Pawilon otwarty
Na to nowe otwarcie czekałem z zaciekawieniem. Pawilon, znany wcześniej oficjalnie z dopiskiem „Nowa Gazownia”, to problematyczne miejsce, które powstało jako tymczasowy obiekt w 2011 roku, w oczekiwaniu na przekształcenie pobliskiej Starej Gazowni w poznańskie centrum kultury. Jednak tymczasowość okazała się zaskakująco trwała, plany utworzenia czegoś w Starej Gazowni się nie zmaterializowały, a obiekt istniejący stał się pewną namiastką. Narzekano na niego i ze względów estetycznych, i z praktycznych (trudności z ogrzaniem), ale wciąż odbywały się tam różne wydarzenia, między innymi koncerty i pokazy filmowe. Operatorem była początkowo miejska instytucja Estrada Poznańska, potem ogłoszono konkurs, który wygrała Czapski Art Foundation, jednak pod jej pieczą Pawilon stał się mniej widoczny na kulturalnej mapie Poznania. Dlatego, gdy umowa z fundacją miała wygasnąć, miasto zdecydowało się nie na konkurs, a na przekazanie obiektu w ręce innej instytucji miejskiej – Galerii Arsenał. Kuratorami programu zostali Andrzej Pakuła i Agnieszka Kilian, zapowiadano otwartość, dostępność, chęć wciągania do rozmowy i interakcji z odbiorcami, stąd duża liczba spotkań, w tym dyskusji o roli, jaką może odgrywać takie miejsce oraz konsultacji programowych.
Na początek zaplanowano jednak coś bardziej spektakularnego – wieczór inauguracyjny w postaci darmowych koncertów absolwentów poznańskiej ASP Wojciecha Bąkowskiego i BNNT oraz popularnej ostatnio Belli Ćwir. Tą ostatnią propozycją Pawilon wzbudził nawet kontrowersje, a poznańska TVP informowała o artystycznym prowokatorze, który „za pieniądze poznaniaków zaśpiewa podczas otwarcia” i uczulała, że „nie mamy tu do czynieni z żadną działalnością kulturalną, a marginalnym internetowym zjawiskiem. Natomiast problem pojawia się wtedy, gdy poważna instytucja kulturalna próbuje nadać temu miano kultury”. Po cichu liczyłem na jakieś rozruchy lub choćby pikiety oburzonych obywateli, ale do niczego takiego nie doszło. Rozpatrywana tylko jako propozycja muzyczna Bella Ćwir nie porywa i być może faktycznie jest zjawiskiem przede wszystkim internetowym, z którym lepiej zapoznawać się przez Youtube i Instagram – z towarzyszeniem warstwy wizualnej. Dla mnie jednak to właśnie koncert był pierwszym dogłębniejszym spotkaniem z tą twórczością. Muzyka momentami nawet ciekawie igrała z trapowymi schematami, ale usiłowałem też wsłuchiwać się w teksty. Niestety rzadko udawało mi się zrozumieć więcej niż pół linijki. Stałem więc z boku, niezaabsorbowany zupełnie, próbując coś z tego wszystkiego wyciągnąć dla siebie, jednak bez skutku mimo szczerych chęci. Ale żeby oddać sprawiedliwość – była też grupka zagorzałych fanów, piszcząca i skandująca refreny pod sceną.
W odbiorze pewnie nie pomogło też nagłośnienie, które przy tak dużej głośności momentami nie dawało rady. Już podczas poprzednich koncertów zdarzało się, że dźwięk był czasami zamulony, a niskie częstotliwości nieprzyjemnie dudniły i buczały. O ile mieściło się to jeszcze jakoś w estetyce BNNT, o tyle u Bąkowskiego zupełnie wybijało z nastroju. Ale i tak ciekawie było słuchać tych twórców po sobie, myśląc o tym, że Konrad Smoleński, połowa BNNT, grał kiedyś z Bąkowskim w grupie KOT. Ten drugi nie oddalił się drastycznie od tamtej stylistyki, ale cały czas ją rozwija. Nadal są u niego obecne tanie albo wręcz tandetne dźwięki, jednak teraz jawnie syntetyczne, czasami aż za bardzo starające się być ładnymi. Element ten mógłby nie przystawać do mroku zawsze czającego się gdzieś w tle twórczości Bąkowskiego, ale uzyskany w ten sposób kontrast ostatecznie znakomicie się sprawdza. Utwory zdają się niepokojące, osaczające, czasem sennie rozlewają się i oblepiają swoją mazistością, ale równocześnie nie są jednowymiarowe. Dodatkową atrakcją było kilka nowych utworów, w których Bąkowski między innymi ironizował na temat postrzegania go jako wielkiego artystę. BNNT zrobiło na mnie mniejsze wrażenie niż kilka miesięcy temu na Unsoundzie, ale tam brzmienie duetu rozszerzał w końcu Mats Gustafsson. Tutaj nadal było odpowiednio rytualnie i transowo, ale nie tak mięsiście i bezpośrednio. Do tego wejście pośród publiczność z elementami zestawu perkusyjnego nie wypadło jak naturalne przedłużenie występu, ale obliczony na efekt zabieg.
