Shadow Puppet fot. Bart Theemskerk

Sangha Audio Art. Relacja z odsłony 2021

Wojtek Krzyżanowski / 13 gru 2021

Audio Art to wyjątkowy, eksperymentalny festiwal sztuki dźwiękowej o przebogatej tradycji. Choć tegoroczna odsłona imprezy teoretycznie się zakończyła, niemal wszystkie występy wciąż możemy zobaczyć online. W zasadzie więc potężny czas trwania – od sierpnia do listopada – to wciąż niedoszacowanie. Audio Art po prostu nigdy się nie kończy, a zaczął się w roku 1993, czyli ma dokładnie tyle lat, co ja.

Nie mówimy o zwyczajnym wydarzeniu skupiającym się wokół sztuki awangardowej i eksperymentalnej. Festiwal raczej sam w sobie jest eksperymentalnym dziełem sztuki w duchu muzycznej II. awangardy. Treść przenika się z formą, artyści spotykają się z odbiorcami, zawiązują się przeróżne relacje. A ogień pod tym wiecznie wrzącym tyglem rozpala bodhisattwa Marek Chołoniewski.

Brian Eno powiedział kiedyś, że tworząc sztukę generatywną, najlepiej czuje się jako ogrodnik1. Tak też postrzegam rolę prof. Chołoniewskiego w Audio Arcie – dawno temu zasiał on pierwsze ziarna, które przez lata rozrosły się jak rajski ogród, a dziś przynoszą obfite owoce. Odpowiedzialny za całe zamieszanie, dziś wciąż trzyma kontrolę nad wydarzeniem, podlewa kwiaty i przycina gałązki, ale efektu kuli śnieżnej już nie da się zatrzymać.

Unstable Air, fot. Vladimir Milanov

Unstable Air fot. Vladimir Milanov

Przypominam, że praktycznie wszystkie tegoroczne wydarzenia można jeszcze obejrzeć online na stronie Audio Art Festival i serdecznie do tego zachęcam. Wobec niezmierzonego bogactwa tej oraz poprzedzających 28. edycji nie dam rady popełnić kompletnego i gruntownego przeglądu treści. Mogę za to opisać swoje osobiste przeżycia i do nich zapraszam poniżej.

Podróż do Krakowa w pociągu Pendolino ze zniżką 51% upływała mi w luksusowej atmosferze również dzięki niezręcznie zapętlonemu początkowemu fragmentowi Nokturnu Es-dur Fryderyka Chopina. Zniżkę odpracowywałem, uczestnicząc zdalnie w bardzo przyjemnym wykładzie. Ów towarzyszył mi jeszcze całą drogę pieszo aż do klubu HEVRE, w którym odbywały się tego dnia (18/11) koncerty festiwalu Audio Art. Kiepska pogoda, szare widoki i ogrom remontów drogowych nieszczególnie przypadły mi do gustu, ale pod samym klubem poczułem diametralną różnicę atmosfery. Przepiękne, udekorowane roślinkami wejście do klubu od razu obiecuje baśniowe doznania, szczególnie w kontraście ze zrujnowanymi kamienicami w okolicy. Mój wykład na słuchawkach ciągle trwał, a pierwszy koncert już się rozpoczynał. Postanowiłem więc zwiedzić okolicę. To, że trafiłem pod wskazany adres, potwierdzały dwie obserwacje. Ubiór nadciągających wciąż osób i przebijające z górnego piętra kamienicy kolorowe światła wręcz krzyczały „muzyka elektroniczna”. Bity kwadrans spaceru dookoła budynku zapewnił mnie, że okolica jest przyjazna – co potem okazało się bardzo dalekie od prawdy.

Tymczasem, wchodząc do budynku, mocno się zdziwiłem. Nie czytałem programu, aby odebrać koncerty spontanicznie. Już z zewnątrz widziałem, że na festiwalu czekają mnie intensywne wizualizacje. Spodziewałem się więc zastać roztańczony parkiet. Pierwszym zaskoczeniem było to, że większość osób wchodzących do lokalu zostaje na parterze w klimacie kawiarniano-pubowym. O imprezie czy festiwalu ani widu, ani słychu. Parkiet zaś pewnie płonie na górze i tam właśnie zmierzam, zostawiwszy za kawiarnianą ladą telefon do podładowania.

