Numer 7 / 2005

Ten-typ-tak-ma (Monotype Rec.)

Filip Felicki

Garść niezobowiązujących impresji na temat Monotype Records

Pół roku temu pojawiła się na polskim rynku nowa niezależna wytwórnia płytowa. Nic w tym szczególnego – powiecie – co chwilę powstają małe wydawnictwa, których mniej lub bardziej efemeryczny byt określają okazjonalne nagrania muzyki właściciela lub jego przyjaciół. Monotype Records jest jednak wyjątkowe w dwóch kluczowych dla egzystencji oficyny oraz jej faktycznego znaczenia kwestiach.
Po pierwsze nie dąsa się na rynek. W marketingowo pomyślanym planie nie ma mowy o ograniczaniu dostępu do własnych produkcji potencjalnemu słuchaczowi czy fetyszyzowaniu – wypieszczonych z iście mieszczańską pieczołowitością – edycji limitowanych dla „garstki wtajemniczonych”. Wbrew naiwnemu kontrkulturowemu przesądowi, w myśl którego o artystycznej wartości muzyki decyduje niska sprzedaż, panowie z Monotype dbają o medialną egzystencję swojej oficyny (włączając recenzje w prasie masowej). Za cel postawili sobie bowiem dotarcie z muzyką eksperymentalną do jak najszerszego grona słuchaczy. I chwała im za to.

Drugą kwestią jest profil wydawnictwa, doskonale niewyrazisty, jeśli chodzi o środowiskowe bądź gatunkowe klasyfikacje. Obok głównego nurtu laptopowej elektroniki znalazło się bowiem w katalogu Monotype miejsce dla postrockowych miniatur, ilustracyjnej kameralistyki oraz muzyki improwizowanej. Kluczowe postaci polskiej sceny alternatywnej sąsiadują tu z Francisco Lopezem, Xavierem Charlesem czy Alexeiem Borisovem. Uznani artyści dzielą przestrzeń z debiutantami.

Rodzący się dopiero katalog Monotype – w momencie powstawania tego tekstu na rynku są zaledwie trzy płyty, do jego publikacji będzie ich dwa razy więcej, na pierwsze miesiące kolejnego roku zapowiedziane zostały premiery czterech kolejnych albumów – stanowić ma chyba w zamyśle szeroką i wszechstronną panoramę niepokornej i niekonwencjonalnej (ani z filharmonią, ani z klubem jazzowym nie mającej nic wspólnego) muzyki artystycznej rozgrywającej się „tu i teraz”. Znamienny jest fakt, że wśród „gości zagranicznych” dominują artyści zapraszani uprzednio przez takie zacne instytucje jak Musica Genera, plain.music, Salvia czy Audio Art. Dwie pierwsze planują zresztą podzielić się z warszawską oficyną swymi nagraniowymi zasobami.

Czy Monotype ma szansę przekonać grupę słuchaczy szerszą niż populacja Czytelników „Glissanda”, że muzyka alternatywna nie ma nic wspólnego ze stereotypowo pojętym techno oraz rockiem? Niezbadane są wyroki boskie…

Pierwsze typy

Za próbę zdefiniowania estetyki Monotype uznać by można pierwsze wydawnictwo oficyny. Go–To–Cat–Man-Do stanowi bowiem rodzaj niekonwencjonalnego samplera. Niekonwencjonalnego, bo zawierającego nagrania utworów stworzonych specjalnie na jego potrzeby i na zadany temat, który stanowi kilkuminutowa próbka tradycyjnej muzyki z Nepalu. Ogromną wartością takiego zabiegu jest możliwość prezentacji różnorodnego, choć wywiedzionego ze wspólnego źródła, premierowego materiału. Słabością jest „wymuszony” bodziec twórczy. W efekcie poziom Go–To–Cat–Man-Do jest nierówny: od miniaturowych arcydzieł (Johannes Bergmark: Eh – Ah; Patryk Zakrocki: Nepal), przez surowe, lakoniczne, lecz niepozbawione wdzięku drobiazgi (Wolfram: T, czyli subtelne studium dronowych płaszczyzn w formie pojedynczego łuku dynamicznego), aż po niedopracowane i po macoszemu rozegrane zabawy (rozczarowuje na przykład tak znakomity artysta jak Emiter, który raczy nas po prostu zapętlonymi fragmentami oryginalnego materiału, zawieszonymi w ciekawej lecz ubogiej „maszynowej aurze”).

