Numer 42/2022

Pomiędzy, ponad, poza. Obiegi najmłodszej polskiej muzyki współczesnej

Marta Konieczna

To nie będzie muzykologiczny wywód o tym, że Lutosławski pisał też piosenki. Mamy w Polsce pokolenie osób komponujących, które – jak chyba jeszcze nigdy w historii krajowej muzyki – wychodzi poza mury i obiegi Akademii Muzycznych. I robi tam niemałe zamieszanie. To znaczy i tam, i tam. Gdzie są tubylcami, a gdzie tambylczyniami?

Niech więc, dla porządku, jednym „tam” będzie owa Akademia i muzyka klasyczna, współczesna, komponowana, contemporary, akademicka, poważna. Drugim „tam” tzw. obieg niezależny, niezal, muzyka alternatywna, nieakademicka, undergroundowa i niemainstreamowa. A może muzyka popularna?Aleksandrze Słyż kojarzy się ze „słuchaniem radia w samochodzie”. Muzyka rozrywkowa? Rafał Ryterski nie jest przekonany, czy odpowiada to do końca temu, co ma na myśli. Na „muzykę poważną” wywraca zaś oczami. Piotr Bednarczyk zanim wypowie „muzyka akademicka”, też bardzo waży słowa. Może faktycznie problematyczne jest już samo nazywanie tego.

Ze wszystkimi wspomnianymi osobami porozmawiałam na żywo lub online, dodatkowo wymieniłam też maile z Teoniki Rożynek. Podczas naszych „wywiadów” łapałam się co rusz na tym, że sama rozdzielam te obiegi, czasem jakby sugerując rozmówczyniom_com, że działają tu albo tu. Choć opowiadają mi o swoich utworach lub materiale, mnie wymyka się pytanie o kompozycje. Co ich wypycha, a co przyciąga? Co każe szukać, a co udaje się znaleźć?

OBIEGI / ŚRODOWISKA / BAŃKI

Siliłam się już na uściślenie nomenklatury. A może muzyka współczesna mogłaby funkcjonować po prostu jako gatunek? Według Rafała ładnie „opakowuje” to termin Neue Musik – taka nazwa gatunku, jak każdy inny, jak punk czy footwork – porównuje. Na samym początku naszej rozmowy prosi jednak, byśmy mówili nie o gatunkach, ale środowiskach. Piotr widzi to tak: „kiedyś trudniej było funkcjonować i w tej akademickiej społeczności i jeszcze jakiejś – teraz o wiele łatwiej mieć znajomych z różnych baniek”. Również dla Aleksandry owe dwa obiegi zaczynają się ze sobą ścierać i jest to dla niej naturalna kolej rzeczy w rozwoju muzyki – „twórczość naszych czasów łączy oba te światy”.

Pewnie i tu, jak wszędzie, ważnym czynnikiem pozostaje rozwój technologii. A więc i narzędzi, a więc i estetyki – programy takie jak Max i Ableton znajdziemy na drogich dyskach w Studio Muzyki Komputerowej Danej Akademii Muzycznej oraz na laptopie młodej osoby, której twórczość wrzucona na Soundcloud dobija do stu odsłuchań. Zresztą zatrzymajmy się przy elektronice właśnie, bo to ona stanowi najszerszą płaszczyznę spotkań „obu światów”, nie od wczoraj zresztą. Inne języki muzyczne elektroniki akademickiej i niezależnej zaczynają przypominać inne dialekty. Co na ten temat sądzi Rafał? „Często akademicka elektronika jest wręcz – będę brutalny – amatorska. Jeśli na kompozycji masz nauczyć się różnych technik kompozytorskich, a pitchshiftujesz wokalne sample tak, że brzmi to albo jak Mickey Mouse albo jakiś pooootwóóór, to przepraszam, ale to jest żenada. Wykładowcy akademiccy powinni kłaść nacisk nie tylko na Stockhausena czy Schaeffera i innych archaicznych kompozytorów, ale także tych współczesnych – może dzięki temu studenci wykształciliby jakieś bardziej adekwatne współczesności poczucie estetyki”. Okej, wszystko jasne.

Piotr istotniejszy problem widzi za to w innym miejscu – według niego w muzyce elektronicznej większą przeszkodą do zainteresowania się nią nie jest sama estetyka, a bariera związana ze środowiskiem. „Jasne, nie trzeba już chodzić na koncerty, można słuchać muzyki z telefonu. Ale mimo wszystko narosły jakieś mity (a może i po części prawdy) wokół grup związanych z każdym środowiskiem. Idealną sytuacją byłoby, żeby za muzyką nie stała żadna otoczka. Nie tworzyła specyficznego profilu człowieka, który jej słucha”. Pytam Piotra czy spotkał się już z taką „czystą kartą”. „Nie, to chyba trochę utopia”.