U góry szok. Zamiast na wypchanym parkiecie znalazłem się w zaciemnionej i cichej sali. Tu ostatni raz zwątpiłem, czy na pewno nie pomyliłem adresu, ale już przy drzwiach zostałem uspokojony. Czyżbym w takim razie trafił na przerwę techniczną, albo nastąpiła jakaś anomalia sprzętowa? Przecież nic nie słyszę. Po chwili zorientowałem się, że właśnie trwa cichutki koncert, a ja zrobiłem raban jak słoń w porcelanie. Rozpoczynał się już drugi występ wieczoru.

Później okazało się, że pierwszy punkt programu (obserwowany przeze mnie z zewnątrz) stanowił Plejrek 294, czyli dwieście dziewięćdziesiąta czwarta swobodna improwizacja z cyklu rozpoczętego przez Marka Chołoniewskiego. To szalenie imponująca liczba! W filmiku na Youtube pada informacja, że improwizacje te odbywają się co tydzień od roku 2012, a według oficjalnej strony krakowskiego Studia Muzyki Elektronicznej początek cyklu był w 2015. Krążymy jednak wokół tematu Audio Artu, wspaniałego zderzacza muzycznych hadronów, tunelu czasoprzestrzennego do równoległych rzeczywistości – bez wątpienia więc obie te informacje są prawdziwe. Dodam jeszcze, że w przypadku sesji 294 oprócz interesującej dronowej aury i selektywnych brzmień warto zwrócić uwagę na imponujące wizualizacje.

Wróćmy jednak do występu numer dwa – Superastral part one. Początkowo myślałem, że trwa projekcja świetnego, abstrakcyjnego muzycznego filmu. Nadzwyczajnie przemyślane wizualizacje rzucane na kilka ścian jednocześnie robiły kolosalne wrażenie. Po kilku minutach obserwacji zrozumiałem, że uczestniczę w granym na żywo koncercie z udziałem VJa i ponownie byłem w szoku. To unikatowy przywilej obserwować na bieżąco jak wykluwa się sztuka, której „z taśmy” nie powstydziłyby się najlepsze festiwale filmowe. Co prawda mój urojony parkiet nie istniał, ale na występie Superastral part one mocno poczułem estetykę postklubową. Elektroakustyczna muzyka nurtu akademickiego to przeważnie prezentacje zbiorów dźwięków, punktualistycznie brzmiące i oddziaływające na intelekt racjonalnie konstruowane formy. Elektroniczna muzyka klubowa to zaś najczęściej transowe, repetytywne formy okraszone mocno bodźcującymi wizualizacjami. W tym wypadku definitywnie mieliśmy do czynienia z tą drugą formułą. Rytmiczne pętle w stylu Steve’a Reicha zachęcały do wewnętrznego tańca na siedząco, a niebywale kreatywne i doskonale zrealizowane wizualizacje zabierały umysł gdzieś na głębokie orbity wewnętrznych wszechświatów. Wspaniały lot!