Już sam rodzaj postawionego zadania jasno wskazuje, jaki nurt współczesnej muzyki najbardziej interesuje twórców Monotype: kreacjonistyczna, intuicyjna (choć niekoniecznie improwizowana) praca z najszerzej zdefiniowanym materiałem dźwiękowym na bazie nowoczesnych mediów. Jeśli dodamy do tego procesualną, minimalistyczną (m.in. Emiter, Wolfram, Francisco Lopez) bądź bardziej zatomizowaną, momentową (Robert Piotrowicz, Vion & Mem) logikę formalną otrzymujemy receptę, według której przyrządzona jest większość albumów warszawskiej oficyny. O ogromnych możliwościach tak zdefiniowanej estetyki dobre pojęcie daje Go–To–Cat–Man-Do. Indywidualizm i bogactwo przejawia się tu przede wszystkim w różnorodności brzmieniowych wrażliwości: od bruitystycznego, choć obfitującego w niuanse, ekstremizmu (Robert Piotrowicz: At The Body Speech) po nieco ugrzecznione, a jednak wysmakowane, mimetyczne konstelacje pastelowych barw (Za Siódmą Górą: Nepalaia). Nie ukrywam, że jako słuchaczowi o konserwatywnym podniebieniu, najbliższe są mi poszukiwania artystów takich jak Wolfram, Johannes Bergmark czy Francisco Lopez, w których działaniach dostrzegam próby odnalezienia klasycznie pojętego ładu oraz równowagi w niewdzięcznej fonosferze dźwięków marginesu.

Z tego samego powodu zrobiła na mnie ogromne wrażenie kompozycja Untitled # 165Francisco Lopeza. Daje ona jednak zaledwie przedsmak specyficznego – abstrakcyjnego i surowego – piękna, które odnaleźć można w pełnowymiarowych dziełach artysty zatytułowanych zazwyczaj po prostu Untitled i numerowanych chronologicznie. Zadanie postawione przez Monotype było zresztą wyjątkowo wdzięczną misją dla twórcy „absolutnej muzyki konkretnej”, demiurga efemerycznych mikrokosmosów dźwiękowych kreowanych na bazie field recordingu. W programie monotype’owego albumu Lopeza (planowanego na pierwszą połowę przyszłego roku) znaleźć ma się między innymi 163. odsłona nietytułowanego cyklu, oparta na nagraniach dźwięków poruszającego się pociągu. Narzuca się skojarzenie ze słynnym Pacific 231 Arthura Honeggera, blisko stuletnim już manifestem poszukiwań „piękna przyszłości”. Lokomotywa szwajcarskiego kompozytora jawi się z perspektywy „przyszłości dokonanej” jako – przerysowany w swej ilustracyjnej dosadności i pstrokatej spektakularności – neoklasyczny potworek, swoista prefiguracja kreskowych pokemonów. Dosłowność Lopeza jest innego rodzaju i prowadzi do paradoksalnej syntezy naturalistycznej wierności modelowi (nie biorąc pod uwagę znaczących, lecz nie zacierających tożsamości źródła, przetworzeń, mamy w zasadzie do czynienia z oryginalnym materiałem) z metafizycznym niemal abstrakcjonizmem. Hiszpański wizjoner muzyki konkretnej dociera do sedna mechanicznego fenomenu (brutalność szumowej motoryki), odkrywa jego organiczne piękno (zmysłowe oddechy szatkujących ciszę pogłosów), by dotrzeć wreszcie do samej idei „pociągowości”. Czyżby zaskakująco świeży głos w niemodnym dziś już sporze o uniwersalia?

Na poglądowej składance Monotype nie mogło zabraknąć Roberta Piotrowicza – najbardziej bezkompromisowego w ostatnich latach muzyka oraz animatora sceny eksperymentalnej i improwizowanej. Bardzo cenię u tego artysty radykalizm w zagęszczaniu faktury oraz tempa akcji; intryguje mnie jego brzmieniowa odwaga i odkrywczość zmuszająca do ciągłego weryfikowania mitu o istnieniu jakiegokolwiek granicy muzycznego tworzywa. Obca jest mi jednak jego wrażliwość, czego po raz kolejny doświadczyłem poznając At the Body Speech. Słyszących podobnie do Piotrowicza zachęcam natomiast do nabycia minialbumu dokumentującego jego improwizatorskie spotkanie z francuskim klarnecistą Xavierem Charlesem. Propozycja to esencjonalna przede wszystkim dla propagowanej przez Musica Genera formuły twórczej: artyści zdają się występować raczej w roli świadomych filtrów decydujących o fizycznym urzeczywistnianiu się tych a nie innych fragmentów nieskończonej, potencjalnej fonosfery, niż jako sprawcy utworów muzycznych w tradycyjnym tego słowa znaczeniu.

