Środowiskowe więzi. Idealistic Festival 2021

Antoni Michnik / 18 lis 2021

Panika

Kiedy o 8 rano 29.10 samolot wypełniony zamaseczkowanymi ludźmi ruszył na pasie startowym Okęcia – wpadłem w panikę. A co jeśli po wylądowaniu ktoś ode mnie zażąda paszportu covidowego NA PIŚMIE? A co jeśli z jakiegokolwiek powodu telefon odmówi mi posłuszeństwa? Siedziałem przy oknie podczas mojej pierwszej zagranicznej podróży od czasu wybuchu pandemii – krótki wyjazd na koncerty duńskiej części kopenhasko-gdańskiego Idealistic Festival – i byłem przekonany, że na pewno coś źle zrobiłem. Tymczasem w Kopenhadze przywitał mnie spokój i społeczne przekonanie, że pandemia została pokonana. W stolicy Danii już w zasadzie nie obowiązują (?) pandemiczne obostrzenia… być może jakieś przegapiłem. Ale miasto pełne było knajp wypełnionych rozmaseczkowanymi ludźmi w halloweenowych kostiumach, zaś w miejskiej komunikacji zamaseczkowani byli głównie zdezorientowani przybysze z innych krajów. 

Wysłany zostałem na jeden dzień koncertów części zelandzkiej (odbywały się w dwa różne weekendy) i starałem się go możliwie rozciągnąć, aby zaliczywszy ¾ tegorocznego programu festiwalu, spróbować uchwycić jego specyfikę, zawieszoną między dwoma państwami i kilkoma różnymi artystycznymi środowiskami.

 

Unia postkalmarsko-posthanzeatycka1

Regularni czytelnicy i czytelniczki być może pamiętają, że temat muzycznych kontaktów i relacji polsko-duńskich pojawiał się nieraz w publikowanych u nas tekstach… ale że nieczęsto dotyczył Kopenhagi. W ciągu ostatniej dekady ważnym miejscem na mapie polskiej muzyki współczesnej stała się uczelnia w Aarhus, gdzie studiowała grupa polskich kompozytorów i kompozytorek (o czym wspominali w wywiadach na naszych łamach m.in. Rafał Ryterski, Monika SzpyrkaMarta Śniady). 

Tymczasem dwaj polscy emigranci do Danii, związani ze sceną jazzową – Szymon Gąsiorek oraz Kamil Piotrowicz – stworzyli Idealistic Festival, pomyślany między innymi jako wehikuł splatania różnych scen i nawiązywania nowych kontaktów. Sedno inicjatywy polega na organizowaniu pod wspólnym szyldem koncertów w Polsce oraz Danii. Początkowo festiwal został w tej formule rozpięty między Kopenhagą i Warszawą, w tym roku: Kopenhagą oraz Gdańskiem. 

Jako osoba pochodząca z Trójmiasta, która swego czasu przemierzyła trasę Gdańsk-Kopenhaga promem (to musiał być rok 2002 lub 2003 bo pamiętam oglądanie filmu Telefon na promowej sali kinowej) dostrzegam pewne przesunięcia akcentów wraz z przemieszczeniem polskiej części festiwalu. Już nie dwa państwa i dwie stolice, lecz dwa portowe miasta nad Bałtykiem. Z gdańskiej perspektywy Idealistic wpisuje się więc w kontekst takich wydarzeń, jak Baltic Sea Festival, który – organizowany od roku 2002 przez Radio Szwedzkie – od kilku lat buduje analogiczny most koncertów łączących dwa Bałtyckie państwa. 

Perkusista Szymon Gąsiorek znany jest przede wszystkim z formacji Pimpono Ensemble oraz związanej z nią bezpośrednio wytwórni Pimpon – jedno i drugie wyrasta bezpośrednio z poszukiwań na pograniczach scen improwizacji jazzowej oraz różnych nurtów niezalu i rozmaitych okołoakademickich (post?)awangardowych eksperymentów. Pimpono Ensemble w każdej ze swych iteracji (porównajcie składy na poszczególnych albumach!) było i jest projektem „transbałtyckim”. Pozostałe wydawnictwa labelu, to przede wszystkim nagrywane w Kopenhadze projekty polskich artystów, zapraszanych przez Gąsiorka do współpracy. On sam w ostatnim okresie np. koncertował z Grzegorzem Tarwidem jako Alfons Slik oraz z Kają Draksler jako Czajka & Puchacz. 

