Opowieści (nie) z tego świata – wrażenia z I edycji Avant Art Festival w Lublinie
Tegoroczną przygodę z Avant Artem rozpoczęłam tanecznym krokiem podczas wydarzenia organizowanego wspólnie z festiwalem Warszawska Jesień w Komunie Warszawa. Projekt Dance modern stanowił jeden z elementów muzycznego kolażu, którego współtworzenie zainicjowała rada programowa festiwalu w ramach motywu przewodniego: przenikania. Wspólnotowość odczuwalna była także podczas pierwszej edycji Avant Artu w Lublinie, organizowanej tym razem we współpracy z Ośrodkiem Międzykulturowych Inicjatyw Twórczych „Rozdroża”. Na otwarcie festiwalu zaproponowano trzy solidne muzyczne akty z eksperymentalnym wokalem w roli głównej i to właśnie z tego powodu postanowiłam się wybrać w rodzinne strony.
Jako pierwszy wystąpił zespół Mopcut, składający się z Audrey Chen (wokal i analogowe syntezatory), Juliena Despreza (gitara elektryczna) oraz Lukasa Königa (perkusja i syntezatory). Muzycy rozpoczęli swój występ bardzo mocnym uderzeniem ekspresji, spod której przezierała silna osobowość każdego z członków zespołu. Artyści w wyrafinowany, a zarazem w brawurowy sposób używali rozszerzonych technik wykonawczych: agresywnego szarpania strun gitary, uderzania o nią, amplifikacji przeszywających, zdeformowanych dźwięków głosu. Dawali tym wyraz swojemu kunsztowi artystycznemu i podkreślali fascynację estetyką hałasu i chaosu. Miałam wrażenie, że siła ich muzyki wyrasta z pewnej gry polegającej na radykalnym eksponowaniu twórczej indywidualności i zarysowywaniu – wyznaczających statyczną przestrzeń komunikacji – wyraźnych granic, które w kolejnym muzycznym kroku ulegają zatarciu lub nawet zniszczeniu, rozpuszczając się na krótką chwilę w nieśmiałych, niepewnych szeptach, świstach i szuraniach – pięknej destrukcji k o n k r e t u. Minimalistyczna, introspekcyjna muzyka zespołu idealnie wpasowywała się w surową przestrzeń Galerii Labirynt. Przeszywające, mechaniczne dźwięki gitary oraz momentami odczłowieczony, radykalnie przetworzony przez efekty wokal Audrey Chen podkreślały industrialny charakter tego miejsca.
Z kolei subtelny, otulający i niezwykle organiczny głos Mabe Fratti w połączeniu ze zniekształconym, zabrudzonym brzmieniem jej wiolonczeli, wywołały we mnie konkretny ból, którego przypływu się nie spodziewałam słuchając w domu utworów z prezentowanej przez artystkę płyty Sentir Que No Sabes, czyli Poczuj się, jakbyś nic nie wiedział. Było to więc miłe zaskoczenie, które potwierdza wartość słuchania muzyki na żywo oraz jej istnienia w festiwalowo-koncertowym uniwersum. Dotyczy to szczególnie takich artystek jak Mabe Fratti, której twórczość wydaje się być zrodzona z intensywnie fizycznego odczuwania własnej emocjonalności, gdzie bezwzględność materii (tu ciała muzyków i masywne brzmienie ich instrumentów) spotyka się efemerycznością i kruchością ludzkiego głosu oraz tkwiącą w nim wrażliwością. Zastosowanie piosenkowej formy z charakterystycznymi dla niej chwytliwymi melodiami, wpadającymi w ucho riffami i powtarzalnymi, rytmicznymi frazami rzeczywiście oddawało charakter determinizmu i automatyzmu, który często towarzyszy stanom nieświadomości lub utraty dostępu do jakiejś części wiedzy, o czym traktuje album Fratti. Z drugiej strony dziecięca prostota i repetytywność poszczególnych melodyczno-harmonicznych figur oraz słyszalne w niektórych utworach inspiracje muzyką folkową działały na wyobraźnię, przywodząc na myśl świat baśni, legend i mitów. Albo czuły obraz mamy lub dobrej wróżki, która łagodnym głosem podśpiewuje dzieciom na dobranoc kołysanki o mrożących krew w żyłach historiach i mało szczęśliwych zakończeniach, które paradoksalnie koją duszę i nienachalnie zachęcają do akceptacji własnych ograniczeń oraz wpisanej w ludzkie życie tragiczności. Fratti błyskotliwie dekonstruuje popowo-piosenkową formę, zaburzając jej tradycyjną strukturę – w utworach rzadko pojawia się sekwencja zwrotkowo-refrenowa, a na samym koncercie często w ogóle nie wiedziałam kiedy utwór się kończy, a kiedy zaczyna. Była to więc muzyczna podróż w czasie bez przystanków, która jednak wywołała konkretne wrażenia.