Na Go–To–Cat–Man-Do warto zwrócić uwagę na rodzynek w postaci utworu Nepal. Jawi się on jako prawdziwe votum separatum wobec kierunków dominujących obecnie na polskiej scenie alternatywnej, zarazem jako pozycja niezwykle dojrzała i dokumentująca szczególny moment w artystycznym rozwoju Patryka Zakrockiego. Miast mniej lub bardziej dosłownej obróbki wyjściowego materiału warszawski twórca zaproponował oryginalną kompozycję instrumentalną przeznaczoną na dziwacznie strojone cytry oraz niekonwencjonalne perkusjonalia. Nepal to kolorystyczna etiuda albo swobodna fantazja o wyimaginowanym folklorze, ulotnością swej muzycznej substancji oraz kontemplacyjnym duchem przywodząca na myśl indyjską ragę. Mimo, że Zakrocki jest artystą najbardziej dla repertuaru Monotype nietypowym, twórcy oficyny zamierzają poświęcić mu w przyszłości więcej uwagi.

Nietypowy typ

O sceptycyzmie Zakrockiego wobec mediów elektronicznych oraz jego rozbracie z muzyką improwizowaną przeczytać można w zamieszczonym obok wywiadzie. Najbardziej wyrazisty, jak dotąd, owoc kompozytorskiego kierunku poszukiwań warszawskiego muzyka to album Prace z obrazkiem (przełom 2005/2006). Składa się nań dwadzieścia pięć wdzięcznych – w swej szlachetnej i zarazem dowcipnej prostocie – miniatur. Utworki powstawały jako ilustracje do filmów oraz przedstawień teatralnych (album dzieli się wyraźnie na kilka cykli o odmiennym brzmieniu, nastroju i charakterze). Są więc ostinatowe figury oboju i fagotu o groteskowym posmaku, przywodzące na myśl niezwykle ostatnio modną stylistykę muzyki do kreskówek (ponoć utworki te powstały dla potrzeb czeskiej komedii…). Pojawiają się też znakomite próbki – kluczowych, jak sądzę, dla dalszego rozwoju artysty – poszukiwań brzmieniowych w obrębie dosyć konwencjonalnego, niemal klasycznego instrumentarium. Ale nie zabrakło również miejsca dla wieloznacznych quasi-etnicznych fantazji, molowych walczyków à la Yann Tiersen (przystrojonych jednak „fałszywą nutą”, która rozbija schemat filmowego banału), dramatycznej frazy skrzypiec czy lirycznej kantyleny sopranu. Prace z obrazkiem imponują mnogością pomysłów, znakomitym wyczuciem bardzo różnorodnych stylistyk i, co najistotniejsze, rzadkim talentem do kreowania w ich obrębie, a często na ich styku, bardzo osobistych wypowiedzi. O ogromnej wartości albumu decyduje w przewrotny sposób jego specyficzna, niezobowiązująca lekkość: Zakrocki z ogromną konsekwencją ogranicza pomysły i szlifuje je, wykuwając z bardzo nieraz prostych, czasami wręcz banalnych konceptów, pełne elegancji i smaku drobiazgi. Jeśli się nie mylę, Prace z obrazkiem stanowią dokument krystalizowania się bardzo ciekawej osobowości kompozytorskiej.

Patryk Zakrocki odznacza się przy tym ujmującą niekonsekwencją. Dwa kolejne projekty tworzone z myślą o Monotype nie mają bowiem z „obrazkową kameralistyką” absolutnie nic wspólnego. Co ciekawe, niekonsekwencja ta, miast podważać linerany rozwój muzyka, zdaje się być jego istotnym motorem, stymulując wyprawy na najbardziej nieoczekiwane obszary. Projekt o roboczym tytule „duby” to kolejny przykład kreatywnej gry Zakrockiego z gatunkowymi stereotypami. Magia pogłosu i rozległych, leniwych przestrzeni przeniesiona zostaje w świat skomplikowanych przebiegów metrycznych oraz instrumentalnego iluzjonizmu (dominują bowiem brzmienia instrumentów akustycznych, m.in. bębnów oraz fortepianu preparowanego). W najlepszych momentach zbliża się Zakrocki do klasycznej literatury perkusyjnej: właściwa jej surowa rzeczowość wyzwolona zostaje jednak z pretensjonalnego, eksperymentalnego zadęcia na rzecz iście dubowej płynności oraz „luzu”.