Kamil Piotrowicz to zaś pianista o proweniencji jazzowej, znany chyba najbardziej z ironicznych albumów swego sekstetu Popular Music oraz Product Placement. Piotrowicz również stoi na czele niewielkiego labelu, Howard Records, założonego z myślą o wydaniu Product Placement. W katalogu wytwórni znajdziemy także inne projekty Piotrowicza – ale także innych postaci związanych ze stolicą Danii: Francesco Toninellego oraz formacji RASP Lovers (jej lider, Szymon Wójcik, też jest zaangażowany w Howard Records).  

I tu dochodzimy do kluczowego środowiskowego aspektu festiwalu – to inicjatywa wyrosła w konkretnym artystycznym kręgu: osób związanych z kopenhaską Rytmisk Musikkonservatorium (RMC). To instytucja powstała poniekąd w opozycji do Królewskiego Konserwatorium (Det Kongelige Danske Musikkonservatorium, DKDM), mocno zorientowana m.in. na jazz. Idealistic powstało na bazie osobistych relacji nawiązanych w konkretnym mieście, w znacznej mierze podczas wspólnych studiów. To środowisko stanowi właściwe, naturalne zaplecze festiwalu, co wyraźnie wpływało w tym roku na odmienny klimat dwóch odsłon. Bardzo ciekawi mnie to, jak w tym kontekście będzie festiwal ewoluował teraz, gdy różne postacie rozjechały się po świecie – Wójcik studiuje teraz w Kolonii, a sam Piotrowicz związał się teraz… z uczelnią w Aarhus. 

Przyglądając się z tej środowiskowej perspektywy festiwalowi warto w pamiętać też o szerszym kontekście funkcjonowania polskich muzyków jazzowych w Kopenhadze – działa tam np. aktywnie związany z DKDM pianista Artur Tuźnik, czy związany z Syddansk Musik Konservatorium w Odense saksofonista Marek Konarski. „Polska mafia”, o której wspominała w przywołanym wyżej wywiadzie Monika Szpyrka, działa więc nie tylko w Aarhus, ale i w Kopenhadze – i nie tylko wśród kompozytorek_ów muzyki nowej. 

 

Miejsca 

W Kopenhadze spotkałem się z artystką dźwiękową, improwizatorką (niegdysiejsza specjalizacja – magnetofony i noise, dzisiejsza – improwizacje wokalne), Tanją Schlander. Tanja zabrała mnie na obłędny, zadrzewiony, wielopoziomowy dach DKDM, gdzie mnóstwo detali corbusierowskiej architektury krzyczy okresem międzywojnia. A także do Musikkirche, ważnego miejsca współczesnej muzyki niezależnej w Kopenhadze, gdzie w dawnym kościele (akustyka!) leje się piwo z kranów, a koncerty muzyki barokowej sąsiadują w programie z festiwalem, na którym Maria W. Horn i Mats Erlandsson występują obok Arturasa Bumšteinasa. Niestety nie mogliśmy pójść tam, gdzie Idealistic odbywał się w poprzednich latach – do kultowego Alice. Lokal znajduje się od kilku miesięcy w stanie remontowego zawieszenia (problemy z wentylacją), zaś instytucja przeniosła się tymczasowo do tzw. Musikhuset, gdzie niekiedy organizuje koncerty, częściej wchodząc jednak we współpracę z innymi klubami. A jeśli chcecie wiedzieć jeszcze więcej o aktualnej muzyce eksperymentalnej w Kopenhadze to np. dosłownie tego samego dnia co koncerty Idealistic, w tzw. Copenhagen Distillery, w ramach festiwalu Offbeat, występowało trio Neko 3 prezentując interpretacje napisanych dla nich utworów Alexandra Schuberta oraz Marceli Lucatelli i Xaviera Bonfilla (dwoje mieszkających w stolicy Danii kompozytorów-emigrantów_ek). 

