Dyskomfort kontrolowany. Wrażenia z OSA Festival 2023
W głowie mam pulsującą kolorową magmę. Planowałam rozpocząć ten tekst od romantycznego opisu jesiennego Sopotu, a dokładniej opustoszałych chodników na Monciaku, żółtych liści wirujących w nadmorskim wietrze czy słonego zapachu plaży, znajdującej się tuż obok Państwowej Galerii Sztuki, w której odbywa się Open Source Art Festival. Zamiast tego po raz kolejny kipią we mnie emocje, migają flashbacki i wracają obrazy minionej edycji, układając się w nie do końca płynną narrację i zorganizowany tekst. Dlatego postanowiłam uciec się do wytrychu, sztuczki, sprytnego (w moim mniemaniu) obejścia, i zamiast opisywać dzień po dniu cały festiwal, skupić się na tych występach, które najbardziej zapadły mi w pamięć, wywołały najwięcej emocji (choć czasem niezrozumiałych), i do których chciałabym wrócić, gdybyśmy dysponowali maszyną do podróży w czasie.
Rozpocznę więc od drugiego dnia i drugiego występu OSA Festival. Andreas Lutz. Pamiętam ciszę, która zapadła na sali chwilę po uruchomieniu monumentalnych animacji towarzyszących niemieckiemu artyście. Cisza ta zdawała mi się czymś nietypowym jak na festiwalową publiczność. Na ekranie obok eksplozji barw znalazły się tajemnicze znaki – niby znajome kształty przypominające litery, a jednak w każdym z nich coś przestawiono, dodano, zmodyfikowano… Czterdziestominutowy performans składał się w całości z najnowszego materiału Lutza. Abstract Language Model, wydany zaledwie kilka dni wcześniej, kryje w sobie pozorny chaos niezrozumiałego, mrocznego świata; chaos, którego lepka materia wciąga i nie pozwala wyjść z ruchomych piasków podświadomych lęków. Szerokie ambientowe krajobrazy i towarzyszące im hipnotyzujące mechatroniczne animacje sprawiły, że zafascynowana chłonęłam ten występ wszystkimi zmysłami. Nie ma jednak rzeczy przypadkowych – więź, którą poczułam z twórczością Lutza stała się oczywista, gdy zapoznałam się (jako pasjonatka inżynierii przetwarzania języka) z historią powstania i konceptem stojącym za Abstract Language Model. Opiera się on bowiem na wytrenowanej z użyciem wszystkich zestawów znaków reprezentowanych w standardzie Unicode sztucznej sieci neuronowej. Rezultat? Stworzenie abstrakcyjnego (a raczej – potencjalnego) transludzkiego, transmaszynowego języka, który umożliwiłby komunikację człowieka z maszyną. Podmiotowość bytów nie-ludzkich pełni zresztą istotną rolę w twórczości Lutza, tak jak rozważania nad przyszłością komunikacji, podczas występu przyjmujące formę wyekstrahowanych wizualnie z istniejących systemów znaków i zwizualizowanych nie-liter. Muzycznie materiał Abstract Language Model rozwija się niespiesznie, korzystając obficie ze stereotypowych elektro-zgrzytów czy subtelnych dronów, jednak nawet pośród techno-pasaży było coś urzekająco pięknego w tym dźwiękowym świecie wyczarowanym za pomocą nauki i magii dokładnie na przecięciu istniejącego i potencjalnego.
Jakże innym występem rozpoczęła się w ogóle tegoroczna edycja… Długo czekałam na możliwość usłyszenia Katariny Gryvul na żywo. Podczas festiwalu towarzyszyły jej niepokojące wizualizacje Ernesta Borowskiego, i to właśnie słowo niepokojący najlepiej oddaje klimat tego performansu. Dwie postaci, odziane w szydełkowe, beżowe kostiumy okazjonalnie wynurzały się z niekontrolowanych kłębów dymu, produkując przerażające onomatopeiczne dźwięki (Gryvul) oraz wizje przypominające wnętrze ludzkiego organizmu (Borowski). Wszystko okraszone donośnym szumem i, naprzemiennie, mrożącym krew w żyłach szeptem, skrzekiem, zawodzeniem, sapaniem i niemal zwierzęcym, organicznym dźwiękiem wciągania powietrza. Operowe wstawki, oprócz amplifikowania atmosfery grozy, wskazywały na klasyczne wykształcenie Gryvul. Nic jednak nie przygotowało mnie na to, co wydarzy się w drugiej części performansu. Oto bowiem po krótkim, acz intensywnym, naszpikowanym metalicznymi elektrodźwiękami fragmencie najpierw stopniowo, później zaś coraz odważniej z muzycznego krajobrazu zaczęły wyłaniać się dźwięki akustyczne (harfa?), aby ostatecznie ustąpić miejsca subtelnemu, dziewczęcemu śpiewowi polifonicznemu. Czy ten utwór, brzmiący niczym melodia ludowa, wykonywany jest przez te same struny głosowe, tę samą artystkę, która jeszcze kilka minut temu wydobywała z siebie demoniczne kantyleny? Jak to się stało? Czy ktoś ją podmienił? Paradoksalnie, te stojące w całkowitej opozycji do wcześniejszej części występu 10 minut idealnie go uzupełniało, wprowadzając w brutalnym chaosie harmonię klasycznego kanonu, domykając napoczęte wątki łagodnością i dowodząc artystycznej odwagi w szyciu muzycznej materii z pozornie niepasujących fragmentów. Ot, taki patchwork, multiplikacja artystycznej persony zbyt rozległej, aby zamknąć ją w jednej szufladzie.