Bywa jednak i tak, że nieokiełznana fantazja prowadzi artystę w rejony dla mojej wyobraźni nieosiągalne. Tak odebrałem tzw. „fujarki”, które sam Zakrocki określił mianem „obrazu własnej beztroski”. I rzeczywiście kilkudźwiękowe medytacje na indiańskich fletach przy akompaniamencie mazurskiego field recordingu oczyściły mnie z cywilizacyjnej zawiesiny, przenosząc w świat wyimaginowanej arkadii. Ale zniwelowały też poczucie estetycznego napięcia. Czy „piękno artystyczne” może być po prostu „pięknem naturalnym? Nie wiem. Jedno jest pewne: z Patrykiem Zakrockim warto jeździć na wakacje.

Typ warszawski

Rozmiary monotype’owej niszy uświadamia fakt, że druga wydana przez oficynę płyta to debiutancki (jeśli mówimy o krążkach tłoczonych oraz rynkowo dystrybuowanych) autorski album Wolframa. Koneserom elektroniki nie muszę przybliżać sylwetki Dominika Kowalczyka (pozostałych odsyłam do wywiadu w poprzednim numerze „Glissanda”). Dowód na jego ogromną wrażliwości brzmieniową oraz talent do eksploatowania „dźwięków niechcianych” w obrębie niezwykle subtelnego, wręcz impresjonistycznego malarstwa dźwiękowego, stanowiły już dwa na poły prywatne CD-Ry: Mind Locations oraz Atole Drone. Ich naturalną konsekwencję stanowiThinking Dust, rozwijający estetykę wcześniejszych albumów. Sublimacja oznacza w tym wypadku ewolucję od próbkowego quasi-dokumentalizmu ku wysmakowanej abstrakcji. Im bardziej Wolfram oddala się w swych próbkowych poszukiwaniach od źródłowego konkretu, tym bardziej wieloznaczne stają się jego pejzaże, tym większej głębi i ostrości zdaje się nabierać jego sztuka.

Wielość planów, dramaturgiczna precyzja oparta na znakomitym rozplanowaniu i realizacji brzmieniowego detalu – oto walory typowe dla studyjnego dorobku warszawskiego artysty, w małym jednak stopniu realizowane (głównie z przyczyn technicznych) podczas jego występów na żywo. Znakomitym pomysłem na wzbogacenie i rozwinięcie formuły „Wolfram live” zdaje się być powołanie do życia formacji Komora A (debiut na tegorocznej edycji Alt+F4), w skład której oprócz Dominika Kowalczyka (laptop) weszli: Jakub Mikołajczyk (syntezatory) oraz Karol Koszniec (obiekty) – muzycy postrockowych StworówWodnych.Jaszczurów oraz twórcy labelu Monotype. Trójkę artystów łączy niewątpliwie pokrewna, choć nie identyczna, wrażliwość brzmieniowa. W efekcie otrzymujemy improwizacje o gęstości i wewnętrznej dynamice dużo większej niż w solowych impresjach Wolframa. Uwagę zwraca przede wszystkim wysoka brzmieniowa entropia: skupione, surowe medytacje Kowalczyka zyskują kontrapunkt i zarazem dopełnienie w bardziej ekstrawertycznym i drapieżnym temperamencie pozostałych członków Komory A. Album tria zapowiadany jest na początek 2006 roku.

