Numer 1 / 2004

Romans o Romanie

Sebastian Cichoń

Kiedy w 1949 roku na styku Śląska i Zagłębia, w miejscowości Sosnowiec-Jęzor urodził się Roman Brand, niewiele wskazywało na to, że oto pojawił się, kto wie, czy nie najsłynniejszy z muzycznych twórców drugiego planu. Chociaż nigdy nie ciągnęło go do świateł sławy, w muzycznym świecie zdobył uznanie i szacunek. Gdziekolwiek by się nie pojawił, pozostawiał epokowe dzieła. Co prawda brak na nich jego nazwiska, ale nie sposób przeoczyć odciśniętego wyraźnie piętna jego bezdyskusyjnego talentu.
Muzyczną edukację rozpoczął w Katowicach, w Liceum Muzycznym nr 3, kontynuował ją zaś w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Katowicach, w klasie kompozycji Henryka Mikołaja Góreckiego. Jednak Brandowskie spojrzenie na dzieło muzyczne było zbyt rewolucyjne nawet dla rewolucyjnego w owych czasach Góreckiego. W końcu, skłócony z wykładowcą, tuż przed terminem prawykonania pierwszych poważnych utworów rzucił szkołę i wyjechał z Katowic, by już nigdy do nich nie wrócić.
W rekonstrukcji życiowej drogi Branda dopomóc nam mogą daty i miejsca ukazywania się kolejnych muzycznych arcydzieł. Jego nazwisko pojawia się w wypowiedziach kilku muzyków angielskiej sceny Canterbury. Sam Robert Wyatt miał się o nim wyrazić jako o „ważnej postaci, która zainspirowała go do dalszych muzycznych poszukiwań”. Powyższe słowa dotyczą w tym samym stopniu Wyatta, co zespołu The Soft Machine, dzięki któremu Brand zetknął się z Daevidem Allenem. Nie jest tajemnicą ich długa i ścisła współpraca, a niezwykłym dowodem pamięci, jaki Allen złożył polskiemu twórcy była dedykowana Brandowi płyta z 1974 roku, o jakże ciepłym i osobistym tytule – You. Przy tej okazji nie zabrakło kąśliwych i niekiedy wręcz obscenicznych plotek na temat ich wspólnego „przeżywania muzyki”. Ci jednak, którzy z uporem godnym lepszej sprawy zajmowali się rozpowszechnianiem owych pomówień, nie zadali sobie najwyraźniej trudu odsłuchania od tyłu utworu Master Builder ze wspomnianego albumu. W ścianie hałasu i zapętleń da się wysłyszeć opowiedziana szeptem Allena prawdziwa, przydługa niestety i w istocie nudna historia ich znajomości.
Roman Brand posiadał zdolność szybkiego zawierania przyjaźni oraz dzielenia się myślami w taki sposób, że wszyscy uznawali je za własne. Kto wie, ile epokowych albumów zasilił własnymi pomysłami? Na wszelkie pytania w rodzaju: „Dlaczego nie tworzysz samodzielnie, nie nagrywasz pod swoim nazwiskiem czy wymyślonym pseudonimem?” odpowiadał zawsze w ten sam sposób: „Bo nie”. To krótkie zdanie na przestrzeni lat obrosło grubą warstwą komentarzy i interpretacji. Nie oszczędzali Branda ani radykalni freudyści, ani dekonstrukcjoniści, ani też wszelakiej maści idealistyczni masochiści. Masa papierowego śmiecia, jaka przy tej okazji została wyprodukowana, przeraziłaby każdego unikającego rozgłosu twórcę, nie dziwmy się przeto Brandowi, że, pragnąc świętego spokoju, jeszcze bardziej usunął się w cień.
Powróćmy do faktów. Na długo przed „epizodem angielskim” o Brandzie było głośno… w Polsce. Kto nie pamięta ambitnego wrocławskiego zespołu Romuald & Roman? Nazwa ta jest nie tylko połączeniem imion obu liderów, ale i hołdem złożonym Romanowi Brandowi. Krótki czas działalności zespołu i brak fonograficznych osiągnięć muzyków ostatecznie zniechęciły Branda do Polski, kompozytor zdecydował się więc wyjechać aż do USA. Trafił tam w momencie, w którym zahamowaniu uległa kariera jednego z bardziej znaczących twórców XX wieku – Franka Zappy (odbywał on wówczas rehabilitację po upadku ze sceny, jaki miał miejsce podczas koncertu w grudniu 1971 r.). Wspólnym plonem pracy kompozytorskiej pogrążonego w kryzysie Zappy i Branda były jazzowe, bigbandowe albumy The Grand Wazoo i Waka/Jawaka. Z tego czasu wspomina naszego bohatera Cpt. Beefheart: „Tak, Roman, pamiętam go dobrze. Dał mi dobrą radę, abym odszedł od muzyki i poświęcił się malarstwu. Kupiłem więc pudło pędzli, sztalugi i farby i – miał, skurczybyk, rację!”
