Ten blues jest niemodny. Rozmowa o Polskim Piachu z Patrykiem Zakrockim.
Patryk Zakrocki: Wydaje mi się, że hasło blues w opisach nam nie pomaga. Właśnie przez to powstają dość dziwne skojarzenia.
Natalia Piotrkowicz: Może powinniście spróbować eksperymentów słowotwórczych, np. przedrostka: eks(perymentalny)-blues?
PZ: To jest tak, że gdy wysyłamy nasz materiał na festiwal bluesowy, to oni piszą: „nie, my nie chce chcemy jazzu, chcemy bluesa”. W innych przypadkach festiwalowych kategoryzują nas jako blues, więc jesteśmy osobnym głosem.
Wiosną Marek Horodniczy zadzwonił do mnie, by powiedzieć, że chciałby, żeby Polski Piach zagrał na Eufoniach muzykę do filmu. Okazało się, że był na naszym poprzednim koncercie udźwiękawiającym film – to było jakieś przedwojenne kino w formie pocztówki. Interesujące, bo mało w nim było narracji, raczej ładne obrazki, ale to, co istotne, my podbudowaliśmy naszą muzyką – narrację przedwojennych ulic Warszawy widocznych na zdjęciach. To się ludziom podobało. Marek był na tym pokazie i zaproponował nam zrobienie muzyki do jakiegoś przedwojennego filmu albo do Reksia.
Reksio. No i tak właśnie – Reksio.
NP: Ten Reksio? To bajka dzieciństwa wielu z nas.
PZ: To jest ten Reksio. Gramy do sześciu filmów z lat 70. opowiadających o przygodach Reksia. Świetne filmy. Jestem zaskoczony tym, że są naprawdę bardzo dobre. Fajnie się je ogląda, są dowcipne, wartkie, dobrze zanimowane – super jest ten Reksio. Oczywiście, bo ma dobre serce i jest bardzo etyczny, ale przygody są różne. Naprawdę fajne są scenariusze do tych filmów. No więc, gramy tzw. cinema concert, czyli na ekranie będą wyświetlane filmy, a my na żywo zrobimy muzykę i efekty synchroniczne.
Musiałem zbudować nieco instrumentów. Np. w czołówce Reksio uderza w czynelę i cały się trzęsie. No więc, jak to zrobić, gdy jeden z nas gra na gitarze, drugi na basetli, trzeci na klarnecie basowym? Wszyscy mają zajęte ręce. Zbudowałem więc sobie pedał, który naciskam, i wtedy takie dziecięce czynele, zamontowane na szczypcach zrobionych z łyżki z kebaba, po prostu się zderzają. Poprzerabiałem też takie klaksony rowerowe, trąbki, które mają różkę, i też je można nadepnąć. Zmieniłem im wnętrza i one teraz są głosami postaci. Jest także szczekający Reksio, jest stemplowanie, znamienne w czołówce, razem ze swoim dziwnym głosikiem. Są jeszcze inne różne zwierzęta, które swoje głosy dostają od nas. Jesteśmy wyposażeni w małe perkusjonalia, różne fleciki i nasze instrumenty. Po prostu uwijamy się jak w jakimś mrowisku, żeby zdążyć z tym wszystkim.
NP: Gracie trzy koncerty w ramach Festiwalu Eufonie, już w przyszłym tygodniu. Czy znacie już miejsca projekcji i koncertów?
PZ: Gramy na razie trzy koncerty: w Muzeum Kinematografii w Łodzi 20 listopada, w Niebie w Warszawie 24 listopada i potem 29 listopada w Centrum św. Jana w Gdańsku… W Łodzi zagramy fajny, kameralny koncercik, w Warszawie – bardziej klubowy.
NP: Czy kontekst miejsca zmienia wasze podejście do grania muzyki? W szczególności mam tutaj na myśli współtworzenie filmu na żywo i na nowo.
PZ: To jest ciekawe pytanie – tak, kontekst zmienia granie. Zobaczymy, może zainteresowanie będzie na tyle duże, że przyjdzie sporo ludzi. Na razie mamy trzy terminy, ale czekamy na kolejne propozycje – polecamy się! Myślę, że repertuar jest naprawdę świetny i będę go promować przy każdej okazji. Reksio nie mówi w żadnym języku, tylko sobie trochę szczeka. Nie ma dialogów i wszystko jest przekazywane za pomocą akcji. Dzięki temu można ten program grać na całym świecie. Pokładam w tym projekcie wielkie nadzieje.
