Numer 1 / 2004

Zstępniak

Michał Mendyk

„Glissando” nie powstało jak muzyczny periodyk i może dlatego typowym periodykiem muzycznym nie jest. Jakimś cudem udało nam się odwrócić standardowy proces kreacji pisma. Z reguły na początku takiego przedsięwzięcia pojawia się dżentelmen z urzędowym glejtem bądź walizką pieniędzy i pragnieniem podwojenia zainwestowanego kapitału. Następnie sztab tak zwanych fachowców określa czytelniczy target i adekwatną do niego jakość papieru, szatę graficzną, rozmiary tekstów i na samym końcu – ich tematykę. Wreszcie kolejny szereg fachowców (znane z popularnych dzienników i tygodników nazwiska) wdraża proces produkcji felietonów, reportaży, recenzji.

Zanim jeszcze pojawiła się nazwa „Glissando” w głowach kilku czy kilkunastu osób tliło się marzenie o periodyku, jaki same chciałyby przeczytać. Gdzieś w internetowej przestrzeni krążyło kilka znakomitych tekstów, których żaden z renomowanych tytułów opublikować nie chciał. Bo za długie, za trudne albo politycznie niepoprawne… Tymczasem grupka ogarniętych pasją marzycieli, nietkniętych jeszcze solidną dawką owego „zdrowego” sceptycyzmu, który smutni panowie zza mahoniowych biurek zwykli mylić z dojrzałością, podjęła się tego zadania i… udało się.

Najpierw była dobra wola, z której w naturalny sposób wyrosła bardzo konkretna idea. Wkrótce, w odpowiedzi na rozpuszczone wici, do założonej pospiesznie skrzynki mailowej napływać zaczęły propozycje tekstów, życzenia powodzenia, lecz także głosy krytyczne: „Co w piśmie o muzyce współczesnej robi wywiad ze zwykłym rockowym gitarzystą ?”, „John Z. dawno się skończył. Nie warto o nim pisać!”

Ciekawe, że właśnie z autorów tych ostatnich rekrutowało się wielu uczestników tego dialogu. „Glissando” jest bowiem przede wszystkim przestrzenią nieskrępowanego i prawie demokratycznego dialogu (…a potem stworzył Bóg redakcję…). I to różni nas od typowego pisma – zbioru śmiertelnie poważnych i politycznie poprawnych monologów autorstwa kilku uznanych autorytetów. W „Glissandzie” ścierają się nie tylko różne perspektywy postrzegania nowej muzyki (choć wszystkie dałoby się sprowadzić do wspólnego mianownika: „świadome słuchanie”), ale i różne stylistyki wypowiedzi. Pragniemy przypomnieć, iż działalność publicystyczna ma także (jeśli nie przede wszystkim) charakter literacki i słowa „tak”, „nie”, „tandetne”, „interesujące” można sparafrazować na tysiąc różnych sposobów. Do czego wszystkich gorąco zachęcamy (adres redakcji na odwrocie strony).

Owocem tego pospolitego ruszenia stał się pierwszy numer „Glissanda”. Do jego rynkowej egzystencji brakowało tylko wydawcy, drukarni i dżentelmena z walizką pieniędzy lecz bez zamiaru podwojenia zainwestowanego kapitału… I tu zdarzył się cud. Wymienianie wszystkich cudotwórców zajęłoby kilka stron. Ze swojej strony ukłonię się tylko kilku osobom, które wyciągnęły do Nas pomocną dłoń w najbardziej krytycznym momencie: Panu Romanowi Rewakowiczowi, Państwu Jolancie i Lechowi Dzierżanowskim oraz Karolowi Koszniecowi. Wsparcie, jakiego nam udzieliliście, uznać powinienem, jako ateusz, za szczęśliwy przypadek. Ale może to znak, iż, choć tego zupełnie nieświadomi, cieszymy się poparciem „samej góry”. Tej „góry”, która rozdziela rzeczy o wiele ważniejsze niż etaty, granty i stypendia…