KOMPOZYTOR / ARTYSTKA / OSOBA TWÓRCZA

Aleksandra przyznaje, że przestała już dzielić środowiska, tak jak i swój dorobek. Rozdziela go nie pod względem obiegu, w którym funkcjonuje, ale narzędzi jakich używa do jej tworzenia – kompletnie inną rzeczą jest oczywiście zagranie live’a, a inną przygotowanie instalacji z sensorami. Zresztą wszystkie swoje projekty podpisuje jako Aleksandra Słyż. Jeden alias-nazwisko dla solowej działalności mają też Rafał Ryterski i Teoniki Rożynek. Wyjątek – Piotr Bednarczyk aka LOUFR. Kompozycję przygotowaną, przykładowo, w ramach stypendium artystycznego Prezydenta Miasta Wrocław wystawi pod swoim nazwiskiem, ale już album dla niemieckiego labelu Digital in Berlin wydaje właśnie pod nazwą dedykowaną twórczości elektronicznej solo. Zarzeka się jednak, że taki rozdział wyszedł raczej przypadkowo.

Jego podejście w ogóle wydaje mi się podobne do Aleksandry – oboje dostrzegają podział w środowisku i różną recepcję swojej twórczości, ale niewiele sobie z tego robią. Gdy wraz z Janem Topolskim rozmawialiśmy z twórczynią w zeszłym roku, przygotowując wywiad na stronę „Glissanda”, dużym tematem była klasyfikacja jej muzyki, również w tym niezależnym obiegu. Kiedy znów rozmawiamy, na początku sierpnia 2022 roku stwierdza ona, że wciąż konfrontuje się z tym wątkiem. „Wydaje mi się, że w kontekście mojej twórczości granica się zatarła” – przyznaje. „Bardzo nie lubię, gdy ktoś wrzuca mnie do jednego worka, mówi co mam robić: Ola jest akademicka, więc taką też ma robić muzykę” – krzywi się i kręci głową. „Niekoniecznie specjalnie ani na przekór, ale chciałam pokazać, że nie zamierzam działać zgodnie z czyimiś wyimaginowanymi oczekiwaniami wobec mnie”.

Ale czy wyjście poza akademicką publiczność było jej decyzją? „Tworząc, nigdy nie myślałam, czy będę to robić dla takich, czy innych ludzi”. Najważniejszym punktem zwrotnym było bez wątpienia wydanie kasety Human Glory w niezależnym labelu Pointless Geometry. „Dużym krokiem było dla mnie skonfrontowanie się z samą formułą albumu. A ponieważ materiał stworzyłam wcześniej, jeszcze o tym nie myślałam”. Inaczej było w przypadku wydanego jesienią A Vibrant Touch dla słowackiej oficyny Warm Winters Ltd. Materiał powstał już z myślą o formie albumu, a nawet jego nośniku (również winylu). Adam Badí Donoval – właściciel oficyny – spytany przeze mnie o czynniki, które skłoniły go do współpracy z Aleksandrą wymienił: „cierpliwość, wdzięk, delikatność, jak również intensywność i intencyjność”. Ale nie klasyczne przygotowanie muzyczne.

Z kolei Teoniki wydaje się, że pomimo takiego wykształcenia, stosunkowo niewiele ma ona udziału w akademickim obiegu. „Jasne, akademia była dla mnie punktem startowym i poznałam dzięki niej różnorodne środowisko muzyczne, chociażby ludzi, z którymi współtworzyliśmy gen~.rate (Żaneta Rydzewska, Aleksandra Kaca, Rafał Ryterski) czy 19/91 (również Żaneta i Ola)”. Ostatecznie przyznaje, że ona również po prostu pracuje z muzyką – czy to pisaną dla zespołów, czy wykonywaną przez nią samą, czy trafiającą do kina. Ale przyporządkowywanie uznaje za zbędne. „Wszystkie obszary przenikają się, doświadczenia sumują, więc koniec końców raczej powiedziałabym, że nie rozdzielam swojej twórczości i radośnie korzystam z tego zdywersyfikowanego doświadczenia na poczet rozwoju!”.