Na swój sposób transowa jest także muzyka grającego kilka dni później tria Ritual Extra. Koncert ten zaproponował w ramach swojej serii poznański LAS, któremu Pawilon umożliwia dalszą działalność po tym, jak inicjatywa straciła swoją lokalizację w zeszłym roku i przez jakiś czas gościła w Scenie Roboczej. To nie tylko przyjacielskie wyciągnięcie ręki, ale też przemyślany gest, bo LAS zdążył sobie wyrobić renomę i dla wielu stał się wyznacznikiem jakości. W Poznaniu mówiło się o pustce po zamknięciu lokalu przy ulicy Małe Garbary i mimo że Pawilonowi daleko do klimatu tamtego miejsca, to i tak dobrze, że LAS może kontynuować działalność, choćby i w takiej ograniczonej formie. Niestety w poniedziałkowy wieczór na koncert przybyła garstka słuchaczy – Ritual Extra nie są zapewne tak rozpoznawalni jak atrakcje inauguracyjnego wieczoru, a za wstęp trzeba było tym razem zapłacić. Ci, którzy przyszli, chyba jednak nie żałowali, bo trio zagrało interesująco, choć wymagająco. Na wstępie mieli ode mnie duży plus za, bądź co bądź, odważną decyzję, by zagrać zupełnie akustycznie, a słuchaczy usadzić naokoło. Od razu stworzyli w ten sposób zupełnie inną relację, bardziej intymną i równościową niż w wypadku tradycyjnego ustawienia. Ich muzyka wciągała, ale nie dlatego, że była wszechogarniająca; raczej dlatego, że chwilami było jej tak niewiele, że trzeba było podążać za każdym dźwiękiem, żeby nic z niej nie stracić. Swoim zredukowaniem, oszczędnością środków aktywizowała słuchacza, pozostawiając mu wolną przestrzeń i wzmagając chęć dogłębnego wsłuchiwania się. Dość nieoczekiwanie najbardziej stonowanym instrumentem okazała się perkusja, na której grał Julien Chamla (który gościł już kiedyś w Poznaniu z zespołem Hippie Diktat). Wbrew powszechnym skojarzeniom z hałaśliwością i obfitością „bębnienia” Chamla postawił na punktowanie pojedynczymi dźwiękami, czasem tylko podrzucając jakieś rytmy, które jednak nie narzucały się, a raczej dryfowały gdzieś w oddali. Wrażenie robił też wokalista Tuukka Haapakorpi, który nie wydawał szorstkich dźwięków gardłowych (tak jak to robił w materiale zarejestrowanym na płycie), tylko skupił się na powściągliwych, ale jednak emocjonalnych, czasem świetlistych, a nieraz melancholijnych zaśpiewach, nawoływaniach i powtarzanych frazach. Wobec takiego wycofania gitara Lauri Hyvärinena wysuwała się chwilami na pierwszy plan, a jego gra była nawet względnie ekspresyjna. Co warte podkreślenia, trio nie szło na łatwiznę, nie podłapywało od siebie motywów i nie zagęszczało w oczywisty sposób narracji, wręcz przeciwnie – zostawiali tyle wolnej przestrzeni, że momentami wydawało mi się, że tej muzyki jest zbyt mało. Ale takie ryzyko i pozostawienie niedosytu idealnie się tutaj sprawdziło.
Podczas tego koncertu można było pomyśleć o pokazywanym dwa dni wcześniej filmie Agaty Biskup i Przemka Czepurko Muzykanci II, który nawiązuje do klasycznego dzieła Kazimierza Karabasza. Ukazany w filmie dyrygent w pewnym momencie radzi muzykom, żeby zostawili miejsce i nie zagrywali dźwięków innego instrumentalisty. Kwestia sprawiedliwości w muzykowaniu powróciła też podczas pierwszego spotkania grupy czytelniczej pod hasłem „Calling Justice” – kolejnej inicjatywy Pawilonu, która jest częścią szerzej zakrojonego programu „Polityki Słuchania”. Punktem wyjścia do dyskusji na spotkaniu był prezentowany tu uprzednio film Up, Down and Sideways Anushki Meenakshi i Iswara Srikumara. Ich długofalowy projekt „u-ra-mili”, co można przełożyć jako „pieśń naszego ludu”, jest poświęcony tradycjom wokalnym w Indiach i ich znaczeniu oraz związkom z życiem codziennym. W tym materiale centralne było funkcjonowanie pieśni jako narzędzia budowania społeczności, a także organizowania pracy.
Metody działania samej grupy czytelniczej ustalały się w trakcie dyskusji, na początku nie było na przykład oczywiste, czy na każdym spotkaniu faktycznie czytany będzie jakiś tekst. Ale wtedy właśnie miałem poczucie, że postulowana otwartość rzeczywiście się na coś przekłada. W tych zupełnie wstępnych, w zasadzie zapoznawczych, rozmowach czuć było potencjał i chęć wypracowania odmiennego od hierarchicznych modeli wytwarzania i przekazywania wiedzy.
Piotr Tkacz