Awiacyjne skojarzenia wzbudzał również występ duetu Cyberkinetic dedykowany pilotowi Pirxowi, postaci z opowiadań Stanisława Lema. W tym wypadku wszystkie projektory zostały wyłączone, a prowadzący imprezę Marek Chołoniewski zaproponował, aby dla głębszej imersji zamknąć oczy. Obsadę stanowiły instrumenty dęte Leszka Hefi Wiśniowskiego oraz zaklęty w klasycznej, metalicznej walizie modularny system Krzysztofa Gawlasa. Syntezatory czule otulały brzmienia dęte pogłosami i przeróżnymi modulacjami. W trakcie tej odysei, zatytułowanej 7 lotów Pirxa, faktycznie można było odczuć następstwa kilku mniejszych całości. Najbardziej ewidentnym sygnałem przejścia do kolejnego etapu występu była zmiana instrumentu przez Wiśniowskiego. Ostatecznie instrumentalista wykorzystał trzy różne flety, dwa saksofony i klarnet basowy. Mistrzowskie improwizacje Hefiego łączyły w sobie rozszerzone techniki artykulacyjne, intensywną ekspresję i wirtuozowską swobodę gry. Jeśli miałbym pokusić się o ilustracyjną interpretację, ta warstwa dźwiękowa mogłaby reprezentować przede wszystkim konflikty i wewnętrzne napięcia przedstawianego bohatera oraz atmosferę otaczającej tajemnicy. Moją uwagę zwróciły również mistrzowsko wykonane piski na saksofonie altowym. Dotąd nie słyszałem, aby te usterkowo brzmiące ozdobniki ktoś wykonywał z taką pełnią wyrazu. Od razu skojarzyły mi się z dźwiękiem, który wydaje mój pies, kiedy popełnię ten fatalny błąd i przypadkiem nastąpię mu na łapkę. To dźwięk mieszający ból, zaskoczenie i wykrzyknienie „jestem tu”. Z drugiej strony, spytany o tę ekspresję artysta uznał, że takie dźwięki to bułka z masłem i potrafi je wykonać każdy student. Cóż, może po prostu moje skojarzenia są świeże, bo od niedawna mam psa.

Modularna elektroakustyka Krzysztofa Gawlasa mogłaby w tej dźwiękowej ilustracji reprezentować przestrzeń kosmiczną, aparaturę statku i zaburzenia rzeczywistości. Pierwsze skojarzenie nasuwało się samo – wszelkie poetycko przemyślane pogłosy i echa sugestywnie przedstawiały mroczny bezkres podróży przez puste galaktyki. Za to przeróżne tony i inne fale generowane przez syntezator najmocniej kojarzyły się z efektami dźwiękowymi z filmów science fiction starszej generacji. Lemowskie Opowieści o pilocie Pirxie po raz pierwszy ukazały się w 1968 i retrofuturystyczne dźwięki Gawlasa przywoływały właśnie ówczesne wizje nigdy niezrealizowanej przyszłości. Wszelkie rozmyślne elektroniczne modulacje brzmień instrumentów dętych funkcjonowały zaś w moim odbiorze jako anomalie czasoprzestrzenne i inne tego typu fascynujące zjawiska z kręgu sci-fi. Muszę wspomnieć, że zdarzył się również moment anomalii na poziomie syntezatora, który przełamał całą narrację. Znikąd pojawił się przeraźliwy pisk o względnie monstrualnym natężeniu, który u osób siedzących zaraz przy głośnikach mógł wywołać bolesne efekty. Artysta szybko opanował jednak sytuację, a dzięki ogromnemu doświadczeniu i wyobraźni duet ponownie utkał kosmiczną narrację i wyszedł z opresji jak sam pilot Pirx.

Tymczasem zacząłem zastanawiać się, jak najlepiej odnieść się do tej sytuacji. Warto przypomnieć, że w Polsce dalej bardzo mało robi się w temacie prewencji uszkodzeń słuchu, szczególnie przy okazji festiwali czy koncertów muzyki popularnej. W zasadzie Audio Art pod tym względem można postawić za wzór – dzięki skupionej atmosferze dźwięki wszystkich koncertów były doskonale słyszalne i sugestywne pomimo niskich poziomów nagłośnienia. Zaistniały pisk to absolutny wyjątek, zapewne również w skali całego festiwalu. A całkowicie z innej strony – czy takie zajście można w ogóle rozpatrywać w kategorii błędu? Przecież artyści tacy jak Zbigniew Karkowski czy Adam Gołębiewski celowo zadawali swoim słuchaczom fizyczny ból. To część ich postawy twórczej. Krok dalej – czy zaatakowanie kogoś na ulicy również jest formą performansu? Tymi zakazanymi przemyśleniami ewidentnie rozzłościłem ducha Karkowskiego, który uciekł objęciom szamana i już frunął do mnie z peruwiańskiej dżungli. Miałem jednak jeszcze kilka godzin przewagi.