W trakcie rozmowy z Piotrem sama ciągle rozgraniczam jego twórczość na dwie drogi, czym on nie wydaje się przekonany. Może to dlatego, że poznałam go na undergroundowych imprezach we Wrocławiu i zawsze odnosiłam wrażenie, że wyłamuje się ze swojego akademickiego backgroundu. A on sam nie utożsamia się z żadnym z obiegów. „Zawsze bardziej mnie ciągnęło po prostu do robienia i grania muzyki, a nie uczestniczenia w jakimś środowisku. Dobrze działać w takim z przyjaciółmi, natomiast nie podoba mi się, jeśli uczestnictwo w nim staje się nadrzędnym celem”. Kiedy dopytuję (znów rozdzielając!), czy ma na myśli środowisko muzyki współczesnej, czy niezależnej, odpowiada mi: „tak jest z każdą muzyką”.

 

SPOŁECZNOŚĆ / RADA PROGRAMOWA / KOLEKTYW

Niedofinansowany niezal też jednak ma swoje issues. Rafał dostrzega chociażby, że środowisko zaczęło trochę „obrastać w piórka”. Dyskutujemy chwilę, czy nie stało się też zbyt bezkrytyczne – w kontrze do oczywiście przekrytykowanej współczechy. O wiele większym problemem jest jednak dla Rafała to, że tak wiele osób tworzących muzykę niezależną nie traktuje tego poważnie. „Wszechobecny jest termin muzyczka – co robisz? Robię muzyczkę. A te osoby robiące muzyczkę robią to często fenomenalnie i nie muszą sobie umniejszać w żaden sposób”. Zastanawiamy się wspólnie, czy to znów kwestia niedofinansowania oraz tego, że alternatywa zrzesza często ludzi systemowo źle potraktowanych. Uderza nas ile wartościowych niezależnych projektów, również w Polsce, tworzą osoby z grup marginalizowanych. W końcu postuluje on: „Traktujmy to jako sztukę, coś poważnego, bo często ma to ogromny, ważny wymiar”.

Nie na darmo mówi się wciąż o społeczności wytworzonej wokół muzyki niezależnej, zwłaszcza tej elektronicznej i klubowej. Rafał zwraca na to uwagę przypominając lato 2020, kiedy to w Polsce trwała nagonka na społeczność LGBTQ+. Wylicza zbiórki charytatywne, kompilacje i inne akcje na rzecz organizacji walczących z queerfobią w kraju. To był zresztą dopiero początek. Wspólnie wspominamy kolejne wydarzenia: manifestacje pod ambasadami (np. Gruzji), protesty przeciw przemocy policyjnej, Strajk Kobiet, kryzys uchodźczy na granicy z Białorusią, wreszcie agresja na Ukrainę. Za każdym razem scena klubowa, niezależna podejmowała jakieś inicjatywy. „To chyba najbardziej różni środowiska muzyki poważnej i alternatywnej – alternatywa coś robi. Brak sprawczości muzyki poważnej jest chyba moją największą bolączką, ona musi to jeszcze przerobić” kwituje twórca.

„Chciałbym, abyśmy w muzyce współczesnej również poczuli, że mamy jakąś siłę, potencjał. Hej, przecież tworzymy społeczność!” dodaje po chwili. Okej, więc idę do klubu i czuję ten słynny sense of community (zazwyczaj tak!). A potem idę na festiwal muzyki współczesnej… i? „W muzyce poważnej spotykasz zamiast tego, oczywiście upraszczając, zagarnianie zasobów oraz zachwyt nad samym sobą i swoim intelektualizmem” nie przebiera w słowach Rafał. Ale widzę, że ten problem szczególnie leży mu na sercu. Mówi o tym, że za punkt honoru przyjął sobie mówienie o przemocy, której sam doświadczył – czy to świadomie jako dorosła osoba czy też w dzieciństwie od rówieśników. „Czuję, że jako środowisko skupione wokół muzyki nowej też moglibyśmy coś zdziałać, a tego nie robimy”. Dlaczego? „Z własnej wygody chyba”.

Wystąpienie przed szereg ma jednak swoje konsekwencje i sam Rafał również się o tym przekonał. Ale to nie studzi jego stanowiska, wręcz przeciwnie. „Nie chcę stać biernie i mówić, że robię sztukę. Nie, kiedy mamy XXI wiek i… [wymienienie wszystkich problemów i kataklizmów dręczących aktualnie ludzkość zajmuje nam dokładnie dwie i pół minuty – przyp. MK] nasza cywilizacja stoi na skraju upadku. Sztuka ma teraz ogromnie ważne zadanie – jednoczyć i mówić o czymś. Bo my sami spychamy problemy na dalszy plan, nie jesteśmy w stanie ich wszystkich unieść. Nasze systemy nerwowe tego nie dźwigają. I dlatego żyjemy też w wieku ignorancji”.

