Czarny (s)pokój. Wybrane premiery galerii dźwiękowej w gdańskiej Kolonii Artystów
Z niecierpliwością czekam na piątki. To nie tylko dni, w których rzesze korpoludków asapem kończą taski, wygrywają wyścig z dedlajnami, zamykają komputer i udają się do krainy weekendowego zapomnienia; to także dzień, w którym co dwa tygodnie odbywa się nowa premiera z cyklu Czarny Pokój. Co dwa tygodnie zakładam więc wyjściową kreację, łapię żółto-niebieski pociąg Szybkiej Kolei Miejskiej w Trójmieście, z którego wysiadam na stacji Gdańsk Wrzeszcz dokładnie o 18:40, i po krótkim spacerze przekraczam próg Kolonii Artystów, witam się z jej twórcą, Sylwestrem Gałuszką, oraz z lubością sięgam po kieliszek schłodzonego białego wina.
Czym właściwie jest Czarny Pokój? Najkrócej pisząc to galeria dźwiękowa, jednak takie sformułowanie w żaden sposób nie oddaje ducha konceptu, jaki stoi za tym półrocznym ambitnym przedsięwzięciem. W aspekcie fizycznym Czarny Pokój to wydzielona przestrzeń, zbudowana na podstawie kwadratu o boku 4 metrów i wyposażona w kwadrofoniczny system audialny (cztery głośniki ustawione są na planie plusa). We wnętrzu – wyciemnionym i wygłuszonym – znajdziemy ciężkie kotary, miękką wykładzinę, niewielkich rozmiarów sofę i… nic więcej.
Sama nazwa projektu stanowi odwołanie do przestrzeni Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia, działającego od 1957 do 2004, w którym powstawały znakomite utwory muzyki elektronicznej oraz użytkowej, i które od 1973 roku (zanim w latach 80. przeniesiono je na Woronicza) funkcjonowało w przestrzeni zaprojektowanej przez Oskara i Zofię Hansenów, zwanej „Czarnym pokojem”1. To także nawiązanie do słynnego obrazu Kazimierza Malewicza. W ramach gdańskiego projektu co dwa tygodnie – od 3 czerwca aż do 18 listopada – odbywa się premiera nowej kompozycji. Szybkie obliczenia: pół roku dwóch premier miesięcznie daje aż 12 utworów; utworów, których – jak w rozmowie z Jakubem Knerą z „Nowe Idzie od Morza” zdradza pomysłodawca i organizator projektu, Sylwester Gałuszka – jedyną cechą wspólną miała być długość: minimum 15, maksimum 30 minut, a które (już teraz) okazały się łączyć na wielu różnych płaszczyznach – ale o tym za chwilę.
Planując uczestnictwo w Czarnym Pokoju byłam pełna obaw. Przedwcześnie zakończona edukacja muzyczna powoduje u mnie pewne kompleksy, związane w szczególności z tzw. muzyką eksperymentalną. Mnogość wykorzystywanych technik, niezrozumiałe stylistyki i odważne artystyczne eksperymenty wywołują we mnie często niechęć i obawę związaną z potencjalnym niezrozumieniem przesłania bądź zwyczajną niemożnością docenienia walorów kompozycji. Podobne uczucia towarzyszyły mi również w drodze na drugą premierę cyklu. Jak się okazało – zupełnie niepotrzebnie.
Kompozycją inaugurującą wydarzenie był utwór poznańskiego artysty dźwiękowego Zaumne, jednak dla mnie przygoda w Czarnym Pokoju rozpoczęła się od nagrania Oskara Jakoba Tomali. 24. czerwca, jako pierwsza słuchaczka przy okazji tej premiery, znalazłam się w Czarnym Pokoju i… szok – mimo miękkiej wykładziny, wygodnej sofy i subtelnego zapachu kadzidełek czułam się niekomfortowo. Niespokojne ręce szukały wciąż telefonu, a nieprzyzwyczajone do całkowitej ciemności oczy – choćby odrobiny światła. Codzienne przebodźcowanie dało o sobie znać chwilową niemożliwością skupienia na dobiegających dźwiękach. Po chwili jednak ciało bezwiednie przybrało pozycję leżącą, a oddech zsynchronizował się z rytmem utworu. Kompozycja Tomali stała się dla mnie punktem odniesienia do pozostałych odsłuchanych do tej pory kompozycji z cyklu; była wyobrażeniem i ucieleśnieniem Czarnego Pokoju (choć przed przekroczeniem jego progu nie miałam żadnych oczekiwań, poza wspomnianymi wcześniej obawami). 17-minutowy utwór otwierają łagodne, acz monumentalne gongi, zagęszczające się z każdą minutą, do których niespiesznie dołącza klarnet, układając i nadając nurt melodii gongów. Dźwięki nadchodzą i odchodzą falami – aż do momentu pojawienia się odgłosów wody w postaci spadających kropli deszczu, stanowiących (subiektywnie) punkt kulminacyjny, wypadający mniej więcej2 w połowie utworu. Gongi nierozerwalnie kojarzą mi się z muzyką medytacyjną – taki też charakter utworu Tomali odczytałam intuicyjnie niemal od pierwszych sekund; było tam jednak coś jeszcze, łączącego tę kompozycję z naturą.