Okolice klubu Stairway, Kopenhaga, fot. A. Michnik

Duńska część Idealistic została rozbita na dwa weekendy, więc skoro nie miałem szans dotrzeć na koncerty 22.10, to jak już przyjechałem do Kopenhagi, to chociaż wybrałem się do klubu Stairway, aby przynajmniej zobaczyć na własne oczy co to za miejsce. Na końcu linii metra2, przy stacji Vanløse panuje atmosfera przedmieścia zamożnego miasta – niższa architektura, przeplatana pojedynczymi modernistycznymi budynkami z okresu międzywojnia i przytłoczona ogromnymi gmachami wybudowanymi w ciągu ostatnich 20 lat, łączącymi centrum handlowe z instytucjami lokalnej kultury (np. biblioteką). Poprzez przeszklone okna jednej z knajp jednego z tych budynków można dostrzec napis LISTEN TO GRETA THUNBERG, wypisany na ścianie pobliskiej hali, czy magazynu. I w tym właśnie postmodernistycznym gmaszysku mieści się działający od niedawna (otwarty co ciekawe w trakcie pandemii) Stairway, identyfikacją wizualną nawiązujący do kultury lat 70. To niewielka salka koncertowa, klub o profilu raczej okołohardrockowym (akurat gdy zaglądałem próbował się miejscowy metalcore’owy kwartet Nothing Noble). Przyznam, że mam pewne wątpliwości, jak w tym specyficznym miejscu odnalazła się elektronika Sylwestra Gałuszki oraz Aleksandry Słyż.

Mayhem to w porównaniu ze Stairwayem szacowna instytucja kultury niezależnej, miejsce z dłuższą historią i szerokim spektrum prezentowanych artystów_ek. Tydzień po Idealistic miał tam miejsce, organizowany wspólnie z Alice, wieczór z wytwórnią Nyege Nyege i jednymi z bohaterów_ek naszego numeru #40, Authentically Plastic. Klub znajduje się w jednym z całego założenia niskich baraków, tworzących razem undergroundowe zagłębie.

Przy wejściu do Mayhem, fot. A. Michnik

W tym kontekście aktualna forma gdańskiej Kolonii Artystów to miejsce o nieco innym profilu.  Mayhem ma raczej vibe np. warszawskiego Pogłosu, a nie miejsca, w którym prezentowane są instalacje dźwiękowe oraz malarstwo (a do tego można nabyć „Glissando” ;) ). Kolonia to jasna przestrzeń, w której można spotkać się na coworkingową burzę mózgów przy kawie, instytucja we wnętrzach dawnej kawiarni przy głównej arterii Wrzeszcza. Wszystko to wpływa na odbiór muzyki – nieprzypadkowo podczas gdańskiej części festiwalu najbardziej naturalnie brzmiał dla mnie solowy koncert utworów na obój i elektronikę.

 

(Post)stylistyczny gulasz / omlet / leczo

No właśnie, może przejdźmy w końcu do rzeczy? Obawiam się lekkiego znużenia z Twojej strony czytająca osobo, może w końcu coś o samych koncertach? Festiwal programowo głosi „pozagatunkowość” i gdańska odsłona faktycznie zaskakiwała zestawieniami – np. pierwszego dnia obok muzyki współczesnej (Aleksandra Panasik) pojawiły się brzmienia trapowe (takeoutthetrash) – z których wyłaniały się jednak dwa bloki: z jednej strony trójmiejskie poszukiwania około- czy też post- jazzowe (Bizarre Pinguin, Hinode Tapes, bjkt), z drugiej duńskie eksperymenty z formami piosenkowymi (Rasmus Kjær, ioulus, Birthgiving Toad). Z kolei w odsłonie kopenhaskiej nacisk położony został raczej na polską (niekoniecznie trójmiejską) elektronikę (Galushka, Słyż, Julek Płoski) – uderzająca decyzja świadcząca o tym, że nieprzypadkowy jest udział w zelandzkiej części przedsięwzięcia Instytutu Adama Mickiewicza. Entuzjastyczne przyjęcie zamykającego festiwal Płoskiego – który zagrał znacznie mroczniej w porównaniu do występu, jakiego słuchałem w zeszłym roku w ramach Avant Festiwalu – pokazuje, że była to trafna decyzja. 