Bezskutecznie próbuję sobie przypomnieć momenty, w których polskie środowisko muzyki współczesnej zjednoczyło się w jakiejś reakcji, poza wsparciem dla Ukrainy. Nie chcę jednak być pesymistką, jakieś zmiany na pewno są. Tęczowe nakładki na profilach ansambli specjalizujących się w muzyce nowej. Mniej efektowne, a o ile ważniejsze zmiany w programach wydarzeń muzycznych. Czy za naszego życia doczekamy momentu, w którym współczesna „dogoni” reakcyjność alternatywnej? „Ja robię wszystko, żeby to zobaczyć” – odpowiada mi dziarsko Rafał i dodaje: „na pewno widzę zmianę w kuratorowaniu festiwali i koncertów – jest coraz więcej propozycji z pogranicza sztuk i jej gatunków. To dobry pierwszy krok, który otwiera nas estetycznie na metodologie innych środowisk”.

O postawie Rafała dużo rozmawiam jakiś czas później z Justyną Banaszczyk i Darkiem Pietraszewskim, stojącymi za wspomnianym już labelem Pointless Geometry. Według Justyny nadchodzi pokoleniowa przemiana, której będziemy świadkini_ami. Że wprowadzą ją właśnie takie osoby jak Rafał. Darek nie jest tak optymistyczny. Zwraca uwagę na cały system grantowy, w istocie głównie akademicki, który podtrzymuje status quo, a nawet do tego jest skonstruowany. Zastanawia się, czy może projekty w założeniu łączące twórczynie_ców z obu światów byłyby rozwiązaniem? Czy znów wszystkie te idee rozbijają się o finanse?

AKADEMIA / SZKOŁA / UCZELNIA

Oczywiście gdybym chciała napisać artykuł o twórczyniach_cach dźwiękowych działających w różnych obiegach polskiej muzyki, tekst mógłby przeistoczyć się w osobny numer. A ten jest o pokoleniu kompozytorskim. Zawęziłam więc grono za pomocą jednego wyznacznika – doświadczenie ukończenia studiów kompozytorskich we wszystkich historiach pobrzmiewa w dość podobnej tonacji. „W Akademii bardzo dużo zależy od tego, na jakich ludzi się trafi” stwierdza Piotr, choć mam wrażenie, że powiedzieć tak mogliby też pozostali.

Twórca zastanawia się też na ile Akademie mają teraz w ogóle zadania dydaktyczne, a na ile są właśnie takimi środowiskami. „Zdarza się, że relacje pomiędzy wykładowcami oddziaływują na studentów. Tworzą się obozy wokół konfliktu, którymi zdaje się żyć akademicka minispołeczność, w tym także studenci. Dotyczy to każdego etapu edukacji muzycznej. Aleksandra wspomina za to nieprzyjemną atmosferę rywalizacji wytworzoną między samymi student_kami.

Jej doświadczenie jest też o tyle cenne, że udało jej się zobaczyć „inny świat” – podczas studiów magisterskich w sztokholmskim KMH. To w naszym wywiadzie na stronę „Glissanda” wyczerpująco opowiedziała o diametralnie innych relacjach między wykładowczyniami_cami a student_kami. Podobne spostrzeżenia ma też Piotr, który w ramach Erasmusa spędził semestr w konserwatorium w Helsinkach. On również opowiada mi o partnerskim traktowaniu. „Wykładowczynie_cy bardziej interesowały_li się student_kami, naszymi pomysłami i kierunkami, w których chcemy się rozwijać. W Polsce zdarza się narzucanie nam tematów. Tam częściej siadaliśmy po prostu na podłodze i rozmawialiśmy.

Aleksandra przyznaje jednak, że uwielbia się kształcić. Wie, że edukacja kompozytorska dużo jej dała i cieszy się z niej. „Tylko czy to jestem w stu procentach ja? Czy bez tej akademickości tworzyłabym kompletnie inną muzykę? Myślę, że cały proces twórczy byłby podobny, pomimo braku lepszego warsztatu. A na pewno nadal kierowałabym się tą samą intuicją”. Bycie wykształconą kompozytorką nie było nigdy częścią jej tożsamości. A jednak w mediach, zwłaszcza po wydaniu Human Glory, często podkreślano jej klasyczną edukację. Nie zagłębiamy się już ponowie w ten temat, również przegadałyśmy go w tamtym roku. Aleksandra podnosi za to inny problem – gdy ktoś przykładowo nie dostaje się na rezydencję lub nie otrzymuje dofinansowania, bo nie ma ukończonej jakiejś szkoły. „To wszystko ładnie wygląda na papierze, ale nie powinno definiować człowieka”.