Dwa typy z Pomorza

Wygląda na to, że warszawska wytwórnia stanie się także przyczółkiem najbardziej kreatywnego duetu naszej elektroniki. Wspólne poczynania projektu Emiszyn (Emiter orazArszyn) podziwiali dotąd na żywo bywalcy festiwali Alt+F4, Unsound czy Turning Sounds. I właśnie tych, którzy śledzili dokonania trójmiejskich muzyków, debiutancki w katalogu Monotype album duetu (wcześniej była bowiem płyta wydana w brytyjskim a-version) powinien najbardziej zaskoczyć. Wydaje się, że stanowi on rodzaj sentymentalnego powrotu do „bardziej rockowych” korzeni dwójki artystów. Kontemplując kolejne minimalistyczne miniatury nie sposób oprzeć się skojarzeniom z – prekursorskim dla polskiego postrocka – albumem Fudo grupy Mapa (Marcin Dymiter, Paul Wirkus). Hipnotyczne organowe drony, urzekające lekkością i prostotą zapętlone figury gitary oraz perkusji, wysmakowana, choć dosyć surowa, estetyka brzmienia. Jednym zdaniem: muzyka subtelna, dojrzała w swej lakoniczności i, jak sądzę, bardzo osobista, jednak niezbyt nowatorska, a wręcz trącąca myszką.

O wiele ciekawiej zapowiada się kolejny album Emiszyn (zapowiadany na początek roku 2006) prezentujący główne, koncertowe oblicze duetu. Znajdzie się na nim rejestracja występu na tegorocznej edycji festiwalu Alt + F4. Redukcjonizm, wyrazistość kształtów oraz surowa ekspresja o rockowym rodowodzie – jakości obecne na opisywanej płycie studyjnej – zyskują tu ucieleśnienie bardziej dosadne i interesujące brzmieniowo. Odhumanizowane, kubistyczne konstelacje clickowych loopów; niepokojące, piskliwe drony; pełna podskórnego napięcia statyka kilkufazowej formy: chłód, kanciastość i dosadność, pod która ukrywać zdaje się mroczna tajemnica. Niezwykły „antyliryczny” liryzm przesiąknięty industrialną przepowiednią „nowej wrażliwości”.

Typy liryczne

Na deser dwa albumy znacząco poszerzające stylistyczne oblicze Monotype, których również spodziewać się możemy w początku nadchodzącego roku. Twórczość Brasils and the Gallows Brothers Band (formacji znanej dotąd jako One Inch of Shadow) oraz debiutującej fonograficznie grupy Bordo to już nie „wyzwolona” elektroakustyczna sztuka dźwiękowa, lecz kreatywne i eksperymentalnie zorientowane rozwinięcie gatunku pieśni. Pierwszy z albumów w kontekście dotychczasowych dokonań zespołu nie zaskakuje, ale na też pewno nie rozczarowuje.Legionowo to cykl swoistych Lieder ohne Worte, rozciągniętych w czasie w pozbawionej napięć, ambientowej manierze, jednak nigdy niezatracających wewnętrznej dynamiki. Snujące się, oniryczne partie instrumentów i elektroniczne sample przyprawione szczyptą field recordinguukładają się w subtelne, pastelowe, choć niepozbawione odrobiny surrealistycznego szaleństwa, pejzaże. Symbolizm i abstrakcjonizm w magiczny sposób nie przeczą tu jednak specyficznej, w przewrotny sposób sentymentalnej, uczuciowości, zwłaszcza, że mamy do czynienia ze swoistym hołdem dla rodzinnego miasta muzyków.

O wiele bardziej ironiczny wydaje się liryzm Komu nam to powiedzieć zespołu Bordo Podobnie zresztą jak, pozornie bardziej dosłowna, eksploatacja formuły pieśni. Strzępy rockowych kalek rozbrzmiewają tu bowiem niemal przez cały czas w drugim planie; przesłania je gęsta mgła sennego niedopowiedzenia utkana z gestów o różnorodnej proweniencji, z klasycznymi frazami wiolonczeli włącznie. Kolażowa tak naprawdę konstrukcja w połączeniu z manierycznie recytowaną absurdalną poezją sytuuje twórczość Bordo blisko konwencji słuchowiska. Z jednym wyjątkiem. Interesujące poszukiwania muzyczne nie zyskują adekwatnego uzupełnienia w warstwie tekstowej, czyli snobującym się na szokującą, dadaistyczną grę skojarzeń podwórkowym bełkocie. Nawet kiepska dykcja nie jest w stanie wytworzyć wrażenia artystycznego autentyzmu. „Rower i flaki”? Dziękuję.

Dziękuję także, tym razem bez ironii, szefom Monotype. Jeśli ich odważny i szeroko zakrojony plan powiedzie się, bodaj najbardziej obecnie interesująca część rodzimej twórczości artystycznej zyska godną, fonograficzną reprezentację.