zaDYMa – relacja z DYM Festival
Wstrzymać czas. Impresja.
Najpierw czas zatrzymał się w hotelu. Plamy na rozjeżdżających się roletach, recepcjonistka w kimonowej sukience, pęknięta deska toaletowa, sklejona taśmą malarską. Potem czas zrobił psikusa wieży kościoła. Spaliła się, a rusztowania wokół, sprawiały wrażenie, jakby wystąpił błąd w matriksie.
Czas próbował zatrzymać oświetleniowiec w amfiteatrze, usilnie ulepszając koncert migającymi światłami, za co The Human Elephant zadedykował mu pierwszego dnia piosenkę You deserve to die.
Wielki mural na cześć kaset magnetofonowych również kojarzył się z pauzą lub może jakimś powrotem. Znajduje się on na bocznej ścianie budynku i był znakiem, że dotarłam do CKN Centrali, gdzie odbywała się część klubowa festiwalu. Centrala to miejsce, które pokazuje środkowy palec czasowi. Panuje w niej punkowy duch, wnętrze urządzone jest własnoręcznie przez osoby, które chciały, aby Centrala zaistniała. Jest prosto i funkcjonalnie. Klub istnieje już 6 lat.
Wydaje się, że jedynymi osobami, które zdawały sobie sprawę z upływającego czasu byli organizatorzy – Mateusz Rosiński i Fabian Błauciak. Drugiego dnia słyszałam, jak Mateusz stojąc nad DYM-owym tortem, mówił z nutą zmęczenia, ale i satysfakcji, że spał całe 4 godziny.
Tort był w Sejfie, a w Sejfie jest się bezpiecznym. Była też giełda, wystawa, wegańskie ciasta, muzyka, siedziska. Krążyły psy Tomasa z Centrali… Miałam ochotę zostać tam na zawsze. Prowadzący dyskusyjny klub muzyczny Piotr Tkacz, rozmawiał z napotkanymi osobami znad talerza z ciastem, tu i tam. Czas rozciągał się jak guma i gdyby nie pospolite ruszenie pod Dominantę, możliwe że zatrzymałby się na dobre.
Pod dominującym punktem widokowym, który sam w sobie jest pomnikiem zatrzymanego czasu, Wojtek Krzyżanowski w formie noise’owego kolażu złożonego z youtube’owych filmików rozprawiał trochę o Jezusie, kapitalizmie (głosem Žižka), kościele i Trumpie (polecam tekst Wojtka o YouTubie).
Po nim Siksa, która przed występem grzecznie ostrzegła matki z dziećmi i nieletnich przed tym, co miało nastąpić, na swój sposób i własny użytek zatrzymywała się w czasie. Zatrzymywała w nim również niektórych mężczyzn, hipnotyzując ich spojrzeniem i wyzywająco wykrzykując w ich stronę swoje teksty, co jest jej znakiem rozpoznawczym.
Patrzyłam na zegarek, aby nie spóźnić się na kolejny punkt programu, ale to była zupełnie inna percepcja czasu. Kiedy przyszłam do amfiteatru, wszystko wyglądało tak, jakby czekało tu na publiczność od zawsze, jakby wczorajszy koncert się nie zakończył. Oświetleniowiec dalej starał się za wszelką cenę urozmaicać występy artystów…
Nie ma dymu bez ognia. Relacja
Ogień to organizatorzy i program jaki stworzyli. O tym, jak powstał DYM Festival i jak wyglądał dobór repertuaru możecie przeczytać w tekście Kaśki Królikowskiej.
Ogniem również jest wsparcie miasta, które promuje festiwal niezależny, mocno alternatywny pod względem muzycznym oraz przestrzennym. W innych miastach panuje raczej niezmienny, „bezpieczny” trend organizowania festynów na rynkach lub stadionach z muzyką łatwą, przystępną i „dla wszystkich”. Gorzów jest wyjątkiem.
Pierwszy punkt programu, czyli spotkanie z Robertem Piotrowskim – badaczem i znawcą dziejów Gorzowa, niestety ominęłam, ponieważ dopiero docierałam z Wrocławia. Sam pomysł zaproszenia regionalisty uważam za znakomity – zarówno przyjezdni, jak i mieszkańcy miasta mogli poznać skrawek historii, zwłaszcza że spotkanie odbyło się w punkcie widokowym nad schodami donikąd. Jest to miejsce względnie mało znane, a bardzo oryginalne.
Na szczęście zdążyłam na wydarzenia w amfiteatrze. Scena była zaaranżowana tak, że publiczność wraz z artystą przebywali pod zadaszeniem. Dzięki temu wszyscy byli blisko, a atmosfera była luźna i przyjazna.