Wtem, na Audio Arcie całkowita zmiana scenerii. Po zakończonym kosmicznym widowisku koncert na trzy instrumenty. Dwa z nich absolutnie nieelektryczne – flet Zofii Ilnickiej i skrzypce Jakuba Wosika. Występ rozpoczął jednak gitarowy dron Łukasza Marciniaka. Następnie dołączyły się kolejne głosy i faktura zaczęła się zagęszczać. Cały występ sprawił mi ogromną przyjemność – jak wspaniale jest usłyszeć muzykę na żywo bez zapośredniczenia w technologii! Unikatowe zestawienie barw świetnie sprawdziło się szczególnie po zakończeniu drona. Doskonały atonalny funk gitary w połączeniu z rozszerzonymi technikami wykonawczymi na flecie i skrzypcowym pizzicato wytworzył wyjątkową, sugestywną i afektywną atmosferę. Później usłyszeliśmy też bardzo kreatywne zastosowanie zapętlonej gitary jako warstwy perkusyjnej. Zapewne rozpamiętując wyłączone rzutniki, pomyślałem, że taka muzyka to idealna ilustracja do filmu. Ale Trio_io nie potrzebowało żadnych wizualizacji – ten występ był kompletną opowieścią samą w sobie. Mam nadzieję usłyszeć więcej o tym zespole!

Przed nami ostatnia część wieczoru – ponad trzygodzinny maraton elektroakustyczny spod znaków CIME (Confédération Internationale De Musique Électroacoustique), PSeME (Polskie Stowarzyszenie Muzyki Elektroakustycznej) i SME (Studio Muzyki Elektroakustycznej Akademii Muzycznej w Krakowie). Zanim zagłębię się w opis tego, notabene, wciąż dostępnego w całości na Youtube maratonu, chciałbym dodać kilka słów na temat tego, czego nie można przeżyć zdalnie. Odbiór tych wielu godzin niebanalnych elektroakustycznych doznań umożliwiały również fantastyczne frytki przygotowywane na parterze HEVRE. Bez nich ten wieczór nie byłby taki sam. Wielka porcja pysznych, grubo ciętych fryt towarzyszyła znacznej części osób tworzących i postrzegających to elektroakustyczne misterium. Prosta wegańska przekąska łączyła ludzi i amplifikowała domową atmosferę. Nawet ich porcja, zbyt wielka dla jednej osoby, od razu inspirowała do zawiązania wspólnoty. Tu właśnie ujawnia się największa wartość Audio Artu – budowanie społeczności.

Ten festiwal zawdzięcza swoją intymną, swobodną i życzliwą atmosferę Markowi Chołoniewskiemu. Dzięki jego pracy setki, a może tysiące osób od niemal 30 lat istnienia imprezy nawiązały nowe kontakty, zarzuciły sieci czy znalazły inspiracje. Żyjemy w epoce alienacji i mamy mnóstwo powodów do sporów, więc jednoczenie środowiska ma niewyobrażalną wartość. Budowanie więzi i zasilanie całych zastępów ludzi wiedzą i inspiracją to niesamowite dziedzictwo prof. Chołoniewskiego. Bodhisattwa to osoba, która celowo zrezygnowała ze ścieżki własnego oświecenia na rzecz przebudzenia wszystkich istot2. O taki właśnie stan rzeczy podejrzewam Pana Marka!

Przejdźmy zatem do ostatniej oficjalnej części programu. Kiedy o 22:00 padła informacja, że oto rozpoczynamy trzygodzinny elektroakustyczny maraton, wiele osób niestety opuściło salę. Siedzieliśmy w warunkach praktycznie domowych – może i w internecie oglądało nas kilkadziesiąt osób, ale na sali zostali już praktycznie tylko artyści i współorganizatorki. Niesamowicie było znajdować się wewnątrz ośmiokanałowego systemu nagłośnieniowego praktycznie jako jedyna osoba słuchająca.