Moje prywatne podium zamyka Teoniki Rożynek. Choć zdaje się, że jak i w dominującej części performansu Gryvul głównym motywem były tutaj (mniej lub bardziej) uświadomione lęki, o tyle Rożynek nie pogłaskała nas na koniec muzycznie po głowie, o nie. Od samego początku do końca budowała napięcie, dokładając kolejne warstwy dźwiękowe do solidnej dronowej bazy. Jej set bulgotał zieloną mazią, wibrował maszynowym silnikiem i wbijał się w mózg, wślizgując wprost do krwiobiegu i stapiając na 45 minut z erytrocytami. Rożynek świetnie bawiła się nie tylko kliszą dźwiękową filmu noir (skrzypiące drzwi, strunowe glissanda), ale igrała w najlepsze również z oczekiwaniami słuchaczy – tam, gdzie potencjalnej melodii miało nie być, pojawiała się w klasycznym tego słowa rozumieniu; tam, gdzie ułożone w strawną melodię dźwięki rozleniwiały, nagle dostawaliśmy noise’owy cios. Nawet pozornie zwyczajne pianinowe plumkanie zamienia się w całe spektrum dźwięków złowrogich. Obrzydliwe mlaski następujące po robomonologach; przeraźliwe jęki pośród (pozornie) przypadkowego instrumentarium. Do tego śpiew chóru wieńczący pozorny artystyczny chaos. W tym szaleństwie była metoda, struktura i plan, ułożony wedle misternie przygotowanego klucza, którego rozszyfrowanie gwarantowało wstęp do muzycznego świata kolektywnych lęków; wstęp ten zaś niósł za sobą ryzyko dysocjacji, gdy soma bezpiecznie wtopiła się w siedzenie, a a psyche badało własne granice wytrzymałości.
Zupełnie poza kategorią znalazł się występ, na który czekałam najbardziej, czyli elektroakustyczny set Nicolasa Jaara. „Poza kategorią” niech będzie wyrazem zaskoczenia graniczącego z rozczarowaniem, o ile bowiem chyba nikt nie spodziewał się występu darkside’opodobnego, o tyle nieskoordynowane muskanie saksofonu nie wciągnęło mnie na tyle, abym (tym razem) dała się porwać artystycznej wizji Jaara. Nie przeczę – występ mógł się podobać; być może to mi zabrakło wyobraźni, aby usłyszeć w nim coś więcej niż potencjał i próby eksplorowania materialności dobrze znanego instrumentu. Najbardziej podobały mi się te krótkie chwile, gdy, zupełnie przypadkiem, Jaar zamieniał się z eksperymentatora w sesyjnego muzyka, grając na saksofonie niemal klasycznie. Żałuję, że nie zostaliśmy tam dłużej, bo nawet w kontekście festiwalu brak udziwnień mógł się okazać najbardziej zaskakującym eksperymentem.
Dlaczego pomijam pozostałe występy? Po prostu, zupełnie subiektywnie, nie zapadły mi w pamięć na dłużej i z taką intensywnością. Owszem, Dawno Temu godnie otworzyła tegoroczną edycję, zastępując w line-upie Martynę Bastę (choć „zastępując” jest nie do końca dobrym określeniem, bowiem nie mówimy tu o erzacu, a propozycji alternatywnej, zupełnie niezależnej), a Perila wyczarowała oniryczny raj na zakończenie OSA. Z mojego punkty słyszenia jednak to cztery powyższe koncerty najbardziej wybiły się na tle ambientowo-dronowego klimatu festiwalu, a pisząc to mam w pamięci słowa Pawła Kulczyńskiego o trudach bycia odkrywczym w muzyce „okołoelektronicznej”, i mam również świadomość, jak wiele pracy własnej czeka mnie jeszcze w zrozumieniu jej założeń i celów. Odbieram jednak dźwięki całą sobą, całym sercem, i czując bliższą relację z niektórymi, nie skupiam się na tych bardziej mi obcych.
Czy Open Source Art jest lekkim, przyjemnym festiwalem dla każdego? Zdecydowanie nie. Jest wymagający, momentami niewygodny i trudny, a przede wszystkim okrutnie wręcz subiektywny. I to właśnie stanowi o jego sile, bowiem nie ma tu miejsca na kompromisy, a każdy festiwalowy performans będzie miał wśród publiczności swoich zagorzałych wielbicieli oraz osoby nie do końca przekonane do artystycznej wizji osoby występującej. Można spierać się w kuluarach o ten najlepszy czy ten najgorszy koncert; można się rozczarować lub zachwycić doborem wykonawców_czyń, jedno jest jednak pewne – na Open Source Art Festival nigdy nie będzie nudno. W przyszłym roku wybiorę się więc ponownie, tym razem zamiast na leżaku siadając na ziemi, tuż przy scenie – tam można poczuć wibracje ścian i dozować świadomy, kontrolowany dyskomfort.