Samotność w tłumie. Warszawska Jesień 2021
„Ewidentnie coś nie działa” – oznajmia dyrygent z estrady, przerywając po minucie pierwszy utwór na koncercie Klangforum Wien. Cóż, szwankuje elektronika. Chwila zamieszania, szybkie poprawki i zaczynamy jeszcze raz. Tym razem (nomen omen) Fiasco Mikołaja Laskowskiego rozwija się nieco dłużej, nim zostaje wstrzymane gestem prowadzącego zespół Basa Wiegersa – gestem, w którym widać pewne niezadowolenie, ale też spokój zaprawionego w bojach profesjonalisty. Czekamy. Przez głowę przemyka mi myśl, czy to wszystko nie jest jakoś wyreżyserowane (bo jeśli tak, to rzecz została rozegrana po mistrzowsku!). Ukradkiem zerkam na innych słuchaczy, ale w ich oczach zamiast konspiracyjnych błysków odnajduję raczej pełne zrozumienia oczekiwanie. Pada prośba o wyłączenie wi-fi w telefonach i większość osób ochoczo sięga do kieszeni i torebek – czemu nie, skoro możemy choć trochę przysłużyć się sprawie. Słuchamy w napięciu trzeciej próby, i tak! Nareszcie! Zrealizowane wspólnymi siłami wykonanie Fiasca kończy się sukcesem.
Utwór Laskowskiego wcale nie potrzebuje zagrywek z pogranicza psychologii tłumu, żeby zapaść w pamięć. To świetnie zaprojektowany muzyczny mechanizm, stopiony z szumów i instrumentalnych wtrętów, przerywanych czasem synchronizowanymi nerwowymi ruchami wykonawców-marionetek, którym rytm wyznacza syntetyczny metronom. Nie potrzebuje, ale też nie przysporzyło mu to żadnej straty. Nam natomiast cała ta sytuacja dała poczucie wspólnoty, dążenia do jednego celu, współtworzenia czegoś, współprzeżywania. Poczucie, do którego tęskniliśmy od początku pandemii i tęsknimy nadal. Nikt nie marudził, nie ziewał zniecierpliwiony, na złośliwość rzeczy martwych reagując porozumiewawczym spojrzeniem. To kolejna rzecz, którą wynieśliśmy z pandemicznej lekcji – cierpliwość, wyrozumiałość, ale i umiejętność czerpania radości z tego, co udaje się mimo wszystko. Choćby to były tylko drobiazgi.
Pandemiczne wątki nie były silnie obecne na tej 64. Edycji Warszawskiej Jesieni – co nie znaczy, że festiwal unikał tematów aktualnych politycznie i społecznie. Kumulowały się one jednak raczej w koncertach muzyki scenicznej i inscenizowanej, które na łamach „Glissanda” komentował w Bunkry, Ściany, Zasłony. Teatralna Jesień Jan Topolski. Ale nawet biorąc pod uwagę tylko pozostałe koncerty, Warszawska Jesień okazała się w tym roku zaskakująco angażująca i wielowątkowa, z ogromną liczbą prawykonań, muzyką polską i zagraniczną, nową, zróżnicowaną. Festiwal podarował nam przestrzeń: obok muzealnych instalacji, wykonań tradycyjnie zamkniętych w salach, halach lub klubach, w programie znalazły się plenerowy Koncert na Przyczółku Grochowskim według koncepcji Krzysztofa Knittla oraz cykl niepozornych Spacerów dźwiękowych: IDŹ AŻ USŁYSZYSZ (kuratorzy: Krzysztof Marciniak i Joanna Zabłocka).