Maraton rozpoczęliśmy od utworów na taśmę skomponowanych przez osoby z CIME – Międzynarodowej Konfederacji Muzyki Elektroakustycznej. Utwór Quadri degli elementi Marco Dibetulu opowiadał o czterech żywiołach przy pomocy nagrań terenowych oraz brzmień instrumentalnych. Nagranie łagodne, spójne i jednocześnie różnorodne brzmieniowo, a to elektroakustyczna rzadkość. Następnie wybrzmiała Etude Matthew Thompsona. W tym wypadku bardzo selektywne i punktualistyczne brzmienia przywodziły na myśl kategorię sound artu. Miło usłyszeć nowy utwór elektroakustyczny, który nie jest dronem! Zaraz po nim rozpoczął się Bricks and Sticks Mario Cáceresa. Szalenie intensywne doznanie. Kompozycja miała na celu połączenie muzyki eksperymentalnej i popularnej, a mi bardziej kojarzyła się ze sceną z amerykańskiego horroru, w którym egzorcyzmy dopiero mają się rozpocząć. Friction of things in other places Rodrigo Sigala to czterokanałowy dron eksplorujący estetykę napięcia, który niestety dużo traci na odbiorze w stereo. Jego środowisko przestrzenne naprawdę wciąga. Następnie wysłuchaliśmy utworu And Time Unfolds Like a Flower Jona Christophera Nelsona specjalnie skomponowanego na ten wieczór. Kompozytor skupił się na studium barwy dźwięku, przeprowadzając osoby słuchające przez nieustannie ewoluujące pejzaże brzmieniowe. Dzięki połączeniu codziennych przedmiotów i abstrakcyjnych plam utkana została bardzo dojrzała i wciągająca elektroakustyczna opowieść o rzeczywistości, w której granice wszelkich zjawisk są płynne i nienamacalne. To mój mocny numer 2 z całego wieczoru.

Dalej The Unexpected Encounter with diversity Mariany Vieiry odsłania kolejny interesujący soundscape. Kompozytorka moim zdaniem w najciekawszy i najbardziej dojrzały sposób zastosowała bardzo świeże brzmienia uzyskane za pomocą syntezy granularnej. Odmienne podejście do materii dźwiękowej usłyszeliśmy w kompozycji Rusalochka Anastasii Bielitskiej. Mocno przetwarzane głosy ludzkie nadały nagraniu wyjątkowego charakteru. Słychać, że kompozytorka nie boi się podejmować ryzyka, co o elektroakustycznych utworach na taśmę w XXI wieku można powiedzieć zaskakująco rzadko. Kompozytorki górą! VOX ALIA II: Cathedrales Anette Vande Gorne wygrywa konkurs na mój ulubiony utwór wieczoru. Być może dało już się odczuć z mojego tonu, że od elektroakustycznych taśm nie oczekuję efektu „mind blown” (do którego chyba wciąż dąży większość osób komponujących), a raczej dojrzałości w wykorzystaniu środków i formy oraz przekonującej spójności brzmień. Druga odsłona cyklu VOX ALIA to wielkie studium ludzkiego śpiewu w przestrzeniach oraz kontekstach sakralnych i rytualnych. Kompozytorka pisze, że „w tych trudnych czasach podziału, strachu, żałoby oraz trudności ludzi i całych narodów, poczułam potrzebę wyrażenia tęsknoty za jednością, świętością i hojnością poprzez najbardziej ludzkie medium: głos3. Zastosowanie nagrań wielokanałowych do wielogłosowego śpiewu to strzał w dziesiątkę. Właśnie wtedy, kiedy każde źródło dźwięku ma swoją tożsamość, rozbudowany system głośnikowy może uzyskać najbardziej charakterystyczne efekty. Poza tym kompozytorka stworzyła niesamowicie organiczne połączenie granularnie poszarpanych ludzkich odgłosów z ich przemieszczaniem się po wirtualnej przestrzeni. Tym utworem zakończyła się prezentacja utworów z CIME.

