Fortepian w składzie sztuki
Pośrodku młodopolskich pejzaży i kobiecych portretów, przed bielą filigranowych rzeźb na środku sali – stoi on, wielki i czarny jak należy. Zduszony patos ostatniego utworu Ferenca Liszta przechodzi niemal niepostrzeżenie w duszny minimalizm György’a Ligetiego. To dwa kilkuminutowe prologi do kulminacji programu recitalu Reinholda Friedla: prawykonania utworu jego przyjaciela Zbigniewa Karkowskiego. Po blisko półgodzinnej walce hałasu z harmonią przychodzi czas na finałowe uspokojenie w minimalizmie Terre Thaemlitz. Czy to na pewno koniec, można już odetchnąć? Tak brzmi Post Scriptum do Sacrum Profanum?
Co za miejsce, co za czas – myślałem, zdążając przez pusty plac do Muzeum Narodowego w Krakowie. Raptem parę dni temu, w tym samym mieście, na festiwalu Unsound płonęło pianino w performansie Anne Lockwood. Równolegle z koncertem Friedla odbywały się zaś finałowe obrady jury Konkursu Chopinowskiego, internet wrzał od spekulacji, kto i dlaczego. Czy i jak, pomiędzy tymi skrajnościami, można sobie wyobrażać dalsze granie na fortepianie? I jeszcze ja sam ostatni tydzień spędziłem zanurzony w muzyce Harry’ego Partcha, której strój naturalny sytuuje się na antypodach równomiernej temperacji, uosabianej przez ten instrument. Miejsce koncertu też zdawało mi się paradoksalne: nowo otwarta galeria sztuki polskiej XX i XXI wieku na drugim piętrze muzeum. Sala na skrzyżowaniu korytarzy (czyli akustyka nie najlepsza), w tle pejzaże mniej lub bardziej realistyczne, za fortepianem cztery małe rzeźby na postumentach, w tym Mrs. Sturday na ławce z psem Ludwika Pugeta. Po lewej stronie, tuż obok słuchaczy, trzy portrety kobiece, w tym znana rudowłosa Czesząca się Władysława Ślewińskiego. W tym towarzystwie Reinhold Friedl – mistrz fortepianu totalnego, preparowanego i amplifikowanego – wypada nadzwyczaj powściągliwie.
Ale i cały, niezwykle przemyślany program koncertu można uznać za ćwiczenie z powściągliwości i przezwyciężania dualizmów, co zapowiedział też we wstępie kurator festiwalu, Krzysztof Pietraszewski. Unstern! Sinistre to jeden z ostatnich utworów Liszta, z początku pełen repetowanych, dysonujących akordów i skali całotonowej, w duchu mrocznego tytułu. Druga połowa przynosi pewne ukojenie ze zmianą tonacji i adnotacją sostenuto (powstrzymując, powściągliwie). Gęste wielodźwięki, równoległe oktawy i artykulacyjne quasi organo wprowadzają wymiar eschatologiczny, obecny także w powstałej w podobnym okresie Gondoli żałobnej. Przekraczający tonalność, do dziś nowoczesny język muzyczny tych utworów, sprawia że sięga po nie także wielu pianistów specjalizujących się w muzyce współczesnej, jak Pierre-Laurent Aimard w swoim The Liszt Project.
Również połączenie Liszta z Ligetim fonografia odkryła już dawno temu posługując się zwykle wytrychem narodowościowym, czasem oprócz oczywistej węgierskości odkrywając także podobny koncept wirtuozerii (jak Gábor Csalos w Etiudach transcedentalnych). Jednak Friedlowi tym razem chodzi o coś innego, o pokrewieństwo nastrojów i emocji. U Liszta to pesante i marcato – ciężko, rytmicznie, dobitnie; u Ligetiego mesto, rigido e ceremoniale – smętnie, surowo, uroczyście. Musica ricercata pochodzi z wczesnego, neoklasycznego jeszcze okresu twórczości późniejszego awangardzisty, ale rządzi nią bardzo ciekawy, redukcjonistyczny przymus formalny. Pierwsza z jedenastu etiud używa tylko dwóch dźwięków ze skali chromatycznej, a każda kolejna o jeden więcej. Wybrana niegdyś przez Kubricka do Oczu szeroko zamkniętych, a teraz przez Friedla do jego recitalu, druga część cyklu zawiera więc tylko nuty e, fis i gis. To ograniczenie dodaje jednak tylko dramatyzmu: po sekundowych oscylacjach wejście przyspieszanego do granic możliwości gis zabrzmiało jak rażenie prądem. Przy czym niemiecki pianista oprócz frapującego użycia pauz oraz retoryki pytań i odpowiedzi, zaakcentował także podobieństwo barwowe pomiędzy dwoma węgierskimi utworami, słyszalne choćby w szeregu wolno postępujących oktaw w dalekich rejestrach.