Fragment Koncertu na Przyczółku Grochowskim Krzysztofa Knittla
Udział w tym ostatnim wydarzeniu przyniósł mi zresztą jedno z większych wzruszeń i wstrząsów festiwalu. Wiolonczelistka Krystyna Wiśniewska interpretuje graficzną partyturę na przystanku w tunelu Wisłostrady, najgłośniejszym miejscu w Warszawie. My – w jednorazowych zatyczkach do uszu (rozdawanych wcześniej ze względów bezpieczeństwa), ona – w solidnych słuchawkach nausznych, mijający nas kierowcy – szczelnie oddzieleni szybami od zmultiplikowanego pogłosu silników, przez który próbuje przebić się artystka. I tylko czekający na autobus mimowolni słuchacze zmuszeni są chłonąć całą scenę wszystkimi zmysłami. Huk, smród i ulotne piękno nikłej wiolonczelowej linii. Rozdzierające. To rodzaj sztuki, która potrafi wyciąć fragmenty codzienności i sprawić, by to, co od dawna spowszedniałe, nagle zaczęło jaskrawieć, rażąc w oczy absurdem i głupotą. Na pozostałych Spacerach uczestnicy uczyli się pląsać i wirować do dźwięków Chopina, wsłuchiwać w siebie, w brzmieniową specyfikę dzielnic czy w mieszające się z miejskim szumem utwory odtwarzane ze smartfonów. Zwiedzanie i odkrywanie Warszawy wpisane jest niejako w ideę Festiwalu, którego koncerty rozproszone są zawsze po różnych zakątkach stolicy. Włączenie wątków przestrzennych w nurt programowy tegorocznej edycji wypadło więc bardzo naturalnie. Warszawska Jesień czasem prowadziła słuchacza, czasem tylko nawigowała, a czasem pozwalała mu samotnie wędrować i składać zasłyszane brzmienia w unikatowe kompozycje. Niepowtarzalne. Własne.
Przepis na koncert
Tegoroczna edycja opierała się na mocnej podstawie kilku dobrze skrojonych koncertów muzyki nowej głównego nurtu, by tak rzec, współczesnej-filharmonicznej – takiej, która głodnych nowości nasyci, a i tradycyjnych melomanów nie odstraszy. Wydaje się nawet, że organizatorzy wynaleźli rodzaj receptury, która świetnie sprawdza się w programowaniu tego rodzaju wydarzeń: jeden utwór skupiony na wysmakowanej brzmieniowości, jeden z postmodernistyczną grą znaczeń, do tego odrobina elektroniki i koniecznie jakieś zamówienie festiwalu (których w tym roku było aż 18). Właściwie najlepiej, żeby wszystko było jak najnowsze i jeszcze w Polsce niewykonywane, choć czasem warto dodać jakiś smakowity kąsek z muzyki klasyków XX wieku (w tej roli kwartet Helmuta Lachenmanna oraz Voice and Instruments 1 Mortona Feldmana). Tym, co wyróżniało każde wydarzenie, była prezentowana jakość wykonań i charyzma zespołów.
Wędrówkę rozpoczął koncert inauguracyjny. Orkiestrę NOSPR-u prowadził Vincent Kozlovsky i wielką przyjemność sprawiało obserwowanie, jak dyrygent bawi się muzyką, dbając jednocześnie o precyzję. Wrażenie zrobiła kompozycja Ash Fure, Bound to the Bow, plastyczna i giętka w instrumentacji (styropian traktowany smyczkiem – stosowany nie jako jednorazowy efekt, ale pełnoprawny instrument – zabrzmiał elektryzująco, aż ciarki przechodzą!). Skumfiduser! Marka Applebauma okazał się rozkosznym kolażem lekkich motywów rodem z Mozarta, prokofiewowskich harmonii i skrawków romantycznego patosu, którym wtórowała elektronika: raz w tanecznych rytmach, raz z odgłosami cyfrowych maszyn, raz z ambientem w stylu retro. Na tym tle dość blado wypadł Triptyque Agaty Zubel, w którym pojedyncze gesty i brzmienia nie kleiły się ze sobą, zostawiając dziury w narracji. Obronna ręką wyszła zaś Elżbieta Sikora. Jej Liquid Air – wbrew temu, co sugeruje tytuł i nota programowa, bardziej epickie niż poetyckie – to świetna kompozytorska robota. Każdy motyw ma swoje miejsce i uzasadnienie w strukturze. Sikora wie czego chce i potrafi to wyegzekwować: po mistrzowsku modeluje plany (wydobywa perkusję, brzmienie dętych, nadaje rolę przewodnią sygnałowi trąbki), konstruuje formę z trzech skontrastowanych części, które organicznie łączą się ze sobą. Podobne cechy miał zresztą jej drugi zamówiony przez Jesień utwór radiofoniczny Norwid’ Elipsa.
