Powtórne przyjście – o zmierzchu na polach
Czyż można sobie wyobrazić coś piękniejszego niż majowy wieczór na bezkresnych wrocławskich polach irygacyjnych? Ptaki i owady właśnie zaczynają swój pożegnalny polifoniczny koncert nad licznymi rowami i bagnami. Samolot z pobliskiego aeroklubu ciągnie za sobą szybowiec, warcząc w oddali, a za mną stukoce pociąg towarowy. Słońce schodzi coraz niżej nad dęby, brzozy i wierzby, aż do trzcin i traw. Odgłosy kroków po szutrze i kamieniach mieszają mi się w uszach z kolejnymi pętlami Powtórnego przyjścia, prawdziwej kompozycji in situ autorstwa Ryszarda Lubienieckiego i Mateusza Śmigasiewicza. Delikatnie oddychający portatyw miesza się z fletem i elektroniką, niekiedy wchodząc w zabawne onomatopeje z ptakami, czasem roztaczając przyjemne ambienty, a innym razem rzucając zaszumiony cień na słoneczny pejzaż. Satelity mierzą bezszelestnie moje położenie, zaś aplikacja Echoes wyznacza kolejne odcinki utworu, przenikające się ze sobą niczym kręgi na kanale. Czasem odchylam słuchawki na głowie albo mieszam kanał z przestrzeni rzeczywistej i naturalnej z tym wirtualnym i zakomponowanym. Gdzie jestem? Co słyszę?
Po zeszłorocznym spacerze dźwiękowym na wschód słońca z Antoniną Nowacką (relacjonowanym tutaj przez Martę Konieczną, tym razem producentkę wydarzenia) to może najbardziej spektakularna, dziesiąta odsłona Canti Spazializzati, kuratorskiego projektu Daniela Brożka. Jego mottem stały się słowa konceptualnego artysty Jerzego Ludwińskiego opisujące jego utopijny projekt z lat 60.: „Tak sobie wyobrażam Neutrdom: tak wielki, że trudno go już trudno dostrzec i tak bardzo w swojej funkcji doskonały, że zupełnie bezinteresowny. Naczynie do łowienia nie wiadomo czego. Obraz-pomnik, który nic nie sugeruje, tylko jest”. I faktycznie, Powtórne przyjście takie właśnie było, z wirtualnym szlakiem wytyczonym przez pola – tak wielkim, że trudno go dostrzec… i portatywem jako naczyniem… do łowienia. Do tej pory Canti Spazializzati skupiały się głównie na spacjalizacji (uprzestrzennianiu) elektronicznego dźwięku w wielokanałowych systemach projekcji, w różnych lokalizacjach (BWA Design przy Świdnickiej, BWA Odjazd na Dworcu Głównym, mała sala IMPART). Ta odsłona wynikała jednak także z długiego badania konkretnego pejzażu dźwiękowego, co wiązało się z wystawą Pole Regeneracji i co zostało podsumowane wraz z jej kuratorką, Katarzyną Roj, w audio paperze Świt z numeru #B. Tu też był zatem dźwięk przestrzenny, i dźwięk elektroniczny – ale i znacznie więcej.
Przede wszystkim, cały szereg intrygujących paradoksów i aporii. Z jednej strony, spacer był wydarzeniem zapraszającym w określonym czasie do realnej, mało znanej (także wrocławian_kom) przestrzeni. Autobus 105 do Świniar stał się pod koniec trasy swoistym forum współczesnej sztuki i muzyki, a przecież obok mknęli jeszcze rowerzyści-perkusiści i zmotoryzowane muzykolożki. Z drugiej strony jednak, spacer opierał się na rozszerzonej rzeczywistości audialnej, której medium była wspomniana aplikacja Echoes. Więc tu i teraz, ale jednocześnie tu i zawsze (albo: tam i zawsze), bo trasę można sobie powtórzyć lub przejść nawet dłuższym wariantem niż ten zaproponowany w sobotę 7 maja. Powtórne przyjście otwierało się na audiosferę otoczenia, z ćwiczeniami głębokiego słuchania wykonywanymi w połowie czasu trwania, a jednocześnie zamykało nasze uszy w słuchawkach z przygotowanym soundtrackiem. Wydarzenie prezentowało się bardzo inkluzywnie, bo zaproszone zostały dzieci i zwierzęta, ale i ekskluzywnie, bo drogi polne kiepsko nadają się na wózki, a trzeba się wyposażyć w smartfona i mapkę, nie każdej_mu to wszystko działało. (Na szczęście organizatorzy przewidzieli „problemy techniczne” i część spacerowiczów poszła za bezprzewodowym głośnikiem niczym za prawdziwą pielgrzymką). Frapują mnie wciąż te paradoksy i aporie, a siedzę już przecież w domu i minęło parę dni. Cofnijmy się więc w czasie.