To wszystko było jednak tylko przygotowaniem do nawałnicy, na którą grzecznie czekali wszyscy zebrani pomiędzy obrazami odbiorcy, a którą poprzedził delikatny uśmiech głównego jej sprawcy. Nawałnica brzmiała momentami jak przyspieszony i zagęszczony Liszt, przetykany wydłużonym i zwolnionym Ligetim. Zbigniew Karkowski w swoim fortepianowym Execution of Intelligence gra bowiem podkręconymi na maksa kontrastami. Kaskady synkopowo repetowanych klasterów, brzmiące czasem niczym mokry sen twórców black midi, przeplatają się tu z cichymi interludiami pozornie prostych faktur w duchu Mortona Feldmana. Wszystko zaczyna się jednak maskowanym pauzami rytmem i rezonansem, który przypomina trochę – ku mojemu zaskoczeniu – pierwszą z Dwóch etiud Pawła Szymańskiego (choć mniej tonalną oczywiście). Jakie oznaczenia artykulacyjne mogą kryć się w tej partyturze?
Jak opowiadał i pokazywał mi Reinhold Friedl, utwór Karkowskiego jest bardzo ściśle zapisany, pozostawiając mu tylko dobór tempa w wolnych epizodach, z adnotacją „as long as possible”. W epizodach szybkich i gwałtownych pianistę powstrzymują tylko fizyczne ograniczenia w rozpiętości rąk na klawiaturze, co przywodzi mi na myśl podejście Briana Ferneyhougha, liczącego na energię wyzwalaną przez wykonawcę w pokonywaniu ekstremalnie trudnych pasaży w estetyce nowej złożoności. Przejścia między dwoma żywiołami – płynących wolno harmonii i spadających hałasów – były często niespodziewane, nawet pod sam koniec Execution of Intelligence. Może właśnie do tego odnosi się tytuł, do unieważnienia jakiejkolwiek przedsłyszalności, racjonalnie zrozumiałego planu utworu? Ilość i różnorodność porządków informacji uniemożliwia zarówno przygotowanie się na nagłe zagęszczenie narracji, jak i utrudnia wsłuchanie się w rozrzedzoną materię wówczas, gdy nasze uszy wciąż nie mogą się jeszcze otrząsnąć z tych wszystkich dudnień, wzmacnianych jeszcze przez specyficzną akustykę muzeum z wieloma w głąb biegnącymi korytarzami. Choć utwór nosi ten sam tytuł, co kilkuminutowy noise’owy kawałek zamieszczony w znanej antologii Sub Rosy Noise and Electronic Music, wydaje się z nim jednak mieć mało wspólnego. Pozostaje także jednym z nielicznych czysto instrumentalnych pozycji w katalogu Zbigniewa Karkowskiego, od blisko dwóch dekad oczekującej na dogodną okazję do premiery. Mimo znakomitej współpracy Reinholda Friedla i z krakowskim festiwalem dopiero teraz nadszedł jego moment. Pomiędzy chopinowskimi igrzyskami i radykalizmem płomieni. Karkowski by się uśmiał.
Nagłe zakończenie Execution of Intelligence to jednak bynajmniej nie koniec wieczoru z Friedlem. Dramaturgia opada łukiem do osobliwego Ten-Thirty Terre Thaemlitz. Transseksualny weteran house’u i ambientu od dekad koncertuje i nagrywa także na fortepianie, jak choćby serię Rubato, w której reinterpretowała utwory Kraftwerka, Gary’ego Numana i DEVO. Czy trzeba dodawać, że kierowany przez Friedla zespół zeitkratzer ma na koncie zarówno album poświęcony Thaemlitz, jak i Kraftwerkowi i Karkowskiemu? Zapis tego utworu istnieje nie w postaci nut, lecz nagrania, które pianista odtwarza na słuchawkach i na żywo imituje. Specyficzne audio score, jakby ukłon w stronę tradycji ustnego naśladownictwa. Każda wersja jest inna, bo można dodać wiele od siebie, stworzyć kolejny wariant i improwizację. Jak opisuje mi w mejlu pianista, tym razem do partii granej na klawiaturze – głównie na białych klawiszach, w konsonansach kwint i kwart – dodał kontrapunkt sonorystyczny, otwierający nowe przestrzenie. To Friedl w swoim żywiole, we wnętrzu fortepianu, wyczarowujący brzękliwe glissanda za pomocą prostej szklanki. I tu znów, jak u Liszta, i jak u Karkowskiego, powraca dualizm: pomiędzy dyskretnymi wysokościami klawiszy a ciągłymi pasmami strun. A może to już właśnie nie dualizm, ale ciągłość, tak istotna dla Thaemlitza idea trans? Wszystko rozgrywa się tu w cichej dynamice i z ambientowym nastroju, aż w końcu pocierane struny zamierają, ustępując coraz rzadszym uderzeniom. Czesząca się wciąż się czesze, pani Sturday siedzi na ławce obok swego psa.
Tekst powstał we współpracy z Krakowskim Biurem Festiwalowym, jako post scriptum do podcastów towarzyszących festiwali Sacrum Profanum 2021: Dojrzałość. Tutaj relacja Pauliny Zglinieckiej-Hojdy z tego wydarzenia.