NP: Z tego co wiem, to już wcześniej tworzyliście narracje dźwiękowe silnie połączone z tematem opowieści czy bajki, graliście w plenerach itd.
PZ: No tak, co jakiś czas kręcimy klipy w plenerze, gdzieś po wioskach, tak po prostu. Ja bardzo lubię film, a nasz klarnecista jest montażystą, więc od czasu do czasu siadamy i tworzymy jakąś wizualną opowieść. I to oczywiście wprowadza nas w kontekst nie-miejski, nie-sceniczny. A film… no wiesz, ja i Paweł Szamburski mamy duet Sza/Za i bardzo często już graliśmy do filmów niemych, właśnie w takiej formule, że muzyka jest wykonywana na żywo do obrazu.
Aha, jeszcze powinienem powiedzieć – to jest nowa muzyka do Reksia. Gramy oczywiście tę emblematyczną czołówkę, ale potem oryginalna muzyka z bajki jest napisana na orkiestrę – świetnie zorkiestrowana, z mnóstwem faktur. Nie dalibyśmy rady tego zagrać na naszych instrumentach, chyba zresztą nie o to chodzi. Stworzyliśmy więc własne aranżacje do wszystkich scen.
NP: Czy nawiązujecie w tej praktyce, będącej na pograniczu muzyki i filmu, do swoich albumów?
PZ: Tak. Oczywiście, czasami trochę się odnosimy do oryginału. Bywa, że coś idealnie wpasowuje się w scenę. Ale mamy też sporo zupełnie nowej muzyki, wiele materiału stworzonego pod obrazy – sceny improwizowane, w kontakcie z filmem, albo całkiem wymyślone. To można zobaczyć i usłyszeć tylko na żywo.
NP: Czy planujecie zarchiwizować koncerty?
PZ: Oryginalna muzyka jest wystarczająco piękna, więc warto zobaczyć Reksia takim, jakim został pierwotnie zrobiony. A nas oglądajcie na koncertach – to tam widać, co naprawdę robimy, jak musimy ogarniać wszystkie trąbeczki, instrumenty, klaksony… Serio, wygląda to całkiem zabawnie.
NP: Czy opowiesz o Północy, Południu i waszej nowej płycie, czyli o Polskim Piachu w ogóle?
PZ: Mój background jest trochę związany z muzyką współczesną, razem z Piotrkiem Mełechem wywodzimy się z improwizatorskiego środowiska, on też związany jest silnie z free jazzem. Jednocześnie Piotrek Domagalski grał dużo jazzu, występował w zespołach takich jak Levity czy zespoły Marcina Maseckiego. Tak więc takie trzy wektory spotkały się w jednym składzie. W pewien sposób wychodzimy z bluesa, jest w naszym graniu puls, jakiś rodzaj gry z tą konwencją i jej melodyką. Nie są to jednak takie oczywiste elementy, jak typowe rytmy bluesowe czy schemat harmoniczny. Oczywiście dokładamy też do tego improwizacje. Do tej pory nagraliśmy trzy albumy, które, wydaje mi się, portretują rozwój zespołu.
Pierwszy – Południe – jest najbardziej słoneczny. To jest właśnie ten materiał wakacyjno-rzeczny, który powstał w podróży łodzią po Wiśle. Na wiślanym piachu. Utwory są transowe, często na jednym akordzie, prymitywne, w leniwych słonecznych tempach. Wydaje mi się, że muzyka z pierwszej płyty nawiązuje bardziej do korzeni brzmienia bluesowego. Te odniesienia są tam wyraźniejsze, bardziej czytelne. Zawarliśmy też tam różne wariacje na temat afrykańskich odmian bluesa i pierwotnych odmian bluesa amerykańskiego.
Potem nagraliśmy drugi album – on musiał się pojawić, bo do zespołu dołączył wtedy Piotrek Domagalski. To muzyk grający na basetli, a z wykształcenia kontrabasista. Piotrek bardzo fajnie myśli muzycznie i, co ciekawe, ma też inny od nas background. Oprócz grania jazzu i w różnych zespołach Marcina Maseckiego (które trudno mi zakwalifikować w jakiekolwiek ramy), gra też muzykę ludową, również na basetli, i muzykę gnawa na gimbri.
