Muzyka z księgi utajonych przestrzeni
Ewelinie
Aksamitna Kurtyna 2, Lwów, 8-15 października 2006
Lwów – „miasto zielonych kopuł i czerwonych dachów”, ośrodek pogranicza – kiedyś metropolia, obecnie prowincja, od zawsze miejsce styku wielu kultur, od ormiańskiej przez węgierską, austriacką, rosyjską, żydowską, po dominujące: ukraińską i polską. Miejsce dla muzycznego festiwalu nieprzypadkowe i znaczące. Już raz, w 2000 roku, Andrzej Chłopecki uchylał Aksamitną Kurtynę nad Krakowem, dając szansę na spotkanie kompozytorów, wykonawców, słuchaczy, krytyków ze wszystkich stron Europy Środkowej. Teraz mieliśmy okazję zanurzyć się w staromiejskich zaułkach, symfonicznych nostalgiach, łyczakowskich alejkach, nieśmiałych próbach i poszukiwaniach, kleparowskich placykach, neoromantycznych powrotach, próbując ogarnąć panoramę muzyki od Estonii po Armenię niczym z górującego nad miastem Kopca Unii Lubelskiej.
Lwów to miasto dla Polaków symboliczne, nostalgiczne, utracone, wymarzone, rozmarzone. Od przeszło 60 lat nie w Rzeczpospolitej, rozkwita obecnie powoli w niepodległej Ukrainie, już nowe, ożywione innymi widokami, rozbrzmiewające innym językiem, zapraszające bukwami cyrylicy, pachnące świeżymi kartoszkami, zapełnione trąbiącymi marszrutkami. Gdzieś w tym rozgardiaszu wszechobecnego bazaru i pokazu mody – muzyka. Język ponad językami, tak jak wymarzyli sobie romantycy. Język porozumienia.
11 koncertów, 50 kompozytorów, 52 utwory. Mistrzowie, jak Walentyn Silwestrow z Ukrainy, Sofia Gubajdulina z Rosji, Lutosławski, Penderecki i Górecki z Polski, Osvaldas Balakauskas i Bronius Kutavičius z Litwy, Lepo Sumera z Estonii, Gija Kanczeli z Gruzji, Tigran Mansurian z Armenii. Średnie pokolenie, z Jurijem Łaniukiem i Iwanem Taranienko; Olgą Aliuszyną; pokoleniem stalowowolskim oraz Krupowiczem i Knittlem; Onutė Narbutaitė i Remigijusem Šileiką; Istvanem Marta czy Gyula Bankövim z Węgier, Dymitrem Lybinem z Białorusi, Peterisem Vasksem z Łotwy. Wreszcie najmłodsi, od Liubawy Sydorenko i Oleksandra Szymkę, poprzez 10-osobową ekipę z Polski, Vytautasa Jurgutisa i Eriksa Esenvaldsa, Maję Virsaladze, po Dragomira Josifowa z Bułgarii. Kogoś brakuje? Gdybym miał być zrzędliwy, to tak – Mažulisa z Litwy, Tüüra czy Tulve z Estonii, Jekimowskiego czy Kurliandzkiego z Rosji, KOGOKOLWIEK z Czech czy Słowacji, no i dlaczego, dlaczego nie było nikogo z Rumunii?
Może więc lepiej pójść na Stare Miasto. Przemknąć się obok obchodów jakiegoś narodowego święta, gdzie pary wyczyniające hołubce do muzyki dobywającej się ze zdezelowanego autobusu rywalizują z ogolonymi młodzieńcami uzbrojonymi w nacjonalistyczne czerwono-czarne flagi. I zanurzyć się w uliczkach Starojewrejskiej, Ormiańskiej (katedra!), Ruskiej (cerkiew!), Łesi Ukrainki (teatr!). Niemal żadnych turystów. Tylko scenki z życia. Miejscowi pijaczkowie świetnie odnajdują się na dziecięcym placu zabaw. Bukiniści wyprzedają polskie przedwojenne magazyny i książki. W końcu można też udać się do trzypiętrowego Uniwermagu z dawnej epoki, ukrytego w jednej z przyrynkowych kamieniczek. Albo do równie reliktowego, ale jakże klimatycznego kawiarnio-baru, na dużego Obołońca…
