spokój naszych umysłów i zabezpiecza niewzruszoność naszego starannie zaplanowanego życia. Dzięki temu nasz Festiwal upłynąć mógł, zgodnie ze swą etymologią, w atmosferze radości i wesołości. Jaki bowiem sens mają wszystkie spory i ideologie, kiedy at the end of the day wszyscy razem wznosimy kieliszki na pofestiwalowym bankiecie, wśród śmiechu i serdeczności? Dlaczego mielibyśmy psuć świąteczny nastrój, podsuwając Lachenmannowi nowy romantyzm, skoro zamiast tego możemy podsunąć mu wyborne grillowane bakłażany z pastą oliwkową? Ileż więcej przyjemności znajdziemy w półmisku z koreczkami z mango i szynki parmeńskiej niż w jałowych dysputach etyczno-estetycznych? Ciekawe tylko, czemu sam pan Lachenmann siedział w kącie taki nieobecny i dziwnie się uśmiechał, spod naciągniętej na oczy czapki z daszkiem. Ale to z pewnością tylko starcze jakieś dziwactwa, obce naszemu szczęściu i odwiecznie cudownemu światu.
Szymon Maliszewski
[1] Jak zaznaczył Aleksander Nowak, numeracja kolejnych edycji została przez organizatorów zaniedbana w duchu „postmodernistycznego indeterminizmu”.
[2] Autor pochodzi z rocznika 1992.
[3] Jeśli nie podano inaczej, wszystkie opisane utwory pochodzą z 2014 roku.