Mam natomiast ochotę posądzić Gąsiorka i Piotrowicza o  drugie dno line-upu gdańskiego: nacisk na „lokalny jazz” to przecież również sygnał „zobaczcie, my robimy teraz w tej Kopenhadze rzeczy, które pasują do tego, co dzieje się i tutaj”. A równocześnie – wyraźna próba zgromadzenia wokół  trzech okołojazzowych punktów programu lokalnego środowiska: trochę na wzór tego, jak festiwal funkcjonuje w stolicy Danii.  

Z tej trójki najbliżej klasycznego idiomu okołojazzowego umieściła się (paradoksalnie?) formacja Bizarre Penguin, która zdaje się jedną nogą tkwić w tradycji klasycznego jazzowego grania, może yassującego, zaś drugą – macać grunt ustawiania na nowo relacji między klasycznym instrumentarium a elektroniką. Nie będę ukrywał, że dla mnie najciekawsze były te fragmenty występu, kiedy muzycy zapuszczali się na terytoria poszerzonych technik instrumentalnych, czy zdradzali zainteresowanie do tego by wykorzystywać amplifikację instrumentów do uczynienia mikrofonów dodatkowym autonomicznym elementem swych występów. Mam wrażenie (ale i nadzieję), że to projekt u progu przełomu w podejściu do dźwięku i tego co chcą grać. 

W przypadku Hinode Tapes sytuacja jest inna – to niemalże supergrupa. Piotr Chęcki, Piotr Kaliński (Hatti Vatti) i Jacek Prościński (wh0wh0) spotkali się z wyraźnie skrystalizowaną wizją tego, co chcą aktualnie grać. Ich występ w Kolonii Artystów był pierwszym koncertem nowego szyldu, ale biła z niego pewność co do obranej strategii, wychodząc od transowości postminimalistycznego idiomu – z wykorzystaniem bębna szczelinowego, gitarowego tremolowania, amplifikacji klap i ogólnego ogrywania szumów, sprzężeń, wybrzmień i pogłosów. Prościński potwierdza opinię fascynującego perkusisty, który nie mieści się w tradycyjnych szufladach. Momentami słuchając jak prowadzili muzyczną narrację z Kalińskim – przyznam, że nie słyszałem go na gitarze od czasów formacji Gówno – miałem wrażenie, że jestem wręcz na koncercie postrockowym. 

Hinode Tapes w Kolonii Artystów, fot. Sisi Cecylia

Chęcki wystąpił również na Zelandzkiej części festiwalu, jako członek – w miejsce Jerzego Mączyńskiego – RASP Lovers. Tu skojarzenia wiodły mnie głębiej w przeszłość. Muzycy zespołu konsekwentnie podkreślają, że starają się łączyć jazz z punkową energią – efektem są postpunkowe w duchu występy, w których ramy kompozycji pęcznieją od elementów improwizowanych. Być może można by się zżymać, że formacja świeci odbitym światłem nowave’owych okołojazzowych poszukiwań Johna Luriego, czy Jamesa Chance’a, z domieszką yassowych naleciałości – ale jak dla mnie to bez znaczenia w obliczu energii jaka biła z ich występu w Mayhem. RASP Lovers to zresztą jedna z formacji spajających środowisko polskich muzyków związanych z RMC – nie jestem pewien czy WSZYSCY członkowie zespołu się przewinęli przez uczelnię, ale z pewnością większość. 