Równie intensywnych emocji spodziewałam się po legendarnym „czarnoksiężniku muzycznej awangardy” Keijim Haino. Niestety na mnie nie zadziałały jego zaklęcia, a nasycony ekshibicjonistycznymi gestami muzyczny performans japońskiego artysty odczytałam raczej jako zabawę w magiczne moce, która zarazem przybrała charakter wciągającej i zręcznie wyreżyserowanej inscenizacji. A być może byłam jeszcze zbyt głęboko zanurzona w świat gwatemalskiej artystki, w którym uderzająca szczerość i transparentność muzycznego przekazu spychała na drugi plan performatywny wymiar koncertu. Ta quasi-teatralna forma u Haino stanowiła jednak ciekawy kontrast wobec występu Fratti oraz przykład odmiennego wchodzenia w intymną relację z muzyką. Tak jakby byli artyści, z których ciał wydobywa się ona niczym oślepiające światło, na chwilę wyłączając władzę oka i wyostrzając percepcję słuchową oraz tacy, którzy potrzebują światła reflektorów lub różnych sztuczek, rytuałów i rekwizytów wzmacniających wydźwięk artystycznego przekazu. Oba te przypadki stanowią interesującą i słuszną strategię pracy z materią dźwięku oraz kreowania wartości dzieła muzycznego. W zasadzie każdy koncert tego wieczoru niósł w sobie emocjonalny ładunek silnie sprzężony z cielesnością twórczyń i twórców. Odsłaniał przy tym różne wymiary ekspresji, której głównym katalizatorem był głos.
Drugi dzień festiwalu naznaczony był silną obecnością perkusistów, którzy zaprezentowali szerokie spektrum brzmienia swoich instrumentów przez korzystanie z nietypowych środków artykulacyjnych oraz zintensyfikowanie ich walorów dźwiękowych przy pomocy elektroniki. W muzyce Pimpona oraz duetu Malediwy czuć było ducha swobodnej improwizacji, który stosunkowo często udzielał się przepełnionym swoistą dezynwolturą oraz pewnością siebie wykonawcom.
Niezwykła charyzma, ale zupełnie innego rodzaju biła także od muzyków zespołu GERDA. Wojciech Bąkowski palący papierosa na scenie to obrazek równie pretensjonalny, co ten wykreowany w inspirowanym jego życiem filmie Serce miłości (reż. Łukasz Ronduda), opowiadającym o mitycznym związku dwojga artystów, w którym granice między rzeczywistością a fantazją nieustannie się zacierają. A jednak zarówno twórczość wokalisty GERDY jak i film paradoksalnie poruszają autentycznością, tak jakby to całe przerysowanie można było przełamać jedynie poprzez świadome doprowadzenie formy i treści dzieła do pewnej skrajności. Zarówno w warstwie tekstowej jak i muzycznej debiutanckiego albumu zespołu jest coś prymitywnego, mrocznego i rozczulającego zarazem. To udana próba łączenia stanu nieznośnej regresji z poetyką szarej codzienności, która niepostrzeżenie staje się sztuką. Wysublimowana gra świateł dodatkowo rozszczepiała, multiplikowała i zniekształcała wizualno-dzwiękowe obrazy, które stanowiły istotną część tej wciągającej, onirycznej opowieści.
Niestety moja także kończy się w tym miejscu, gdyż rzeczywistość tym razem nie pozwoliła na całościowe doświadczenie festiwalu. Warto było jednak choć na chwilę przenieść się w czasie i powrócić do znanych miejsc, które na nowo stają się fascynujące dzięki udanym międzyinstytucjonalnym współpracom.