Wydarzenie składało się z dwóch części przedzielonych interludium. Najpierw czekało nas blisko godzinne przejście przez pola. Uczestnicy rozproszyli się na grupki i solistki_ów. Są momenty, że raźniej było pogawędzić przy dźwiękach głośnika – ale też takie, że lepiej się zanurzyć w samotności i pejzażu. Tym bardziej, że warstwy brzmień przygotowanych przez Lubienieckiego i Śmigasiewicza narastały w zależności od zbliżania się do kolejnego epicentrum. Łącznie jest ich blisko pięćdziesiąt, my przeszliśmy chyba ze dwie trzecie, pomijając pętelkę wysuniętą na wschód. Czasem słychać wyraźnie dźwięki konkretnych instrumentów, czasem ich przetworzenia, czasem elektroniczne poświaty. Forma spaceru wymusiła swoistą formę łańcuchową całości z zazębiającymi się ogniwami czy raczej loopami, niczym u późnego Lutosławskiego albo w muzyce z gier. Podobnie jak w otwartej formie tych ostatnich, także tu można się cofać albo eksperymentować z czasem, choćby korzystając z roweru. Można też oddalić się od drogi, wyjść w pola – i zatracić sygnał. To jak wyjście z utworu, ale też wyjście w świat, trochę na odwrót wobec symbolicznego XIX-wiecznego rysunku o wędrowcu twierdzącym że znalazł punkt styku niebios i ziemi.
Jak piszą sami twórcy, „Portatyw, tajemniczy instrument znany prawie wyłącznie ze średniowiecznej ikonografii, nie ma w historii muzyki ani swoich następców, ani bezpośrednich poprzedników. Na XIV- i XV-wiecznych obrazach nierzadko pełnił centralną rolę: grają na nim anioły, alegorie muzyki lub demoniczne stwory, a według niektórych umożliwiał komunikację z ptakami. W kolejnym stuleciu zniknął w nieznanych okolicznościach. Czy jednak kiedykolwiek realnie istniał? Według dawnego proroctwa, w nieokreślonej przyszłości nastąpi Powtórne Przyjście. Kosmiczny monolit zstąpi na Ziemię, by ukazać ludzkości zapomniany artefakt. W kilku wskazanych punktach globu lokalne społeczności od wieków gromadziły się, by wyczekiwać tego wydarzenia. Najbliższy z nich przypadał prawdopodobnie na Wrocławskie Pola Irygacyjne, których rozległe, puste przestrzenie umożliwiają swobodny przepływ powietrza, tworzący i kształtujący zarazem brzmienie Portatywu.”
Wszystko to nie nastąpiło jednak od razu. Najpierw Daniel Brożek wprowadził nas w stan słuchowej uważności. Potem niespodziewanie siedzący na trawie Lubieniecki wprowadził do lokalnego, zmierzchowego pejzażu dźwiękowego nowe, wysokie tony. Wydobywał je na samej tylko głośnicy akordeonu, a po chwili równie dyskretnie dołączył do niego Śmigasiewicz na flecie prostym. Obaj zaczęli ze sobą dialogować i się przedrzeźniać, a wnet ruszyli dalej. A my za nimi, niczym posłuszne, oczarowane szczury za flecistą z Hameln. Przy wzniesieniu na zbiorniku nastąpiła druga i zasadnicza, bo „żywa” część Powtórnego przyjścia. Lubieniecki pojawił się z futerałem jak średniowieczny el mariachi – i wyjął z niego portatyw, ów „tajemniczy instrument (…) bez następców, ani poprzedników”. Z tyłu, za murkiem schował się Śmigasiewicz z równie tajemniczymi instrumentami elektronicznymi, które słyszeliśmy tylko za pośrednictwem głośniczka. Tym razem w muzyce było więcej refleksji i zadumy, przerywanej a to przez echa dawnych kodeksów (które wykonawca zgłębia jako doktorant na Uniwersytecie Wrocławskim), a to przez zgoła inne odgłosy. Oto bowiem w połowie koncertu nad polami pojawiły się wiatrakowce, a pilot jednego, wyraźnie zaintrygowany zgromadzeniem na pustkowiu, zatoczył parę bardzo niskich – i głośnych! – kół nad nami. Ani Lubieniecki, ani Śmigasiewicz, nie dali się jednak wytrącić z równowagi i delikatnie stopniowali diminuendo do zachodzącego słońca.
Są hinduskie ragi do gry o brzasku i zmierzchu. Były rytualne utwory Stockhausena i Nemescu przeznaczone do słuchania o różnych godzinach dnia. A teraz dokonało się Powtórne przyjście, o zachodzie słońca, na Wrocławskich Polach Irygacyjnych. Czyż można sobie wyobrazić coś piękniejszego niż…? To jest ta magia muzyki – granej na żywo, tam i wtedy, na starych instrumentach, ale ze wsparciem najnowszych technologii – której tak brakowało mi przez dwa szare lata pandemii.
Ryszard Lubieniecki, Mateusz Śmigasiewicz, Powtórne Przyjście (Canti Spazializzati #10), Wrocławskie Pola Irygacyjne, 8 maja 2022