Gdy nastrój się poprawi, tym bardziej docenimy olśnienia i odkrycia. Przede wszystkim należy ich szukać w prawykonaniach (wszystko zamówienia z administrowanych przez Chłopeckiego funduszy Ernst von Siemens Musikstiftung). A więc oczekiwałem każdego taktu i śmiałem się do łez na szantach w opracowaniu Aleksandra Nowaka – Fiddler’s Green and White Savannas Never More na chór kameralny i instrumenty. Ten rozwichrzony, dowcipny, ivesowski z ducha utwór zaskakiwał instrumentacją (perkusja!), pięknym śpiewem pięknych panów, ale przede wszystkim wytworzeniem w XIX-wiecznej, konwencjonalnej sali Lwowskiej Filharmonii klimatu zgoła niekonwencjonalnego, odmiennego, przesiąkniętego morską, słoną bryzą… Innym udanym, też prześmiewczym dziełem okazała się Prowincjonalna symfonia Dymitra Lybina z Białorusi. Z początku neoromantyczne, tęskne, czajkowskie melodie wywoływały niepokój – czy tak będzie dalej? – stając się jednak wkrótce materiałem do najdziwniejszych odkształceń i wariacji. W bogatej, polifonicznej fakturze smyczkowej wybijały się solowe partie skrzypiec z melodiami ludowymi i różnymi odpryskami motywicznymi. Całość bynajmniej prowincjonalna nie była, a jeśli nawet – to prowincjonalność taka smakuje bardzo dobrze. Warto zwrócić uwagę na Lybina! Mniej ciekawa była propozycja Liubawy Sydorenko – White Angel na głos i taśmę. Sam materiał-inspiracja – wiersze Igora Kałuńca – zabrzmiały nawet ciekawie, podobnie i taśma, ponoć pierwsza od lat stworzona na Lwowskiej Akademii. Niepozbawiona była wszakże typowych efektów i dźwięków, zaś partia głosu raziła tradycyjnością i brakiem pomysłu. PostScriptum Wojciecha Widłaka zaczęło się arcyciekawie, od najwyższych smyczków i fortepianu, opadających potem skrzącymi się wiązkami melodycznymi, kiedy dołączyły inne instrumenty w staccatowych, urywanych dialogach. Jednak naprawdę ciekawie zaczynało być po długo przygotowywanej kulminacji, kiedy to orkiestra rozprysła się na szmery, stuki i oddechy – ale wtedy, nieoczekiwanie i niepotrzebnie, Widłak utwór zakończył. Czekamy na PS2. Zupełnie nie zaskoczył ani nie zachwycił natomiastMadrygał Macieja Żółtowskiego – to porządnie, z wielką znajomością obsady napisany utwór. Zwarty i oszczędny. Świetnie zespalający kwartet smyczkowy i chór śpiewający ustępy z EtykiSpinozy. Polifoniczny, antyfonalny i wielowarstwowy. Cóż jednak z tego? Nic oryginalnego, nic nowego, nic ciekawego. Warsztat. Podobne wrażenie wywołało Salve Regina Mai Virsaladze. Znów tradycyjna, czasem niemal archaizująca polifonia kulminująca jednak w homofonicznym, brzydkim fff. Wreszcie klasycznie zinstrumentowane, rozpisane i uformowane Genesis Oleksandra Szymki, które ująć mogło tylko pastoralnymi fletami w zakończeniu.
Z kompozytorów nieco bardziej znanych, choć ciągle, przynajmniej w Polsce, zapoznanych, zalśniło pełnym blaskiem pięć nazwisk. Accord(ion) Gyuli Bankövy’ego to orkiestrowa magma, płynna i ciężka, co jakiś czas wybuchająca w gwałtownych erupcjach. Choć rzekomo solowego akordeonu w ogóle nie było słychać, to zwracały uwagę ciekawe instrumentalne zestawienia – z dętymi lub cymbałami. Terrra tecta Vytautasa Jurgutisa nie straciła wiele świeżości ze swej warstwy elektronicznej, natomiast walka wiolonczelisty z nutami i z komputerem pasjonowała jak na prawykonaniu. Świetna okazała się Fantasia Eriksa Esenvaldsa, o łukowej formie, w której delikatne dmuchanie w butelki w wykonaniu wszystkich muzyków stanowiło ramę dla delikatnej i kruchej, koronkowej faktury części środkowej. Bywało wszakże i głośno, i gwałtownie (świetne atonalne partie fortepianu), kompozytor nie oszczędzał nam niespodzianek. White Angels Marcina Bortnowskiego ujęły żelazną logiką rozwoju, mistrzowskim niemal kształtowaniem formy oraz niezłym opanowaniem i wykorzystaniem orkiestry smyczkowej. Anafora VI Sławomira Kupczakatym razem zabrzmiała w wykonaniu Kwartetu Śląskiego, który raz jeszcze pokazał, ile można wydobyć z tej partytury – istnego pola walki między powtórzeniem a różnicą, homofonią a polifonią.