Podczas studiów w poznańskiej Akademii twórczyni brakowało jednak czasem możliwości poznania narzędzi, dzięki którym sama mogłaby tworzyć muzykę elektroniczną i elektroakustyczną. By wyczerpać swoją fascynację, Aleksandra poznawała warsztat i zgłębiała techniki na własną rękę. Muzyczne poszukiwania poza sylabusem przypominają mi w tym momencie o zawieszonym już projekcie Sultan Hagavik Jacka Sotomskiego i Mikołaja Laskowskiego.

To dwóch kompozytorów miksujących na taśmach kuriozalny materiał muzyczny, którzy mogliby po prostu napisać kompozycję na magnetofony. Wydawani byli jednak zgoła niezalowo (zarówno w nakładach 500, 60, jak i 3 sztuk). „Trochę perwersyjnie robiliśmy wszystko na opak” – przyznaje mi Jacek. Sultan występował na undergroundowych wydarzeniach jako support i dopłacał do występu, ale zapraszano go też na koncerty wrocławskiego oddziału ZKP. Jego ówczesny prezes – Rafał Augustyn – był dużym fanem duetu, który wybił się ponad dolnośląskie środowisko, a nawet Polskę.

Twórczość nie zaistniała jednak w polskim niezależnym światku, ale nie to było też celem Jacka i Mikołaja. „Obaj poczuliśmy, że Akademia uczy konkretów, ale i rozmija się z naszymi zainteresowaniami, więc musimy sami coś sobie stworzyć. Trudno też mieć żal do Akademii, że jest Akademią” stwierdza Jacek. Na tym polega niejednoznaczność Sultana – choć muzycznie w ogóle nie był akademicki, jego sedno już tak. I na pewno zbyt mocno jak na świat niezalu. Backgroundu i faktu edukacji nie da się zanegować, ale znów, nie to było celem kompozytorów. „Tak teraz sobie myślę, może była to potrzeba wyrażenia sprzeciwu wobec akademickości?” reflektuje się po chwili Jacek. „Dać jej prztyczka w nos”. A więc znajduję przypadek o odwrotnym wektorze – nie wyjście ze środowiska, ale wpuszczenie weń czegoś nowego, na przekór. I nie jest on odosobniony.

Jacek Sotomski, koncert z cyklu „Wolna Niedziela”, Jasna 10, Warszawa, 18.06.2023, fot. Antoni Michnik

Zastanawiam się czy podobnego założenia nie miał przywołany już kolektyw gen~.rate. Zarówno Rafał jak i Teoniki podają, że celem grupy początkowo była organizacja koncertów – w „Szkole”, czyli w UMFC, ich liczba była ograniczona, a studentki_ci chciały_li posłuchać „co napisały_li w nutach”. „Postanowiliśmy sobie trochę pomóc w nabieraniu doświadczenia zawodowego, wesprzeć się wzajemnie i wspólnymi siłami zwiększyć liczbę takich wykonań, zapraszając do udziału w tych wydarzeniach młodych muzyków zainteresowanych wykonawstwem muzyki nowej, a także kompozytorów z innych ośrodków. Dziś zdecydowanie widzę, jak te koncerty pomogły nam szybciej wyjść poza zamknięty obieg UMFC. W tamtym momencie siłą napędową zdecydowanie była zajawka i ciekawość”. Z kolei 19/91 był od „Szkoły” niezależny, choć, jak wspomina Teoniki, projekt w momencie powstania miał na celu „zdanie egzaminu z Muzyki komputerowej”. Ale po wpisaniu ocen zaczął żyć własnym, pozaumfcowskim życiem: w SPATiF-ie, na Warszawskiej Jesieni i Containerclangu w Kolonii.

Teoniki Rożynek i Aleksandra Słyż podczas koncertu „Puls”, Studio Koncertowe im. Witolda Lutosławskiego, Warszawa, festiwal Ephemera, 17.06.2023, fot. Filip Preis