Owo tajemnicze „coś jeszcze” przybliżyła mi rozmowa z kompozytorem, którą miałam okazję przeprowadzić chwilę po wyjściu z Czarnego Pokoju. Ból oczu spowodowany przejściem z całkowitej ciemności do jaskrawego pomieszczenia minął dość szybko, a ja, choć introwertycznie chciałam jeszcze chwilę pobyć sama ze swoimi emocjami, postanowiłam wykorzystać okazję na krótką rozmowę z Oskarem. Pytana o wrażenie z odsłuchu, opowiedziałam o swoich skojarzeniach – z przyrodą, wodą i oddechem, jaki tamtego upalnego dnia kompozycja mi przyniosła. W odpowiedzi usłyszałam, że tytuł utworu to Dancing River – nawiązanie do terminu oznaczającego zmiany w korycie rzecznym3. Dowiedziałam się również, że założeniem technicznym było użycie sampli instrumentów i ich naturalnego brzmienia; jedynym wykorzystaniem elektroniki był dźwięk basu. Inspiracją stały się również field recordingi dźwięków wodnych. I choć usłyszałam zapewnienie, że intencją twórcy było to, aby każdy ze słuchaczy odnalazł w utworze coś swojego, to długo rozmyślałam nad tym, jak wiele z zamysłu artysty możemy odczytać w stworzonych przez niego dziełach.
Drugą kompozycją, z którą miałam okazję zapoznać się w ramach Czarnego Pokoju, był utwór Martyny Basty – krakowskiej artystki dźwiękowej, której obszar twórczych zainteresowań obejmuje zarówno instrumenty klasyczne, jak i nagrania terenowe, głos czy elektronikę. Zdumienie ogarnęło mnie jeszcze przed pierwszymi dźwiękami, bowiem okazało się, że utwór ten4 trwa również 17 minut. Przypadek? Podobno tak – przypadkiem miało być również wykorzystanie przez nią gongów, które dominowały w kompozycji Oskara Jakoba Tomali. Tym razem jednak zamiast harmonijnych brzmień przywodzących na myśl naturę otrzymaliśmy ścieżkę dźwiękową do thrillera – po gongach nastąpiła bowiem seria niepokojących szumów i zgrzytów, a same gongi zamieniły się w dźwięki złowrogiego zegara wybijającego północ (przynajmniej w mojej wyobraźni). Ta sama przestrzeń, w której dwa tygodnie wcześniej czułam się odprężona i zrelaksowana, nagle stała się przestrzenią nerwowego oczekiwania na coś złego. Tym razem nie pomogła nawet pozycja leżąca. Zamiast punktu kulminacyjnego nastąpiło nałożenie na siebie coraz liczniejszych odgłosów – dźwięku telefonu, natarczywego pukania do drzwi, poruszanych wiatrem dzwonków. Ostatnie dźwięki nagrania płynnie przeszły w kawiarniany gwar dobiegający z drugiej części Kolonii – chwilę zajęło mi odnotowanie, że to już koniec, że mogę wyjść i strząsnąć z siebie cały ten niepokój spowodowany przez… no właśnie, przez co? Przez dźwięki i wywołane przez nie skojarzenia? Do dziś nie mogę wyjść z podziwu, jak zgrabnie Basta wykorzystała dźwiękowe klisze, co pozwoliło jej tak sprawnie zagrać na moich instynktownych lękach.
Lipcową odsłonę Czarnego Pokoju zamknął utwór Bartosza Borzeszkowskiego. Kompozycja tego trójmiejskiego artysty zaskoczyła mnie chyba najbardziej ze wszystkich usłyszanych do tej pory. Zaczęło się niewinnie – przytłumione głosy tłocznego miejsca (nieco nawiązujące do tych, które wyrwały mnie z półsnu po wysłuchaniu dzieła Martyny Basty), a w ich tle łagodne elevator music. Nic nie zapowiadało nadejścia basu tak mocnego, że jego odbiór stał się wręcz wisceralny. Arytmia uderzeń powoli przeszła w wyraźną linię melodyczną, której syntezatorowy, transowy charakter – choć nie narzucał zabójczego tempa – skutecznie uniemożliwił mi leżenie, a nawet siedzenie na czarnopokojowej sofie5. Do tego wszystkiego Borzeszkowski postanowił uraczyć słuchaczy kilkukrotną zmianą rytmu. Chodząc w kółko i próbując zapanować nad własnym nieskoordynowanym tańcem (dobrze, że byłam sama!) czułam wibrowanie podłogi i w pozornym chaosie dźwięków szukałam porządku. Utwór urwał się nagle, znów zostawiając mnie z dobiegającymi zza ściany dźwiękami kawiarni – zupełnie takimi, od jakich rozpoczęła się kompozycja Bartosza.