Kiedy w muzyce, która nawiązywała do korzeni afrykańskich i amerykańskich – do tego pierwszego bluesa – pojawił się jeszcze element związany z muzyką ludową, to zaczęły nas te dźwięki kierować właśnie w stronę myślenia o tym, że w polskim folku w sumie też jest coś podobnego. Też można w nim znaleźć taki rodzaj transowości, co przekonało nas, że jest to element również bardzo ciekawy. Wyróżnikiem tej muzyki jest często to, że jest ona w jednej tonacji, właściwie jeden akord funkcjonuje jako taki dron – zostaje tylko zrytmizowany i nic więcej się nie zmienia. Ewentualnie pojawia się skok na subdominantę i z powrotem. Nie ma napięć, jest tylko trwanie. W tej muzyce chodzi o coś zupełnie innego. Ta basetla, kiedy pojawiła się w naszej muzyce, zaczęła wprowadzać charakterystyczne trójkowe riffy. Wtedy właśnie trzeba było nagrać kolejną płytę, która byłaby trochę ciemniejsza w charakterze. Pierwsza płyta była południowa, jaśniejsza, a teraz pojawiła się północ – coś ciemniejszego, wilgotnego, z takimi słowiańsko-bałtyckimi motywami. Zespół cały czas dojrzewa, więc trzecia płyta wyszła jeszcze inaczej i była poświęcona anomaliom w różnych warstwach – w tonalności, rytmice, fakturze.
Szukaliśmy różnych anomalii i wprowadzaliśmy je do utworów – to właśnie jest trzecia płyta. Trochę się zastanawialiśmy nad tymi zabiegami, było też odrobinę przekornie. Wszyscy pewnie myśleli: „No dobra, teraz będzie wschód, tak? Czy zachód?”. Otóż nie. Ale właściwie myślę, że jeśli nie wydamy muzyki do Reksia w Polsce, to w następnej kolejności prawdopodobnie nagramy i zachód, i wschód. Wtedy powstanie taka róża wiatrów, a anomalia będzie w środku.
NP: Jak rozpoczynacie pracę nad nowymi kompozycjami w Polskim Piachu?
PZ: To ja przynoszę pomysły, bo na gitarze wymyślam jednocześnie linię basową i melodię. Trochę improwizujemy, ale to nie jest w tym zespole takie oczywiste. Właściwie jestem zaskoczony, że to skład bardzo repertuarowy. Po prostu zamykamy formy, nie wiem dlaczego tak się dzieje, coś sprawia, że zespół tak właśnie chce. Jest to zespół, który gra próby, co jest też rzadkością. Spotykamy się, lubimy się, więc to taki żyjący organizm.
NP: A praca nad pomysłami towarzyszącymi? Widziałam któregoś dnia, że mieliście kukiełki zespołu stworzone z owoców przyrody Wisły.
PZ: To świetna historia. Mikołaj Sikorski – Karakuliodeon nas obserwował i robił już takie rzeczy wcześniej. Poprosił o nasze zdjęcia, na podstawie których mógł wykonać właśnie takie figurki. Zapytałem więc, czy nie chce zrobić większej formy, i tak powstał klip, który bardzo lubię.
Wydaje mi się, że Polski Piach jest takim mechanizmem, który napędza sypiący się piach. To taka metafora: muzyka płynie, ale potrzebne są jakieś warunki, dzięki którym sztuka może funkcjonować. Bardzo ważne_i są animatorki_rzy kultury, ważne są instytucje kultury, ważne są osoby, które organizują życie kulturalne, zdobywają fundusze i zapraszają ludzi. Bez tego nic się nie dzieje! W naszym teledysku symbolizuje to sypiący się piach – gdy go brakuje, figurki muzyków przestają się poruszać i teatrzyk milknie. Potrzebujemy tych festiwali, domów kultury – bez nich po prostu muzyczki_cy nie mają jak pokazywać tego, co robią, i nie mogą łączyć się z publicznością. Wydaje mi się, że ten klip jest takim hołdem dla zależności między twórczyniami_cami a organizatorkami_ami życia muzycznego.
NP: Łączycie się z wieloma artystkami i artystami, w tym w kwestiach graficznych, czego efektem są piękne grafiki albumów.