Wróćmy jednak do Gdańska. Zaskakujące postrockizmem skojarzenia czułem momentami również podczas występu tria bjkt. I tu kolejne wyznanie – funkcjonując jedynie z doskoku w Trójmieście, znałem Bartosza Borzeszkowskiego przede wszystkim jako twórcę muzyki elektronicznej. Tymczasem jest to kawał perkusisty – kto wie, może wręcz wschodząca gwiazda – z głębokim wyczuciem „plamistych” możliwości zestawu i predylekcją do brzmieniowych poszukiwań. bjkt stanowił dla mnie jedno z głównych odkryć gdańskiej części festiwalu – trio zagrało zdecydowanie najlepiej przyjęty występ i faktycznie kipiała z niego energia, wypływająca ewidentnie z wychodzenia od opracowanych struktur w stronę improwizacji. Gra Borzeszkowskiego stanowiła kotwicę i oparcie dla całości, ale bjkt to pozbawiony lidera, trójgłowy twór, gdzie równym światłem świecą też kontrabasista Szymon Zalewski i gitarzysta Krzysztof Hadrych. Serio, wypatrujcie ich występów bo warto. 

bjkt w Kolonii Artystów, fot. Sisi Cecylia

Eksperymentalno-piosenkowy desant z Danii wypadł w tym kontekście nierówno. Ale też trudno w takiej sytuacji zapewnić piosenkowy kontrapunkt dla całościowych setów. Rasmus Kjær to ironista, który odnalazłby się obok muzyki przysłowiowego Johannesa Kreidlera. Kjær prezentował swój album Turist, który w znacznej mierze jest doświadczeniem „albumowym” – stanowi rodzaj zamkniętego, dowcipnego „produktu muzycznego”, który wymaga pewnej pracy, aby go przenieść w sytuację koncertową. Nie jestem pewien, czy występ Kjæra – pełen różnych dźwiękowych i wizualnych żartów z figury „turysty”, odniesień do „niskich” nurtów muzyki elektronicznej (brzmienia starych gier i casio) i „taniej” worldmusik (ironiczne użycie fletu) wykorzystywania chmur pogłosu na wokalu – czy to wszystko właściwie wybrzmiało w kontekście całości festiwalu. Całość chybotała się między postkonceptualnym avantpopem (struktury melodyczne piosenek popowych, ale nuconych czy zawodzonych) a elektroniką spod znaku Kosmische Musik vel „el muzyki dla niepalących” i stanowiła grę z koncepcjami koncertu muzyki elektronicznej.

Jeśli koncert Kjæra budził we mnie wątpliwości co do koncepcji występu i jego umieszczenia w całości programu, to eksperymentalne piosenki ioulus Julii Becker wypadły po prostu słabo. Mimo licznego sprzętu oraz koncertowego udziału drugiej osoby, solowy nominalnie projekt Becker nużył jednak tym, że kluczowa warstwa elektroniczna była po prostu zapuszczana z przygotowanych ścieżek. Wykonywane na żywo partie (m.in. gitara, skryzpce) stanowiły  głównie ornamenty dla niespiesznych elektronicznych szkieletów, a sama Becker głównie po prostu śpiewała. Energia zmieniła się dopiero pod koniec, gdy duet wszedł w klimaty mutantpopowe, kąpiąc jeden z utworów w szumach, klawiszach, rzężeniach, przesterach. Znów – chyba projekt w obecnej wersji o charakterze przede wszystkim płytowym i skazany na umiarkowany odbiór w zestawieniu z poprzedzającymi go Hinode Tapes. Jestem przekonany, że występ ioulus znacznie lepiej wypadłby podczas koncertu w Mayhem, gdzie silny bas, ciemność oraz ogólny środowiskowy entuzjazm stanowiły korzystny kontekst dla występu Vera3, popowego projektu kolejnej studentki RMC, Very Gerup, która właśnie wydała pod tym szyldem swój debiutancki album Cloudmouth (na moje uszy projekt na obecnym etapie wyraźnie inspirowany  produkcją na dwóch pierwszych albumach Lorde). 