Tymczasem ulice Lwowa to pole walki między starym a nowym. Jak na długiej, malowniczejulicy Bandery, wiodącej od drugiego z miejsc koncertowych, cerkwi św. Marii Magdaleny (dawniej: kościoła) do Gródeckiej. Po drodze gmach milicji, wcześniej kaźnie NKWD. Dramatyczny, także estetycznie, pomnik ofiar komunizmu. Bogato zaopatrzone, głównie w alkohol, Produkty i Magaziny. Jedyne oficjalnie czynne w mieście po 23.00 sale z automatami i grami hazardowymi. Imponująca siedziba Politechniki. Malownicze skrzyżowanie ze starymi, wiecznie przepełnionymi tramwajami – walczącymi na ulicy z częstszymi i szybszymi, choć nie mniej przepełnionymi marszrutkami. Nieśmiertelne kafe-bary z dekoracjami, a czasem i obsługą oraz klientami rodem z ubiegłej epoki. Uliczny handel wszystkim za 5 hrywien: od łyżek po skarpetki, a ile krzyku! Cztery wielkie zardzewiałe słupy z żelaza, obok przystankowa wiata w formie dwóch zamkowych wieżyczek. Cegły się kruszą, to tania imitacja, spod nich wyłazi beton. Obok również obudowany wieżyczkami plac zabaw zgodnie zajmują matki z dziećmi wraz z pijakami. W końcu to plac zabaw.
Z udanych utworów autorów starszego pokolenia należy wymienić zwłaszcza Impromptuna skrzypce, flet i orkiestrę smyczkową Sofii Gubajduliny, które wychodząc od Schuberta, zachowywało idealną równowagę między starym a nowym – objawiającym się w deformacjach cytatu oraz przekomarzaniach solistów ze sobą i zespołem. W swym Tu i teraz Iwan Taranienkoświetnie wkomponował w całość pieśni ludowe zarejestrowane na taśmie oraz ciekawie zestawił nagrane partie klawesynu z tymi granymi na żywo. Koncert na obój, klawesyn i orkiestrę smyczkową Osvaldasa Balakauskasa frapował poszukiwaniami rytmicznymi i modalnymi oraz pomysłami instrumentacyjnymi (klawesyn z niskimi wiolonczelami i kontrabasami). Podniecało niezwykle ekspresyjne i wyznaczone ekstremalnymi kontrastami Simi Giji Kanczelego, w którym solowa wiolonczela zdaje się walczyć z orkiestrą na śmierć i życie, prowadząc swoją giętką i miękką melodię na przekór wszystkim atakom. Równie ekspresyjne okazało się Doom. A Sight Istvana Marty, opowiadające w tragicznym nastroju o zagładzie pewnej społeczności rumuńskiej poprzez ślady głosów i śpiewów na taśmie, którą komentuje kwartet smyczkowy. Muzyka z księgi utajonych przestrzeni i elegii dla Ptaka-Światła Jurija Łaniuka olśniewała samym już tytułem, ale i dźwiękowa zawartość była czarująca – oniryczna, elegijna, rytualna. Wreszcie Looking Glass Music Oleksandra Szczetyńskiego stworzona jest z materii pulsującej, żywej, bogatej, ale jakby ciągle wstrzymywanej – ciekawe. O oczywistościach typu polskie klasyki – Lutosławski (Trzecia symfonia), Szymański (Koncert fortepianowy), Penderecki (Miserere i Stabat Mater), Krupowicz (Fin de siècle) Knapik (Kwartet smyczkowy), Duchnowski (monada 3), Zych (Przyjaciele Kaspara Hausera) itd. nie piszę – o wykonaniach poniżej.
Kleparów to tereny dawnego getta – całkowicie zniszczonego i uzupełnionego nową zabudową – oraz okolice. Oto miejsce po dawnym cmentarzu żydowskim, bombardowanym, że aż macewy po ulicy latały. Dawny szpital żydowski, w stylu mauretańskim, z piękną kopułą, dziś klinika ginekologiczna. Wokół targowisko. Niezniszczalne babule ukraińskie handlują wszystkim, ale największe uznanie budzą te sprzedające tylko i wyłącznie pestki słonecznika albo wyhodowane w domu kwiatki. Stare kamienice porośnięte bluszczem. Obok przejście do byłej dzielnicy żydowskiej, zwanej Krakowskie. Miejsce po synagodze, dziś skwerek pełen staruszek grzejących się w październikowym słońcu. Miejsce po targu mięsnym. Miejsce po kamienicy. Miejsce po placu zbożowym. Miejsce po. Pierzeje ulic wybrakowane niczym zęby staruszek. Takich jak te, które sprzedają produkty ze wsi na zaimprowizowanym na chodniku targowisku. Ciągle daleko Ukrainie i Wschodowi do Europy. Do Europy Zachodniej.