Polskie stowarzyszenie muzyki elektroakustycznej jako pierwszy reprezentował Dariusz Makaruk. Makaruk ma za sobą imponujące osiągnięcia w dziedzinie video mappingu, więc nic dziwnego, że również w przypadku wielokanałowej taśmy wykazał się nieprzeciętną wyobraźnią przestrzenną i doskonałym wyczuciem formy. IN3V3R3X1ST3D to też bogata odyseja pięknie wyprodukowanych brzmień. Symetriady Stanisława Bromboszcza drugi raz tego wieczoru przywołały twórczość Stanisława Lema. Utwór bodajże jako jedyny z całej sesji wykorzystał twórczo brzmienie języka polskiego i połączył je z kalejdoskopem różnych przestrzeni. Następnym punktem programu był film Marceliego Marcela Gadalskiego, reprezentanta intermediów z krakowskiego ASP. Jeszcze przed uruchomieniem filmu wciągająca gawęda Marka Chołoniewskiego zamieniła się w interakcję z artystą oraz osobami towarzyszącymi.

Zdałem sobie w tej chwili sprawę, że większość obecnych słuchaczek i słuchaczy była również zaangażowana w tworzenie festiwalu jako artyści czy wolotariusze. Owszem, narzeka się na to, że środowiska muzyki eksperymentalnej są hermetyczne, ale w tej sytuacji miałem kompletnie odwrotne przemyślenia. Poczułem się częścią wspierającej społeczności, krakowskiego plemienia eksperymentalnego, którego wici rozciągają się na cały świat. Na pewno ciepłą atmosferę budowało również wyświetlanie opisów wszystkich dotychczasowych elektroakustycznych epopei w czcionce łudząco przypominającej comic sans. Teraz jednak opis zniknął, a rzutnikiem zawładnął film Spatial Exploration of Meaning Gadalskiego. To dojrzałe i wciągające miniaturowe studium ludzkiego ciała i psychiki. Warstwę dźwiękową filmu wypełniały interesujące rytmy przechodzące w klimaty etniczne i rytualne, jednocześnie korespondując z obrazem. Piękne analogowe kadry z ciepłymi kolorami kontrastowały z materiałem cyfrowym i czarno-białym. Dzięki oszczędności wyrazu całe zróżnicowane wewnętrznie dzieło osiągnęło wyrazisty charakter i spójność. Następnie usłyszeliśmy utwór Otchłań amerykańskiego kompozytora Jeremy’ego Vexlera, obecnie przebywającego w Krakowie w ramach stypendium Fulbright. Spośród innych dronowych kompozycji prezentowanych tego wieczoru ta akurat wyróżniała się najbardziej unikatowym, majestatycznym brzmieniem. Świadczy o tym chociażby fakt, że kiedy po zakończonym wieczorze akurat ten jeden utwór przypadkiem włączył się ponownie, wszyscy zebrani rozpoznali go bez problemu od pierwszych sekund. Tajemnicza i przejmująca emocjonalność Otchłani przywodziła na myśl muzyczne odyseje Williama Basinskiego, pomimo znacznej różnicy w estetyce brzmieniowej.