Birthgiving Toad w Kolonii Artystów, fot. Sisi Cecylia

Z „duńskiej trójki” gdańskiej części zdecydowanie najlepiej wypadło Birthgiving Toad, czyli solowy projekt Lasse Bækby Bucha. Tu z kolei znaleźliśmy się w świecie współczesnych, oryginalnych przetworzeń tradycyjnych piosenkowych struktur, które wychodzą od form znanych z lat 60. i wchodzą w dialog z długą tradycją ich dekonstrukcji. A więc znajdziecie tu całkiem sporo z ducha Captaina Beefhearta, szczyptę z podejścia Stephena Malkmusa, czy garść z energii Wayne’a Coyne’a. Ten potok nazwisk nie odnosi się do samych brzmień i dźwięków, tylko do ducha mutacji i dekonstrukcji owych klasycznych piosenkowych form, struktur, harmonii. Albo mówiąc inaczej: eksperymentalny songwriteryzm lo-fi z gęstym wykorzystaniem falsetu i w ciągłym dialogu z różnymi zabiegami okołohauntologiczno-bedroomowymi ostatnich kilkunastu lat. 

No dobrze, ale co z duńską sceną okołojazzową? Cóż, na koncercie w Mayhem reprezentowała ją Anne Efternøler, której solowy występ był dla mnie prywatnym objawieniem. Trębaczka zagrała de facto quasikonceptualny koncert perkusyjny, pokazując w jaki sposób trąbka może stać się na różne sposoby narzędziem muzyki perkusyjnej. Począwszy od wzbudzania różnymi technikami rezonansu w werblu, poprzez opukiwanie pudła, z którego wyjęła trąbkę kieszonkową, aż po rytmiczną quasiperkusyjność oddechu. Kolejne sposoby gry, czy raczej rozumienia perkusyjności Efternøler niejako zbierała i układała w katalog, budując scenografię swego występu, dosłownie wieszając kolejne przedmioty (werbel, wspomniane pudło, wykorzystywany dzwonek, wreszcie krzesło na którym momentami siedziała) na linie rozpiętej między dwoma filarami przestrzeni Mayhem. Całość układała się dla mnie w rodzaj dźwiękowego eseju na temat perkusyjnych możliwości jej instrumentu. Jak dla mnie – rewelacja. 

Anne Efternøler w Mayhem, fot. Pimpon

Scena po koncercie Anne Efternøler, fot. A. Michnik

Osobne miejsce trzeba poświęcić otwierającemu gdańską odsłonę, występowi Aleksandry Panasik. Z perspektywy „Glissanda” to być może najważniejszy koncert całego festiwalu, zapowiadający być może wietrzenie w niedługiej przyszłości nazwisk dominujących w programach festiwali muzyki nowej. Związana z Akademią Muzyczną w Gdańsku oboistka zaprezentowała recital kompozycji na obój i taśmę lub elektronikę – przy czym, przynajmniej w części utworów, ta druga warstwa zdawała się być przygotowana również przez instrumentalistkę, zapewne niekiedy w bezpośredniej współpracy z kompozytor(k)ami. Cały program opierał się na różnorodnych relacjach między elektroniką / taśmą i obojem, szczególnie grze iluzji – zwłaszcza w Apocrypha Jacka Veesa, gdzie taśma po prostu zbudowana jest z dźwięków instrumentu, a także w prapremierowanym Exepnefsen Sungji Hong, świeżej laureatki konkursu im. Kazimierza Serockiego. Ale również w otwierającym koncert, kilkuczęściowym Solo IV (the importance of being Ernest) Stefano Pieriniego. Zresztą, do pewnego stopnia podobne zabiegi stosuje także Bekah Simms w (zamykającym koncert) Skinscape II, w którym różnorodna paleta warstwy elektronicznej zdaje się oplatać partię oboju z różnych stron, by w zakończeniu jej ziarno spotkało się z instrumentalnymi świstami. To jedyny w programie utwór, w którym kompozytorka wyraźnie dominowała nad instrumentalistką, ale to dlatego że po prostu partia elektroniki urzeka swym bogactwem. Czegóż tu nie ma – rozmaite dialogujące z instrumentem plamy i obiekty dźwiękowe układają się niekiedy w zarysy rytmów, mienią się różnymi brzmieniami, przekształcają, rozpadają. 