Na pierwszy ogień poszły gitarowe brzmienia w dwóch odsłonach – folkowej, w wykonaniu The Human Elephant (pseudonim Johna E. Donalda), oraz sludge metal grany przez Ugory. John, gitarzysta z The Human Elephant, występował solo. Grał emocjonalne, osobiste piosenki z post-punkowym zacięciem. Było coś sympatycznego w głośno wyrażanej niechęci Johna do oświetleniowca, który za wszelką cenę chciał zrobić z tego intymnego koncertu wielkie show. Ta niechęć do blichtru wydaje się cechować artystę i jego twórczość. Mam wrażenie, że wraz ze swoja gitarą, dużo bardziej pasowałby do CKN Centrali. Pewnie znacznie lepiej czułby się w jej kameralnej atmosferze.
Natomiast poznański zespół Ugory, a zwłaszcza miotający się po całej scenie wokalista Robert Śliwka, wydawał się być gdzieś daleko poza amfiteatrem. Muzycy sprawiali wrażenie niedostępnych, zahipnotyzowanych swoimi ambientowymi brzmieniami i ciężkimi riffami.
Nie jestem fanką tego rodzaju muzyki, więc zainteresowanych noisem czy sludge metalowym zaburzeniem osobowości, jak piszą o sobie i swojej twórczości artyści, odsyłam do tekstu Radka Soćko, który przeanalizował działalność zespołu.
Po tej mrocznej odsłonie DYM-u, nadszedł czas, aby przenieść się do CKN Centrali, gdzie odbywał się klubowy wieczór. Rozpoczął go Teo Olter solo na perkusji, a po nim usłyszeliśmy mocne trzy sety: gospodarza – Wrong Dials (Mateusza Rosińskiego), Fischerle (Mateusza Wysockiego) i Filipa Lecha. W pamięci zapadał mi zwłaszcza ten ostatni. Jego kolaż muzyczny najlepiej podsumowuje Patryk Wojciechowski na blogu Progrefonik:
Od setów z Power Disco Polo przez bardzo intrygujące house’owe brzmienia aż po Boilerroomowy występ, w którym Filip prezentował bardzo zaskakujące muzyczne znaleziska niekoniecznie poruszające się wokół muzyki tanecznej. Ktoś może się tu zdecydowanie popisać diggerskimi umiejętnościami, co w połączeniu z bardzo wrażliwym podejściem do mixowania i budowania atmosfery daje ciekawą mieszankę.
Podczas setów przyglądam się klubowi. Jest to ciekawa i rzadko spotykana forma, właściwie nie tyle klubu, co centrum kultury niezależnej. W środku nie funkcjonuje żaden bar, organizatorzy wcześniej informują, że sprzedaż napojów nie jest prowadzona, ale można je samemu wnosić. Ewentualnie jest kawa przy tzw. źródełku, gdzie można się samemu obsłużyć. Na ścianach wiszą kolaże, chociaż podobno część z nich niestety została zawłaszczona przez samowolnych kolekcjonerów sztuki.
Kolejny dzień to Sejf – magiczne miejsce, w którym automatycznie czujesz się jak w domu. Wszystko odbywało się tam niespiesznie: rozkładała się giełda, krążyły psy Tomasa, a Kaśka Królikowska i Darek Pietraszewski z Pointless Geometry jeszcze docinali okładki najnowszego wydawnictwa, które rozchodziło się niczym świeże bułeczki. Wszystko po prostu się działo, każdy znalazł sobie miejsce. Jedni relaksowali się przy muzyce w pokoju z hamakami, inni degustowali ciasta, przeglądając dostępne wydawnictwa. Powoli do grania przygotowywali się TJ Głupiec (Justyna Banaszczyk) i Copy Corpo (Darek Pietraszewski). Na stanowisku pojawiły się kasety oraz płyty. Set leciał swobodnie z przerwami na papierosa. Był lekki, miejscami zabawny. Jego różnorodność sprawiała, że każdy mógł znaleźć w nim coś dla siebie, trochę się bujając, trochę podglądając, co w danym momencie było na gramofonie. Czasem wystarczyło patrzenie, jak Justyna z Darkiem sami dobrze się przy tym graniu bawili. W programie był przewidziany klub dyskusyjny, jednak w luźnej atmosferze, zamienił się w pojedyncze lub grupowe rozmowy przy cieście. Pojawił się też DYM-owy tort, którego aż żal było rozkrajać. Część odbywająca się w Sejfie mogłaby się nie kończyć. Relaks, swoboda, szeroko rozumiana „swojskość”.