Znów więc to z Akademii się wychodzi. Nie bez znaczenia jest i to, do kogo się później idzie. Do Pointless Geometry poszła już Aleksandra, w październiku wydany został tam i Rafał (współpracujący już wcześniej z Justyną i Darkiem, również na polu Radia Kapitał). Próbuję więc podpytać duet stojący za labelem czy czują, jakby stwarzali kompozytor_kom nowe okazje. „Nie jest tak, że wszyscy od razu walą do naszych drzwi, by wydawać się w niezależnym obiegu  i grać na Unsoundzie” stwierdza Darek. Oboje zastrzegają zaś, że nie czują się częścią środowiska muzyki współczesnej, wolą więc nie diagnozować jej problemów. „Też nie mówimy o tabunach ludzi, które nie potrafią się odnaleźć na uczelniach, ale tak naprawdę o kilku osobach wyłamujących się z tego systemu. Rafał, potrafił się zainteresować, Aleksandra i Teoniki też. Sam system nie zakłada dyb na głowę, to kwestia mentalności” „… i elitarności”, dodaje Justyna. Sama niejednokrotnie zastanawiałam się na ile zjawisko nie stanowi echa polskiego klasizmu. Dla Rafała rozłam na taką i taką muzykę ma z nim bardzo wiele wspólnego, ale już Aleksandra nie wydawała się tak przekonana.

WYDARZENIE / KONCERT / IMPREZA

Życie koncertowe też ma swoje obiegi. Różne bywają na nich zachowania i oczekiwania słuchaczy_ek, ale czy wpływa to na samą twórczość kompozytorską? Teoniki, która pojawiła się też kiedyś chociażby na Festiwalu Avant Art w duecie z Qbą Janickim, stwierdza: „Dużo dobrego wynika ze zderzania się z różnorodną publicznością. Każdy z tych festiwali przyciąga nieco innego odbiorcę, a przecież to kontakt z nim jest najcenniejszym doświadczeniem wyciąganym z każdego występu. Pozytywną stroną wskakiwania do różnych środowiskowo wydarzeń jest też okazja do poznania innych artystów, często związanych albo z innym kręgiem odbiorców, albo innymi ośrodkami kulturalnymi. To zawsze odświeża trochę głowę”. Ale czy dla Teoniki występ na jednym czy drugim festiwalu ma inne znaczenie? Raczej nie.

Są jeszcze inne kwestie. „W zależności od rodzaju wydarzenia, miejsca i okoliczności przychodzi inny rodzaj odbiorcy. Choć jest grupa, która uczestniczy czasem w skrajnie różnych eventach, to można zaobserwować pewne kierunki dotyczące profilu wcześniej wspomnianej grupy odbiorców. Niekoniecznie te najbardziej renomowane wydarzenia mają najciekawszą myśl kuratorską. Często niewielkie eksperymentalne festiwale są dla mnie bardziej interesujące, a panująca na nich atmosfera znacznie lepiej odpowiada moim oczekiwaniom”.

Z kolei dla Rafała festiwalem, który stara się przebić bańkę był kiedyś Sacrum Profanum. „Takim osobnym bytem jest też Unsound… i Kody! W tym roku grałem tam przecież swój materiał taneczny. Ja myślałem sobie, że wszystkie_cy kompozytorki_rzy, muzykolożki_dzy, zajmujące_y się poważną muzyką współczesną, nie będą chciały_li tańczyć. A na parkiecie widziałem nie tylko znane_ych mi krytyczki_ków, ale nawet samego Jerzego Kornowicza”. Rafał podkreśla, że jako środowisko mamy niewiele okazji, by „spuścić parę”. Z wyraźną przyjemnością wspomina Letnie Kursy w Darmsztadzie, gdzie od 2018 roku po koncertach odbywają się DJ sety. „I dobrze, potrzebujemy też czasem sobie potańczyć. Zresztą właśnie takie doświadczenia integrują nas jeszcze bardziej jako środowisko”.

WYSTĘP / WYKON / LIVE ACT

Zdaję sobie sprawę, że występy moich rozmówców_czyń funkcjonują w trzech formach. Pierwszą jest wystawienie utworu i zagranie go przez wykonawców, drugą współwykonanie kompozycji wraz z nimi, a ostatnią występ solowy. Dla Aleksandry towarzyszą im zupełnie inne rodzaje stresu. Ponieważ ukończyła też edukację gry na wiolonczeli, występy na scenie nie były dla niej nowością. Ale egzaminy i trema znana ze szkół muzycznych spaczyły jej to doświadczenie. Teraz konfrontuje się ze scenicznością w zupełnie innej roli. Jest pewna i spokojna. Za dodatkowy atut uznaje to, że wszystko w stu procentach zależy od niej samej. Wszystko, czyli zarówno sam materiał utworu, jak i jego zinterpretowanie – to drugie zazwyczaj przecież pojawiające się jako jedyne „wyzwanie” dla wykonawców_czyń. Gdy na scenę wychodzi razem z nimi, nazywa to „taką śmiercią ego. Nie rozpatrujesz już siebie jako indywiduum, ale grupę. Wytwarza to piękne relacje międzyludzkie”.