PZ: Dwie pierwsze okładki stworzyła Basia Zach, świetna graficzka. Ja zresztą również jestem rysownikiem i bardzo lubię sztuki plastyczne, ale nie chciałem sam rysować tych okładek. Dużo rozmawialiśmy z Basią, więc finalnie wszystko się pięknie ułożyło.
NP: To też przełożyło się na materialny wydźwięk/widzialność waszych płyt, które wydajecie również w formie winylowej. Skąd pomysł na to?
PZ: Gramy taką muzykę, która inspiruje do szukania starych instrumentów, archaicznych brzmień, więc naturalną konsekwencją było to, że chcemy się pobawić z taśmą, starymi mikrofonami i płytami. W poszukiwaniu pięknego i ciepłego dźwięku. No i to zrobiliśmy. Płyty druga i trzecia już są nagrane w taki sposób. W pełni na taśmę i na winyle w studiu Piotrka Zabrodzkiego.
NP: Wracając do początków – skąd pomysł na nazwę zespołu?
PZ: To stara historia… Polski Piach powstał w dość nieoczekiwany sposób. Jako skrzypek i altowiolista, a w ogóle jako człowiek, zostałem zaproszony na rejs po Wiśle drewnianą łodzią o nazwie Flow. To rodzaj artystycznej rezydencji, głównie znanej z tego, że artystki_ści wizualne_i płyną drewnianą łodzią, w sumie jakieś osiem osób. Dzika przygoda, namioty na plaży, brak prądu, proste życie pod gołym niebem i wspólnie z naturą. Jest to działanie Ewy Ciepielewskiej i Agnieszki Brzeżańskiej polegające na odejmowaniu czynników cywilizacyjnych z życia, dzięki czemu w wolnym od nadmiaru bodźców miejscu pojawia się spontaniczna twórczość. To świetna inicjatywa i bardzo polecam Flow.
Byłem tam jedynym muzykiem. Pomyślałem wtedy: „Brać altówkę na łódkę? Bez sensu”. Nie miałem pojęcia, jak to wszystko będzie wyglądać – deszcz, niepewna pogoda, totalny żywioł. Zamiast tego wziąłem gitarę, która od dawna kurzyła się w domu i której wcześniej nie traktowałem zbyt poważnie.
Na Wiśle rozpoczęła się podróż. Płynęliśmy powoli, w swoim rytmie, napotykając po drodze różne miejsca i zdarzenia. Krajobrazy nieustannie się zmieniały, wszystko było w ruchu, co okazało się niesamowicie inspirujące twórczo. W takich chwilach zaczynasz myśleć o trance’owych, minimalistycznych dźwiękach. O muzyce, która płynie tak samo jak rzeka.
Gitara świetnie się sprawdziła. Cały czas grałem na niej rzeczy, które same się pojawiały – w naturalny sposób powstał taki trans, trochę blues. Coś, co jest wpisane w struny gitary, organiczne dla tego instrumentu, a przy tym idealnie pasuje do podróży i do bycia w naturze. Jasne – instrument sam podpowiada pewne rzeczy, coś się gra fajnie, brzmi dobrze, ale skąd to się bierze? Jakie ja mam prawo grać muzykę tamtych ludzi – Afroamerykanów czy Tuaregów. Przecież (myślałem) ja powinienem kontynuować np. polski sonoryzm albo nauczyć się oberków, to nasze dziedzictwo. Ale potem przyszła mi do głowy inna myśl – może to właśnie tak działa, że tam, gdzie jest podróż, gdzie jest piach, gdzie płynie woda i gdzie jest kontakt z naturą, tam rodzi się muzyka o takim właśnie charakterze: muzyka podróży, bliskości z ziemią. My też mamy swój piach – polski piach. On jest równie dobry jak ten saharyjski czy ten z delty Mississippi. Mam prawo grać muzykę podróży po swojemu. Tak właśnie powstał Polski Piach. Potem zaprosiłem jednego kolegę, drugiego i…
NP: Też na łódkę?
PZ: Na łodzi spotkałem artystę performera Kubę Falkowskiego, który dołączył do tej idei na perkusjonaliach i można go usłyszeć na pierwszej płycie, potem wybrał się w podróż i opuścił zespół. Ostatecznie skład jest taki: ja na gitarze, Piotr Mełech na klarnecie basowym i Piotr Domagalski na basetli. Odpowiadając na pytanie – nie, już nie gramy na łodzi, bo klarnecista strasznie nie lubi piachu. Trudno mu się dziwić – przecież piach potrafi się wszędzie wsypać, przykleja się do klap i poduszek. A klarnet to delikatny instrument, jego mechanizm naprawdę nie lubi ziarenek piasku.