Nadszedł jednak moment, aby zmienić miejsce. Przenieśliśmy się pod Dominantę, czyli dominujący punkt widokowy. Wcześniej, przy kawie, miałam okazję przejrzeć przewodnik po Gorzowie, w którym otwarcie napisano, że jest to jeden z najbrzydszych obiektów w mieście. No cóż, zapewne nie sposób go przeoczyć. Muzyka w tej przestrzeni z długaśnym pogłosem nabierała surrealistycznego charakteru. Z jednej strony przekaz Siksy doskonale odnajdywał się w otwartym otoczeniu, z drugiej trochę gubił w dziwnej akustyce „pająka”. Koncerty w takim miejscu to ciekawa zagrywka, próba wprowadzenia festiwalu w tkankę miasta. Wszyscy byli trochę ciekawi, czy Siksa będzie z tego powodu cenzurować swoje słowa, o czym nie było zupełnie mowy. Performerka bardzo dobrze czuła się w otwartej przestrzeni, wdrapała się na nieczynną fontannę i zeskoczyła z niej, przyprawiając mnie o skurcz serca. Trzeba ją obejrzeć na żywo, bo to za każdym razem ciekawe doświadczenie i znakomita okazja do podglądania reakcji publiczności na jej śmiałe i bezpośrednie działania. Na koniec artystka rozejrzała się po zgromadzonych i krzyknęła: „no gdzie są ci przypadkowi przechodnie?!”. Wyłowiła wzrokiem parę beztrosko konsumującą lody i wyśpiewała im w twarz hymn Legii, po którym z uśmiechem oboje uściskała.
W sobotę, czyli drugiego dnia festiwalu, bezsprzecznie królował amfiteatr, a w nim DMNSZ oraz Maciej Maciagowski. Były to dwa występy, które nieodłącznie będą mi się kojarzyły z majowym DYM-em. DMNSZ, czyli Patryk Daszkiewicz w skupieniu prowadził nas przez swoje szumy i trzaski, sprawiając, że zupełnie straciłam poczucie miejsca i czasu. Poprzednim razem widziałam Patryka w maleńkiej wrocławskiej herbaciarni Macondo i muszę przyznać, że przestrzeń i odpowiednie nagłośnienie zdecydowanie dodały mu skrzydeł (chociaż w tamtej intymnej przestrzeni również zachwycał).
Za to Maciej Maciągowski był dla mnie totalnym zaskoczeniem. Widząc go wcześniej, jako uczestnika festiwalu, miałam wrażenie, że jest raczej powściągliwy. Kiedy stanął za swym syntezatorem modularnym, z głośników trysnęła nieposkromiona energia. (Kto nie miał okazji usłyszeć go na żywo, można posłuchać tu).
Po tych dwóch znakomitych setach, z lekkim żalem, że już się skończyły, należało podnieść się i przespacerować ponownie do Centrali. Tam, trochę z nadmiaru wrażeń, ciężko mi było pozostać w skupieniu. Widać było to także po publice, która była wyraźnie spragniona łatwych i tanecznych bitów. Te jednak nie pojawiły się w ciekawym secie Agaty Kneć, członkini poznańskiego kolektywu ONIRYZM (zagrała za Astmę). Niestety parkiet się wtedy trochę wyludnił, co wykonawczyni wcześniej przewidziała, mówiąc: „nie każdemu się spodoba, ale każdy jest mile widziany”.
Ulotność. Epilog
Majowa edycja była trzecią odsłoną festiwalu. Jestem przekonana, że to bardzo obiecujące wydarzenie, nie tylko pod względem muzycznym, ale także organizacyjnym. Jak napisał Antoni Michnik, polecając DYM na łamach Notesu Na 6 Tygodni: „festiwal urasta do miana jednego z najważniejszych wydarzeń na scenie rodzimej muzyki niezależnej”. Ciekawa jestem, na ile organizatorom wystarczy pary (dymu?), aby realizować dwie edycje rocznie. Trzymam kciuki, aby jak najdłużej. Mateusz Rosiński zapowiedział i zapraszał na kolejną edycję, która odbędzie się na koniec września tego roku. Zdradził, że dotychczasowa formuła zostanie wzbogacona o spektakle teatralne.
***
Dym jest ulotny, rozprzestrzenia się. Zatem zaledwie tydzień po gorzowskim DYM-ie, spotykam część ekipy we Wrocławiu, w niedawno powstałym klubie Uczulenie, w którym odbył się Wkurv, notabene organizowany przez brata Mateusza, Czarka Rosińskiego. Tu również spotykałam ulubionych wykonawców, czyli Macieja Maciągowskiego oraz Piotra Tkacza, którzy tym razem wystąpili wspólnie. Uśmiechnęłam się porozumiewawczo do innych posiadaczy DYM-owego logo. W końcu wszyscy jesteśmy zaDYMieni.