Dla Piotra rodzaj stresu również zmienia się w zależności od wydarzenia i jego organizacji. Otoczka wpływa na samopoczucie i emocje które towarzyszą występowi. „Na pewno stres jest taki sam, choć kiedy nie ja wykonuję własny numer, to w zasadzie nie mam już większego wpływu na jego ostateczny kształt XD” dodaje Teoniki, a ja mam wrażenie, że wszyscy mówią trochę o tym samym.

U Rafała rozdźwięk pomiędzy różnymi typami występu jest jednak najjaskrawszy. „Ja trochę wcielam się w poszerzoną, dragową wersję siebie – i wtedy trema przechodzi”. Gdy rozmawialiśmy, nie miałam jeszcze okazji trafić na live act Rafała, ale wiedziałam jak wtedy wygląda: ubrany w spódnicę, lateksowy tank top i siateczkową koszulkę. „Włączam przycisk play i jazda. Zabieram was na queerową wycieczkę po rubieżach mojej queerowej wyobraźni”. Już w wywiadzie na stronę „Glissanda” narzekał on na brak feedbacku w sali koncertowej podczas doświadczania muzyki współczesnej. Mnie żali się jeszcze, że nie ma: kontaktu, relacji, żywotności. „Gdy gram swoje taneczne projekty, to na scenie jestem bombą energetyczną, napędzam ludzi i wtedy czuje ten feedback, którego nie ma w muzyce poważnej. A ten jest niesłychanie ważny w budowaniu relacji pomiędzy twórcami, wykonawcami lub publicznością”.

Rafał Ryterski, live act / DJ set z trasy po wydaniu albumu „Tears are the Diamonds of the Soul”, 2021, dzięki uprzejmości Rafała Ryterskiego

Spróbuję więc posilić się na dość kulawe porównanie – prawykonanie kompozycji i premiera albumu. Momenty, w których „wypuszcza” się twórczość. „Muzyka współczesna tak działa: zamówienie, wykonanie, pa-pa” stwierdza Rafał. Są jednak wyjątki, jak jego wspólny projekt z Teoniki Rożynek i Janem Duszyńskim. Wykonany aż (sic!) trzykrotnie: na Unsoundzie, w Gdańsku i Warszawie. Ale to alternatywny obieg jest dla mojego rozmówcy „niejednorazowy”. Najpierw porównuje to do odgrzewanego kotleta, ale bardzo szybko wycofuje się z tego skojarzenia i podaje inny, również kulinarny przykład – weki, smakowite zapasy do spiżarni, które mogą wystarczyć na długi czas. A jednak i to w końcu może się znudzić. „Dobrze, że wydaję już nowy album, bo Diamenty gram stanowczo za długo” stwierdza.

LINE-UP / PROGRAM / KATALOG

No właśnie, nowy album Rafała. Gdy rozmawiamy na początku sierpnia, kończy on pisanie utworu Totentanz na finał Warszawskiej Jesieni. Ale podczas festiwalu premierę ma mieć też jego kaseta wydana przez Pointless Geometry. „To będzie fajna impreza” – uśmiecha się nieco złowieszczo. Pytam wydawcę_czynię, czy ich zdaniem Rafał-kompozytor ma szansę wywołać zamieszanie również na tej niezależnej scenie. „Ale on już to zrobił!” – wykrzykują oboje. „Możemy się tylko trochę bardziej przyczynić do tego, żeby wyszedł z bańki i zaistniał w miejscach, w których sam by chciał”.

A zaczęło się to jeszcze wcześniej. W marcu 2022 roku Rafał dawał wykład online o swojej technice genrebendingu w ramach 76. Sesji Musica Moderna w łódzkiej Akademii Muzycznej. Już wtedy spytałam go jak to jest, że kompozytor wydaje kasetę w mikrolabelu dedykowanym niezależnej elektronice, czyli warszawskim BAS-ie. Podczas naszej sierpniowej rozmowy ponawiam pytanie – podobno była to prosta decyzja. Zachęcony namowami znajomego Rafał (z przygotowanym już materiałem) napisał do oficyny, która z entuzjazmem przyjęła propozycję.