Następnie doświadczyliśmy efektów artystycznej współpracy Wilfrieda Jentzscha i Jana Pilcha. W warstwie wideo znalazły się wizualizacje, które być może nieintencjonalnie przywodziły na myśl estetykę vaporwave poprzez silne skojarzenia z czasów Windowsa XP. Warstwa dźwiękowa składała się z wyciętych fragmentów perkusyjnej gry Jana Pilcha.  Zdawała się ona nie nawiązywać zbyt mocno do obrazów. Pamiętając jednak, że za architektonikę dzieła odpowiada Jentzsch, uczeń samego Iannisa Xenakisa, możemy przypuszczać, że po bliższej analizie ujawni ono jakieś ukryte stosunki. Miło było usłyszeć steel drum! Kolejna kolaboracja audiowizualna wyszła spod rąk Miłosza Łuczyńskiego i Steve’a Jonesa. Skopje Solaire Archive V1 to zapis pięknego videomappingu idealnie zgranego ze ścieżką dźwiękową łączącą przytulny ambient i selektywny minimalizm spod znaków Raster i Noton. Żałuję, że nie uczestniczyłem w tym widowisku na żywo. Później wysłuchaliśmy wielokanałowej kompozycji For O…#2020study Aleksandry Bilińskiej. Ta krótka forma imponowała swoją wyjątkową tożsamością brzmieniową wynikającą z połączenia cyfrowych brzmień syntezatorowych i preparowanego fortepianu. Kompozytorka w bardzo umiejętny sposób wytworzyła wrażenie narastającego napięcia. Garage Stream 2 Doroty Błaszczak robił wrażenie swoją wyjątkowo klarowną koncepcją. Kompozytorka połączyła ze sobą fantastycznie zrealizowane nagrania płynącej w rurach wody, która niczym cień odzwierciedlała aktywność ludzką.

Przy tym utworze zauważyłem też, że jestem już jedyną osobą nasłuchującą koncertu wewnątrz systemu ośmiokanałowego audio. To naprawdę wyjątkowe przeżycie – słuchanie samemu realizowanych na osiem kanałów dźwięków wody w rurach w absolutnej ciemności około północy. Transgresje między „zwyczajnością” i „awangardowością” zabrnęły tu tak daleko, że zacząłem rozpływać się w pięknym dysonansie poznawczym. Około sedno 3 Tomasza Przetacznika to zaskakująco intymna opowieść przekazująca osobiste doświadczenie wypełnionej rozmaitościami skarbnicy codziennych przedmiotów. Nostalgiczna aura filmu dołożyła niespotykane dotąd tego wieczora odcienie emocjonalne. Entrance from 53, Ligovsky Dariusza Mazurowskiego to ostatni dron tego dnia, doskonale mieszczący się w estetyce muzyki filmowej towarzyszącej tematom z kręgu post apokaliptycznej fantastyki. Black Sun Mateusza Bednarza wyróżniał się spośród innych utworów swoim tanecznym, czy też postklubowym charakterem i brzmieniem rodem z Editions Mego. Oby jak najwięcej takiej twórczości w kręgach akademickich! Elektroakustyczny maraton zakończyliśmy kompozycją MMM #1 Marcina Pączkowskiego. W tym momencie autentycznie przenieśliśmy się na inną planetę – wszystkie wykorzystane dźwięki zostały nagrane na Marsie. To dobrze, że nie trzeba być żerującym na ludzkości multimiliarderem, żeby wybrać się w kosmos. I tak gigantyczna odyseja elektroakustyki dobiegła końca.