Przed koncertem finałowym orkiestrowe i kameralne składy pojawiły się jeszcze kilkakrotnie. Występ bezbłędnego zazwyczaj zespołu Klangforum Wien wspominam jako osobliwie rozkawałkowany – nie tylko ze względu na wymuszone awarią syntezatora potknięcia i roszady. Trudno było w nim znaleźć wspólną linię narracyjną. Obok utworów Laskowskiego i Aleksandra Nowaka, które nawiązywały wprost do twórczości Stanisława Lema, znalazła się w nim grana z niejaką zadyszką wirtuozowska miniatura CoronAtion: io son ferito ahimè Olgi Neuwirth na perkusję i sample, czysto instrumentalne i upstrzone cytatami z muzyki klasycznej Gestern Larsa Pettera Hagena oraz nawiązujący do buddyzmu utwór Cezarego Duchnowskiego. W dwóch kompozycjach pojawiła się Agata Zubel – tym razem pokazując możliwości swojego głosu. W lo firgai (Maska) Nowaka rozpoczęła futurystyczną opowieść od powietrznego, zakurzonego piana i trzeba przyznać, że początek był niemal magiczny. Wkrótce jednak muzyka przeszła w dość dosłowną ilustratywność (pojawiają się odgłosy dworskiego balu, słodkie linie sopranu i skrzypiec łączą się w dialogu o miłości, bieg bohaterki imitują figuracje zespołu, a gdy ta zatrzymuje się – to samo czyni muzyka). Czar prysł szybciej niż się pojawił. Bardziej przekonujący spektakl udało się stworzyć w WELOVELIVE Duchnowskiego. W powtarzanych jak mantra frazach głos Zubel brzmiał ziemiście, pierwotnie; towarzyszyli jej przemieszczający się na planie kwadratu instrumentaliści i abstrakcyjne konstrukcje dźwiękowe Pawła Romańczuka o frapujących cyrkularnych brzmieniowych charakterystykach.
Warto jeszcze wspomnieć o dwóch koncertach mainstreamu muzyki współczesnej z końcówki festiwalu. Wykonania European Workshop For Contemporary Music (dyrygował Rüdiger Bohn) nie były doskonałe, ale w tym przypadku zestawienia programowe wypadły przekonująco. Obok barwnej etiudy Gouache Niny Šenk i wstrzymującego czas na najcichszych frazach utworu Feldmana (ze świetnym sopranem Evy Resch), najlepiej zagrał kontrast dwóch pozostałych kompozycji: introwertycznego Part among Parts Moniki Szpyrki i ekstrawertycznego carving your kiss Matthiasa Krügera. Niemiecki kompozytor nie liczy się ze środkami. Wzrok przyciągały wirujące w powietrzu lassa z rurek PCV, a słuch – wysmakowane, dudniące mikrotonami konstrukcje, z których wyłaniały się coraz bardziej wyraziste współbrzmienia, coraz bardziej osobliwe sample, aż muzyka pogrążyła się w nadmiarze. Redukcjonizm Szpyrki przyniósł w tym kontekście wiele świeżości. Kompozytorka pokazała, że muzyka cicha, szmerowa, skupiona na sobie, nie musi być nieśmiała – że może kryć w sobie siłę i skumulowaną energię, wibrującą gdzieś pod powierzchnią, gotową wybrzmieć w ogarniającym cały zespół nasyconym geście, by znów powrócić na granicę ciszy. Ale dopiero koncert Jack Quartet dostarczył prawdziwie czystych przeżyć i muzycznego spełnienia. Zespół gra z ogromną swadą i zegarmistrzowska precyzją, wyczuwając się wzajemnie, wnikając w muzykę i dopasowując brzmienie do charakteru kompozycji. A i same kompozycje dawały pole do popisu. Dead wasps in the jam-jar (iii) Clary Iannotty zamyka w sobie cały wszechświat: świetliste linie, tarcia, charkoty, skrzypienia starych drzwi czy efemeryczne cienie prostych współbrzmień. Z kolei emptyloop Aleksandry Gryki ma urok zepsutej zabawki. Traktująca o problemach w komunikacji muzyka polskiej kompozytorki co chwile zacina się, to jąka, to wpada glissandami w stan rozkojarzenia czy burzliwej wewnętrznej frustracji. Fantastycznie zabrzmiała również wirtuozowska erudycyjna mozaika Sky Macklay o wiele mówiącym tytule Many Many Cadences oraz III Kwartet smyczkowy „Grido” Lachenmanna, który w dynamicznych i barwnych wślizgach zdawał się poruszać, wypełniać fizyczną przestrzeń.