Domknięciem mojej dotychczasowej przygody z Czarnym Pokojem była sierpniowa premiera nagrania Antoniny Nowackiej. Choć artystka znana jest głównie ze swojej fascynacji głosem oraz dźwiękami aparatu mowy, kompozycja do gdańskiego projektu nie wykorzystuje wokalu. Zamiast tego utwór oscyluje wokół innego tematu bliskiego Nowackiej – wizjom wytwarzanym przez senny umysł. Skąd to wiem? Z malutkiej karteczki, którą otrzymałam po wysłuchaniu kompozycji, a która opisuje jej powstanie. Nie zdradzę szczegółów, napiszę jedynie, że inspiracją stał się pewien wyjątkowy sen… Oniryczny charakter utworu dało się wyczuć nawet bez wyjawienia jego historii – subtelne, kosmiczno-magiczne pluski niczym z krainy wróżek, ćwierkanie ptaków czy otwierające nagranie cykanie świerszczy przynosiły wrażenie lewitacji, swoiste out-of-body experience. Wyprawa do magicznego, cukierkowego ogrodu Antoniny trwała mniej niż 17 minut – a szkoda, nie tylko dlatego, że miło wrócić do bardziej przytulnej odsłony Czarnego Pokoju, ale również dlatego, że powoli zaczęłam wierzyć w spisek “siedemnastu minut”.
Chciałabym zwrócić uwagę na dwa dodatkowe elementy, które czynią Czarny Pokój wyjątkowym. Pierwszy z nich to oprawa graficzna – minimalistyczna, opierająca się na czarnych liniach i kwadratach na białym tle, wszystkich wykonawców traktuje i zapowiada jednakowo. Identyfikacja wizualna, przygotowana przez Sylwestra Gałuszkę, doskonale współgra z charakterem wydarzenia: minimalizmem w formie, maksymalizmem w treści. Drugą rzeczą jest intymność poszczególnych prezentacji utworów. Choć po premierze każdej z nich możemy odsłuchać przez kolejny tydzień w trzech slotach dziennie, organizator wpuszcza do Czarnego Pokoju maksymalnie cztery osoby (przy kompozycji Antoniny, gdy nie obowiązywały już wcześniejsze bezpłatne zapisy na wydarzenia, a wstęp przebiegał na zasadzie first come, first serve, liczba ta zmniejszyła się do dwóch). Nie wyobrażam sobie uczestniczyć w odsłuchach wśród kilkunastu obcych osób, i to nie tylko dlatego, że jestem z natury introwertyczką. Mimo ograniczenia bodźców prezentowane utwory potrafią wzbudzić w nas najmniej spodziewane, często głęboko skryte emocje. Choć Czarny Pokój nie jest gabinetem psychoterapeutycznym, intymność w takiej sytuacji jest wielce pożądana.
Gdy piszę ten tekst, jesteśmy chwilę przed szóstą odsłoną Czarnego Pokoju, w której usłyszymy kompozycję Koenraada Eckera i już wiadomo, że przez dwa miesiące utworów zaprezentowanych w ramach cyklu wysłuchało ponad 500 osób. Schyłek lata przypadł dokładnie na połowę cyklu, a ja nie wyobrażam sobie jesieni bez tych zdrowo egoistycznych piątkowych wieczorów, w które poddaję swoje zmysły odwykowi i detoksykacji od zbędnych bodźców. W Kolonii Artystów spędzam ostatnio bardzo dużo czasu. Czarny Pokój okazał się dla mnie wydarzeniem przełomowym – wyrwą w pedantycznie zaplanowanym rozkładzie dnia, oddechem od trudów codzienności i oswojeniem z muzyką eksperymentalną, której tak się bałam.
Filip Lech, „Czarny pokój i inne pokoje. Zbiór tekstów o SEPR”, red. M. Libera, M. Mendyk, https://culture.pl/pl/dzielo/czarny-pokoj-i-inne-pokoje-zbior-tekstow-o-sepr-red-m-libera-m-mendyk, dostęp: 21.08.2022. Wydawnictwo do kupienia w naszym sklepie: http://glissando.pl/sklep/czarny-pokoj-i-inne-pokoje-zbior-tekstow-o-studiu-eksperymentalnym-polskiego-radia/. ↩
Mniej więcej – ponieważ w Czarnym Pokoju czas płynie zupełnie inaczej i bez zegara jesteśmy zdani jedynie na subiektywne poczucie jego upływu. ↩
Opisane na przykład tutaj: https://www.dancingrivers.com/. ↩
Nagranie to (zatytułowane In Tension There Is A Bliss) ukazało się nakładem wytwórni Superpang 19.08. Link do nagrania na Bandcampie: https://martynabasta.bandcamp.com/album/in-tension-there-is-a-bliss. ↩
Ponoć zdarzyli się i tacy, dla których podłoga okazała się wygodniejszym legowiskiem. ↩