NP: Czy w czasie tego rejsu po Wiśle rejestrowałeś jakieś dźwięki – natury, wody, instrumentu?
PZ: Nagrywałem dźwięki i w ogóle pierwsze utwory, które wtedy powstawały. To właśnie te nagrania i tamte prace określiły nasz muzyczny kierunek. No i tak zaczął działać Polski Piach. Podjęliśmy się trudnego, trochę niewdzięcznego zadania grania bluesa, który w Polsce obciążony jest masą skojarzeń. Mnie polski blues kojarzył się z Dżemem, ze Śląskim stylem Bluesowym, oczywiście z Tadeuszem Nalepą, który napisał naprawdę świetne rzeczy. Ten rozdział nie jest jednak zamknięty i jest jeszcze wiele do powiedzenia. Blues wcale nie stał się muzyka nieaktualną! Nieaktualny jest dla mnie etos gitarzystów, którzy na elektrykach grają niekończące się solówki. Skóry i kowbojki również mnie nie pociągają i z ulgą odkryłem, że prawdziwy blues nie ma z tym nic wspólnego. Interesuje mnie nawiązanie do tego bluesa, który jeszcze nie był związany z muzyką rockową muzyką. Zacząłem rozumieć, że blues może znaczyć też coś innego. Że wystarczy jedna naciągnięta struna i wtedy wcale nie trzeba używać tych wszystkich gitarowych licków, bo tu chodzi o rytm, o minimalizm. O bardzo prostą, właściwie basową linię rytmiczną. O trans. Zacząłem szukać takich rodzajów bluesa, które – jak się okazało – przecież są w Afryce. To w ogóle fascynująca historia: muzyka afrykańska trafiła do Stanów, tam zderzyła się z jazzem i klasyką, przybrała nowe formy, a potem wróciła do Afryki. Dzisiejszy tuareski blues pustynny to właśnie niezwykły powrót tej muzyki do jej korzeni. Usłyszałem wtedy, jak piękna to jest muzyka. Piękny jest też ten stary amerykański blues, bardzo naturalny. Człowiek siedzi przed chatą, ma gitarę z kilkoma strunami i… to mu wystarcza, żeby się wyrazić. To jest taka uniwersalna, ludzka pieśń: o tęsknocie, o potrzebie, o żalu, o stracie. Tematy, które są wspólne dla wszystkich. O podróży zewnętrznej i wewnętrznej. Ta forma muzyczna świetnie temu służy – pozwala to wszystko wyrazić i jednocześnie się temu oddać.
Człowiek, muzyk_czka, staje się wtedy naczyniem, przez które coś przepływa – jakaś energia, emocja. A ponieważ ta forma jest tak prosta i ma tak silne walory rytmiczne, to właśnie dzięki temu tak dobrze działa. Lepiej niż wiele innych form muzycznych. No i super – okazało się, że to jest świetna muzyka. To jest blues. Nasz blues.
Ten blues jest niemodny, niedoceniany, uznawany za muzykę łatwą, nieprofesjonalną. Ale w tym jest jego siła – gra się go z serca, tak po prostu wychodzi z człowieka. Ta forma pozwala wyśpiewać jakąś pierwotną tęsknotę, o to w niej chodzi. Nagraliśmy jeden utwór i wysłaliśmy go do amerykańskiej wytwórni NorthernBlues Music. Nie chcieli nas wydać. Odpowiedzieli, że owszem fajne, ale brzmi jakby Penderecki pisał bluesa. Nie chcieli nas wydać.
Chociaż może jednak im się podobało, w każdym razie dostaliśmy taką informację w odpowiedzi… To jeszcze bardziej nas określiło, w tym że jesteśmy polskimi muzykami i gramy tak, jak umiemy. Bo jesteśmy współczesnymi muzykami, wykształconymi gdzieś w nurcie muzyki klasycznej i współczesnej, osłuchani z jazzem, a gramy bluesa i tak nam to wychodzi.
Rozmowa przeprowadzona we współpracy z Międzynarodowym Festiwalem Muzyki Europy Środkowo-Wschodniej „Eufonie”.