Trudno jednak nie zauważyć, że takie niezależne labele mają ograniczone możliwości zasięgowe. Dla Rafała sprawy nie ułatwia „antysystemowe” podejście i rozpuszczanie informacji w pewnym sensie drogą pantoflową. Warszawska Jesień – podkreśla – marketingowo mogłaby tylko ogłosić program, a i tak dba z pieczołowitością o swoją reklamę. Plakaty są w całym mieście. „Anarchistyczne” podejście niezależnych oficyn wyklucza jego zdaniem dobry marketing. Nie przestaje za to chwalić pracy Pointless Geometry. „Darek i Justyna robią zajebistą promocję, kulturotwórczą. Pointless świetnie zajmuje się dystrybucją, marketingiem”, sam za przykład podaje sukces Aleksandry Słyż i również ja podnoszę ten wątek w rozmowie z właścicielem_ką oficyny. „Ale… o to chodzi w wydawaniu muzyki” odpowiada trochę zdziwiona Justyna. „Ważne jest dla nas nie tylko dobre nagranie i wydanie, ale też, by osoba tworząca została zauważona, weszła w obieg festiwalowy” dodaje Darek. „To jest de facto nasza praca, nie samo wydawanie kaset”.

Na pewno nie interesuje ich to czy artystki_ści, z którymi wchodzą we współpracę, posiadają wykształcenie konserwatoryjne. Zresztą zdarzyło im się odmówić kilku takim osobom. Darek nie ukrywa jednak, że cieszą go kompozytorskie zgłoszenia do Pointless lub innych labeli. „One_i same_i szukają miejsca dla siebie i ewidentnie jest to objaw tego, że w tym akademickim obiegu brakuje sensownej oficyny na tyle otwartej, by realizować ich pomysły”. Darek zastanawia się, czy w ogóle jest na to w tym środowisku miejsce. „Przydałby się tam fajny, niezależny label, który skupiłby się na muzyce współczesnej którą się gra. Jej twórczyniom_com dać trochę spotlight’u, ale też ośmielić do skoku w bok”. Zarówno z nimi, jak i z Jackiem Sotomskim zastanawiam się czy takiej roli nie odgrywał Bôłt. Dochodzimy jednak do wniosku, że niezależne kuratorowanie linii wydawniczej to jeszcze za mało – działalność tej oficyny zawsze opierała się przecież na grantach. Polski niezależny obieg to przede wszystkim postawa DIY, a w tą wpisuje się właśnie Pointless.

PROBLEMY / PROBLEMY / PROBLEMY

Im dłużej rozmawiałam ze wszystkimi osobami, tym bardziej przekonywałam się, że nie tylko nie chcę aż tak wyraźnie dzielić środowisk, ale wolę być też ostrożna z pewnymi niesymetrycznymi uprzedzeniami. Konserwatywna klasyka i swobodna alternatywa to zdecydowanie zbyt płytkie potraktowanie  i rozróżnienie tematu. Nawet teraz, przy podsumowaniu, mam poczucie, że znów bym coś podzieliła. Podczas gdy osoby, z którymi rozmawiałam, ewidentnie chcą łączyć. Ale łączenie zakłada również istnienie przynajmniej dwóch punktów. Sama już nie wiem.

Niech będą więc dwie strony medalu, dwa krańce kija i dwie połówki jabłka. Ewidentnie nie trzeba dziś już wybierać – można być pomiędzy. Można być wręcz ponad to wszystko, poza wszelką wątpliwością.

Gdy zaczynałam prace nad tekstem, marzyło mi się postawienie jakiejś diagnozy. Sęk w tym, że problem wymyśliłam chyba sobie sama. W końcu co z tego, że ktoś ukończywszy studia kompozytorskie, wyda gdzieś kasetę albo zagra na jakiejś imprezie. O wiele ważniejsze wątki pojawiły się już pomiędzy pytaniami o klasyfikację twórczości albo przygotowanie do występu. Być może jest to artykuł, z którego przedziera przede wszystkim problematyczność studiów w Akademii Muzycznej? A może brak fonograficznej dystrybucji w świecie muzyki współczesnej? Nie pomijając wątku społecznego zaangażowania, który ewidentnie różni się w zależności od tego, w którym „tam” obecnie przebywamy. Ale czy jedno nazwiemy tak, czy inaczej, czy jedno bliższe jest nam, czy dalsze – to chyba jednak sprawy drugorzędne.

Przypominają mi się jeszcze słowa Rafała kończące naszą rozmowę: „Muzyka poważna powinna traktować się mniej poważnie, a muzyka niepoważna [tu: niezależna – przyp. MK] bardziej poważnie. Gdyby oba środowiska do siebie zbliżyć i z jednego balona spuścić trochę powietrze, a drugiego trochę napompować, to może ten podział nie miałby sensu?”. Niech więc już więcej nie ma.

 

Wersja przejrzana. Grafika: Linda Lach