Otoczeni dźwiękiem
W muzykę wypełniającą przestrzeń – tym razem w sensie dosłownym – wsłuchać się można było podczas kilku innych festiwalowych wydarzeniach, które wykraczały poza tradycyjne schematy. Na jednym z nich fotele zastąpiły plażowe leżaczki, wykonawców – głośniki, a dialektycznie rozumianą formę czy muzyczną narrację – niemal nieruchome wieloskładnikowe współbrzmienie, obezwładniające intensywnością i trwaniem nawet bardziej niż u Philla Niblocka. Koncert ten składał się z tylko jednej rozciągniętej w czasie instalacji Transamorem – Transmortem (1973) Éliane Radigue, kompozytorki odkrywanej dopiero dla klasycznej muzyki współczesnej. Muzyka, która wyrosła z tematów związanych bliskością, rodziną, śmiercią (zakodowane zostały w niej między innymi sygnały bicia serca), tak naprawdę przenosi do zupełnie innego świata – świata, w którym wydaje się, że codzienne sprawy zupełnie przestają mieć znaczenie. Podobnie odurzająca, ale i relaksująca atmosfera charakteryzowała koncerty Warszawskiej Jesieni Klubowo (szczególnie ciekawe okazały się poszukiwania metafizycznej natury dźwięku w improwizacji Rafała Mazura i II Kwartecie smyczkowym Giacinto Scelsiego w Pardon, To Tu). Audio-artowe i obiektocentryczne peryferia eksplorował z kolei występ zespołu Hand Werk – na nim też najsilniej wybrzmiały wątki związane z cielesnością i fizycznym aspektem wykonywania muzyki. Kuba Krzewiński w Incorporate No. 3 uczynił z pocieranej smyczkiem ręki wykonawcy metaforyczny instrument. Z kolei w Tracking Noise #4 Luísa Antunesa Peny i Tafel 1 „Wieser’s Werdetraum” Manosa Tsangarisa parateatralne akcje i wprawianie w ruch przedmiotów w swoistej grze między muzykami sprawiały, że z zaciekawieniem śledziłam każdy ich gest. Ciała wykonawców nabrały znaczenia. Przestały być przezroczyste.