Co ciekawe muszę dodać, że jednak największe wrażenia spotkały mnie po zakończeniu części koncertowej. Kiedy jako jedyna osoba wyszedłem z klubu, zobaczyłem, że cały plac przy HEVRE i okoliczne uliczki całkowicie opustoszały. Zauważyłem dziewczynę idącą tanecznym krokiem, podśpiewującą słynny refren przeboju I Believe I Can Fly z 1995. W kontekście podupadających kamienic ten, jak się okazało, pierwszy etap ulicznego performansu, wypadł dosyć smutno. Wtem, podnosząc wzrok z ekranu aplikacji taksówkarskiej, zobaczyłem przed sobą dwie dziewczyny, odważnie i nachalnie pytające, dokąd jadę. Kwiecista gawęda nabierała odcieni. W zasadzie już wtedy poczułem, że zostałem obrany za cel jakiegoś zorganizowanego przedsięwzięcia. Czy zaraz wyłoni się kolejna osoba i zostanę nadziany na tę słynną krakowską maczetę? Tak akurat się nie stało, a co więcej, nie straciłem ani portfela, ani laptopa, ani telefonu. Samorodne performerki wyrwały mi za to czapkę i okulary, a na koniec zostałem spryskany solidną porcją gazu pieprzowego prosto w twarz. Łupy z tego znikome – okulary sam już dwukrotnie sklejałem, a czapkę kupiłem za 9,90. Nie polecam natomiast przyjmowania takiej porcji gazu, nawet po kilku tygodniach dalej odczuwam jeszcze echa jego działania na podrażnionych oczach i w przewodzie pokarmowym. To wszystko wydarzyło się dosłownie kilka metrów od wejścia do klubu. Warto dodać, że osoby pracujące w lokalu udzieliły mi pomocy, za co jestem bardzo wdzięczny. Zostałem poczęstowany kartonem mleka, które to podobno dobrze łagodzi tego typu obrażenia. Nieintuicyjne moczenie oka w mleku okazało się względnie skuteczne. Skąd taka ekspercka porada? Osoby pracujące w lokalu po fakcie poinformowały mnie, że takie sytuacje dzieją się w tym miejscu nieustannie. Muszę więc wyrazić pewien żal wobec tego, że nie zostałem w żaden sposób uprzedzony o potencjalnym niebezpieczeństwie. Jadąc w gości na wydarzenie kulturalne, nie przygotowałem się z samoobrony. Z drugiej strony uczciwość nakazuje wspomnieć, że sam zaprosiłem kilka lat temu przyjaciela na gorzowski Dym Festiwal, po którym, wracając rano, zostaliśmy pobici. I tutaj sam jako gospodarz nie podjąłem żadnych kroków zapobiegawczych. Nawet odwrotnie – dolałem oliwy do ognia, gorzowskim fanatykom piłki zdradzając sympatię do żużla.

Polskie muzyczne środowiska akademickiej awangardy oraz niezależnej elektroniki klubowej od lat mają się ku sobie i znajduje to wyraz właśnie w takich fantastycznych festiwalach jak Audio Art, Dym Festiwal, Unsound czy Tauron Nowa Muzyka. Przeróżne wydawnictwa i przedsięwzięcia można wymieniać bez końca, środowiska pięknie twórczo się zapładniają i sam czuję radość z bycia małym trybikiem tego procesu. Tymczasem przy okazji gazowego performansu ulicznego przypomniałem sobie wyraźnie, że miejskie ulice posiadają własną kulturę i są wypełnione zrozumiałym gniewem (m.in.) osób ekonomicznie nieuprzywilejowanych. Tzw „sztuka wysoka” nie może po prostu pojawić się na terenie osób, które od niepamiętnych czasów systematycznie wykluczała i oczekiwać od nich ciepłego przyjęcia. Osobiście nie mam żalu do ulicznych performerek z Kazimierza. Jestem przekonany, że same są ofiarami przemocy i nadużyć, dla których po prostu znalazły toksyczne ujście. Z troską więc tylko modlę się o to, żeby ich wewnętrzny harsh noise zaznał nieco ambientu.

Na koniec chciałbym jeszcze raz docenić to, że Audio Art to festiwal, który buduje rodzinną atmosferę oraz sprawia, że nietypowa i wyszukana muzyka krąży swobodnie między ludźmi. To wielka wartość, szczególnie w czasach, gdy nic nie jest pewne, a w szerokiej kulturze miesza się wiele agresywnie sprzecznych prądów.  Mam gorącą nadzieję, że po przyszłorocznej, 30. edycji festiwalu nastąpi jeszcze przynajmniej drugie tyle. 

  1. Brian Eno, Composers as Gardeners, Edge, 2011, www.edge.org/conversation/composers-as-gardeners, tłum. własne, data dostępu tu i dalej: 05.12.2021.  

  2. Geshe Sonam Rinchen, The Ethical Discipline of Bodhisattvas, w: The Bodhisattva Vow, tłum. Ruth Sonam, Snow Lion, 2010, info-buddhism.com/Ethical_Discipline_Bodhisattvas-Geshe_Sonam_Rinchen.html.  

  3. Anette Vande Gorne, materiały towarzyszące VOX ALIA II: Cathedrales, 2021, tłum. własne, www.youtube.com/watch?v=y6E6l8CUNEo&t=5970s.