Panasik sięga po zróżnicowany repertuar, nieoczywistych postaci muzyki współczesnej – zarówno tych młodych, jak Simmz i Hong, jak i nieco starszych, lecz kroczących własnymi ścieżkami, na czele z Veesem, czy Iris Sheghy, której In Between – gdzie toczy się z kolei dialog między grą bez ustnika a warstwą utkaną m.in. z radiowych szumów – również znalazło się w programie. Przeglądając na jej stronie internetowej jej repertuar z jednej strony żałuję, że nie dorzuciła do programu koncertu jeszcze kompozycji Jacopo Baboni-Schillingi’ego oraz Jacoba ter Veldhuisa, a z drugiej –  czekam na krok dalej i np. autorskie interpretacje jakichś kompozycji na niedookreśloną instrumentację. 

 

Nie zapomnijmy o ideałach sierpnia

Miejmy to z głowy – są festiwale, które nazywają się lepiej, ale tak jak książki nie powinno się mierzyć jej okładką (choć wydawnictwo już można), tak festiwalu nie powinno się oceniać po nazwie… choć pewnie warto mieć z tyłu głowy pytanie, jakie skojarzenia ze sobą niesie. Nie będę ukrywał, że tytuł „Idealistic Festival” budził we mnie w pierwszym odruchu chęć dekonstrukcji przysłowiowymi Kurami, a w drugim – głębsze wątpliwości co do pewnego patosu wpisanego we frazę. Tymczasem siłą festiwalu jest właśnie jego środowiskowość, coś co znacznie silniej czułem podczas jednego wieczoru w Kopenhadze, niż czterech w Gdańsku. Na razie to w stolicy Danii bije serce imprezy – wraz z jej przyjaciółmi, znajomościami itd. Nie znaczy to jednak wcale, że za 3-4 lata będzie tak samo. 

Nie ulega jednak dla mnie wątpliwości, że festiwal musi się… nawet nie tyle „wymyślić na nowo”, co do-myślić w polskim kontekście, doprecyzować formułę swojej polskiej części. Tu stoi przed zadaniem zbudowania swego środowiska i pytanie brzmi – w oparciu o co? Może ów „dialog między scenami i środowiskami” w przypadku polskiej edycji trzeba mocniej zakorzenić w przestrzeni przysłowiowego Gdańska? Osobiście cieszy mnie wizja festiwalu trans-bałtyckiego, zastanawiam się jedynie nad tym, jak silniej zakorzenić jego pomorski filar. 

Na pewno jednak muzycy związani z RMC nie powinni zapominać o swych własnych „ideałach sierpnia”. To właśnie więzy między nimi stanowią największy kapitał festiwalu. 

 

Pobyt autora w Kopenhadze został sfinansowany przez Ambasadę Królestwa Danii

  1. W XIV w (od 1361 r.) Gdańsk należał do Ligi Hanzeatyckiej, która prowadziła autonomiczną politykę handlowo-gospodarczą na Bałtyku. Kopenhaga należała zaś do Unii Kalmarskiej pod auspicjami Danii, która się temu sprzeciwiała. W latach 1361-1370 miała miejsce związana z tym wojna duńsko-hanzeatycka (historycy różnie liczą poszczególne starcia, czasem uznają to za szereg wojen, czasem za jedną), która zakończyła się m.in. zajęciem Kopenhagi.  

  2. Kopenhaskie metro zostało otwarte już w XXI w. Dopiero w ostatnich latach stało się prawdziwie masowym środkiem transportu, odciążając szybką kolej s oraz miejskie autobusy. Najważniejsza w tej chwili linia, kursująca po okręgu, została otwarta w roku 2019.