Na Warszawskiej Jesieni zdarzały się już wykonania z niestandardowym rozmieszczeniem wykonawców – najstarsze jeszcze z połowy lat sześćdziesiątych XX wieku, jak prawykonanie Continuum Kazimierza Serockiego. W tym roku przestrzenny rodzaj muzyki został szczególnie wyróżniony – czy to przez związek z mającym przyświecać całości hasłem „zanurzenie”, czy przez dwa ważne zamówienia, dzięki którym powstały topofoniczne kompozycje, czy wreszcie przez umieszczenie ich obu w ostatnim koncercie. Wszystko to sprawiło, że tegoroczny finał nie był typowy, całkiem przyzwoity, ale trochę pompatyczny i na pokaz, z uroczystymi przemowami, honorami i bankietem tuż po. Tym razem nie było nic po – najważniejszy był koncert i muzyka, w centrum której znaleźli się słuchacze (a przynajmniej ci wybrańcy fortuny, którzy dostali miejsca w środku sali, a nie pod zajętymi przez muzyków balkonami). Pustynnienie Lidii Zielińskiej, tragiczna refleksja o przemijaniu i rozpadzie, z grupą dzieci wędrującą po wszystkich poziomach (aż po najwyższy balkon, zwany jaskółką) oraz gęstą elektroniką, otaczało dźwiękiem i zdarzeniami, czasem na granicy przebodźcowania – podobnie jak dowcipne, ale i zmuszające do refleksji 60 auditory scenes for investigating cocktail party deafness Matthiasa Kranebittera. Tymczasem kolejny dowód absolutnego panowania nad przestrzenią i dźwiękiem w ruchu dał Wojciech Ziemowit Zych w Trakt-akcie, pełnym frapujących mrocznych barw basowych i kontrabasowych odmian instrumentów dętych, które brzmiały sponad naszych głów. Świetnie wypadło też Stabat Mater Artura Zagajewskiego – starszy, powoli rozwijający się utwór o sporej sonorystycznej sile rażenia.
Każda z tych kompozycji, ale również inne z dźwiękową aranżacją przestrzeni – jak radiofoniczny utwór Sikory, immersyjnie elektroniczna Obecność Marka Chołoniewskiego czy przeciągnięte ponad miarę patriotyczne Głosy Knittla – dawały coraz wyraźniejsze poczucie pęknięcia we wspólnotowym odbieraniu muzyki. Bo cóż silniej niż topofonia uświadamia nam jednostkowość i niepowtarzalność doświadczenia? W muzyce, w której wszystko (nie tylko punkt widzenia) zależy od punktu siedzenia, to, co słyszymy i to, co słyszą inni, może się od siebie radykalnie różnić. A co ze spacerami, błądzeniem po pejzażu dźwiękowym? Co z odnajdywaniem własnego miejsca, by przystanąć i zanurzyć się w szumie i muzyce rozproszonej po Grochowie? Również w tych przypadkach większość wrażeń została nam dana z licencją na wyłączność. Czy można doświadczać czegoś razem i jednocześnie tak bardzo osobno?
„Nie lubię tłoku. Tłoku przy kasie i w szatni, kolejek do pisuaru i po kawę. Nie lubię sprawdzać numerów rzędu i miejsca na bilecie, by siąść, a potem nie lubię spychać obcego łokcia z poręczy fotela (…). Nie deprymuje mnie, gdy oktet muzyków gra kwartetowi słuchaczy, bo wtedy dźwięki do mnie dobiegające nie są poobijane o czyjeś nosy, zamglone czyimś chuchem, zgniecione na cudzym żakiecie, obmacane i napoczęte. Ja je lubię z pierwszej ręki” – pisał Andrzej Chłopecki w felietonie Kolęda na plaży, pomstując na merkantylizację sztuki współczesnej. W tekście tym, jakby mimochodem, zdradza również pewne skrywane i może trochę wstydliwe, bo samolubne i zachłanne, ale przecież tak dobrze nam (a przynajmniej niektórym z nas) znane pragnienie posiadania muzyki, posiadania jej na własność. Po miesiącach spędzonych w izolacji cudze łokcie, chuchy i nosy przeszkadzają nam chyba mniej (zapewne tylko chwilowo), a zmysł terytorialny nieco osłabł. Wyostrzyła się za to potrzeba tworzenia więzi i obcowania z ludźmi. Wiele wydarzeń czy instytucji kulturalnych daje obecnie tę przestrzeń, oddech, możliwość bycia razem. Jak wiele pozwala na bycie osobno? Tegoroczna Warszawska Jesień paradoksalnie połączyła te dwa bieguny. Pozwoliła współdzielić wrażenia i zachowywać je na własność. Stać się częścią tłumu bez utraty tożsamości. Poczuć bliskość, ale i doświadczyć samotności – uczucia, które też jest przecież ludzkie, i też jest przecież piękne.