Wspomniany już wcześniej zespół Romuald & Roman nie był jedynym, który swą nazwą oddał hołd muzycznym osiągnięciom naszego mistrza tajemnicy. Jeszcze dalej posunęli się sławni swego czasu (tytuł najlepszej angielskiej jazzrockowej grupy 1977 roku!) panowie Percy Jones i Phil Collins – liderzy zespołu… Brand-X. Mieli powody, by zaznaczyć obecność naszego rodaka: jemu to przecież zawdzięczali rzadkie w końcu lat 70. wyważenie proporcji między kompozycją a improwizacją. Wspomina Jones: „Zwykło się mówić o Brand-X jako supergrupie. Nie byłoby tak, gdyby nie Roman, który dyrygował naszymi próbami, a także występami. Nie słychać tego na koncertówce Livestock, ale kto, jak nie on mógł powiedzieć stanowcze »nie« przywódczym zapędom Collinsa? Ten chciał walić w swoje bębny bez opamiętania… Było przy tym sporo radości!” Phil Collins widzi to inaczej: „Gdyby nie Roman, nikt nie usłyszałby o Brand-X. Ilekroć Percy podnosił na kogoś w zespole głos, podchodził Brand i bił Jonesa po palcach dyrygencką batutą. Była masa radochy!” W końcu nawet Brandowi nie starczyło cierpliwości i pozostawił wiecznie skłóconych muzyków samych sobie. Stało się to w 1978 roku, po nagraniu przez zespół płyty Masques. Jej tytuł w sposób oczywisty nawiązuje do nieocenionej, skrytej pomocy muzycznej Romana Branda.
Najbardziej spektakularnym wyczynem Romana Branda było doprowadzenie do niebotycznego wzrostu zainteresowania III Symfonią Pieśni Żałosnych Henryka Mikołaja Góreckiego. Stało się tak dzięki zasugerowaniu londyńskim radiowcom włączenia fragmentów dzieła do aktualnej playlisty. Uczeń odwdzięczył się więc swojemu mistrzowi, skutkiem czego dawne urazy poszły w niepamięć. I chociaż nie spotkali się jak dotąd ani razu od czasów akademickich, obaj uważnie śledzą swoje artystyczne drogi.
Pomimo tego, iż znamy nazwisko owego wielkiego muzyka, zdaje się on być bardziej enigmatyczny niż członkowie The Residents, którzy – co prawda bez pokazywania twarzy – nagrywają jednak albumy, koncertują, sprzedają koszulki z chwytliwymi hasłami, słowem – przynależą do show-biznesu. My, Polacy – zdaje się nam mówić swą postawą Brand – jesteśmy lepsi, poszliśmy dalej, jesteśmy wszędzie i nie ma nas nigdzie. Posądzanie Branda o wpływ na epicki rozmach Ciemnej strony księżyca zdaje się wszelako nie mieć sensu: przecież w tym samym czasie współpracował ponoć z Robertem Frippem, Ziggy Stardustem, Carole King (płyta Rhymes and Reasons, 1972), a także z jazzowo – medytacyjnym duetem Santana/McLaughlin. Wszelkie próby napisania jego rzeczowej i prawdziwej biografii spełznąć muszą na niczym. Działając wśród uznanych nazwisk sceny muzycznej, służąc im dobrymi radami, podpowiadając genialne w swej prostocie rozwiązania i dokonując za ich pomocą ot tak, niechcący, kolejnych dźwiękowych rewolucji, wciąż wyprzedza oczekiwania słuchaczy. Używając dużego skrótu myślowego można zaryzykować stwierdzenie, że „Roman Brand jest muzyką”. Jeszcze dalej posunął się jeden z krytyków muzycznych – Josh Stone z „New Musical Express”, który w 1987 roku pisząc o Brandzie w epokowym zdaniu oznajmił: „To ja jestem Romanem” („I’m truly Roman”).
Niespokojny duch gna go wciąż po najciekawszych muzycznie miejscach na Ziemi. Oto co mówi o nim Jandek: „Mój blues nie odbiegałby od tego, co grały Mountain czy The Allman Brothers Band. Ale jestem jedyny i zawdzięczam to tylko Romanowi”. Fred Frith: „Nauczył mnie wszystkiego. Teraz ja nauczam innych”. Nie wiadomo, czym jeszcze zaskoczy nas Roman Brand. Wiemy jedno – że będą to dokonania najwyższej próby. Jest on niczym dren, który nie pozwala zasklepić się naśladownictwu i wtórności, który wciąż wsączać będzie w proces twórczy innych artystów krople niewątpliwego geniuszu.