Także w muzyce. Przejawia się to w ciągłym tkwieniu w rozmaitych neo-stylach, klasycznych formach, narracjach, tonacjach, melodiach. W małej świadomości materiału dźwiękowego. W znikomej samodzielności poszukiwań czy nieudanych próbach stworzenia języka muzycznego. To przypadek zarówno dojrzałej twórczości Walentyna Silwestrowa (Serenada na orkiestrę smyczkową), Myroslawa Skoryka (Koncert wiolonczelowy) czy Giennadija Liaszenki (Koncert na harfę i orkiestrę smyczkową), pochodzących ze średniego pokolenia Bohdany Froliak (Koncert klarnetowy), Remigijusa Šileiki (Requiem, Koncert fortepianowy) czy Olgi Aliuszyny (Symfonia), jak i najmłodszych – wspomnianych Mai Virsaladze (Salve Regina), Oleksandra Szymki (Genesis), Liubawy Sydorenko (White Angel). Szkoda tu miejsca na śledzenie wszystkich banałów, oczywistości, powtórek.
Równie kiepsko jest z poziomem wykonawczym lokalnych zespołów. Filharmonia Lwowska przeładowana jest wykonaniami, i nienawykła do muzyki współczesnej, co rodzi kuriozalne wykonania (w Fin de siècle Stanisława Krupowicza nie zabrzmiała połowa ważnych rzeczy, w tym cytat z Beatlesów). Pochwalić należy natomiast charyzmatyczną i pragmatyczną zarazem dyrygentkę, Wiktorię Żadko. Doświadczona i zasłużona kameralna orkiestra Leopolis pod batutą Romana Rewakowicza grała aksamitnie, ale dość sztywno i bez luzu. Świetnie spisali się za to pianiści: József Örmény w koncertach Igora Szczerbakowa i Góreckiego (dwie odmiany minimalizmu, ładne zakończenie pierwszego) oraz Oksana Rapita w Szymańskim. Z kolei… Nie ma żadnego „z kolei”, bo to koniec wykonawców z Ukrainy! Cała reszta to import z Polski, wszystkie możliwe siły, od Marka Toporowskiego (klawesyn) i Wojciecha Mrożka (klarnet), przez duet ElettroVoce (Agata Zubel – głos, Cezary Duchnowski – fortepian i komputer), Kwartet Śląski, wokalistów z Cameraty Silesii pod Anną Szostak, Orkiestrę AUKSO pod Markiem Mosiem, Orkiestrę Muzyki Nowej pod Szymonem Bywalcem po NOSPR pod Gabrielem Chmurą. Pojawili się jeszcze litewscy soliści i dyrygent na ichniejszym koncercie. A poza tym – bieda z nędzą. Szkoda.
Szkoda, że nie zawsze stosunki polsko- ukraińskie bywały tak wzorowe, jak na tym festiwalu. Symbolem ich pogmatwanej historii jest Cmentarz Orląt, czyli najmłodszych polskich obrońców Lwowa, poległych w czasie potyczek z powstańczymi siłami ukraińskimi w listopadzie 1918 roku. Przez lata zaniedbany, nieobecny na mapach i w świadomości Ukraińców, regularnie dewastowany przez Armię Czerwoną – dopiero po 1989 mógł być w miarę legalnie restaurowany, zaś poświęcenie odbyło się już po Pomarańczowej Rewolucji, w 2005 roku. I właśnie te ostatnie lata to czas powolnego i stopniowego polepszania stosunków między naszymi krajami, czego oznaką było gorące wsparcie Juszczenki zarówno na szczeblu politycznym (przez niemal wszystkie polskie partie), jak i społecznym (spontaniczne wiece poparcia, wyjazd tłumu wolontariuszy), a w przyszłości może zostaną zniesione wizy, a praca – zalegalizowana. Na samym festiwalu można było poczuć już bliskość wartości i idei, popartą wieloletnią współpracą i przyjaźnią takich ludzi jak kompozytor Jurij Łaniuk, wiolonczelista Jarosław Migal, dyrygent Roman Rewakowicz czy krytyk Andrzej Chłopecki.
Pytanie zasadnicze: co pomiędzy? Co łączy te utwory, tych kompozytorów? Czy jest jakiś wątek przewodni festiwalu, nić Ariadny w labiryncie wschodnich namiętności i zadumań? Andrzej Chłopecki wraz z Jurijem Łaniukiem (dyrektorzy artystyczni) oraz Wołodymyr Sywochip (dyrektor generalny) ułożyli program zarówno piękny, jak i logiczny. Każdy koncert był swoistą całością z odpowiednią dramaturgią (wzorcowymi przykładami inauguracja Narbutaitė-Kanczeli / Skoryk-Lutosławski czy finał Aljuszyna-Szymański / Szymko-Sumera). Bardzo spójny okazał się religijny repertuar Cameraty Silesii (Madrygał Żółtowskiego, Psalmy Knittla, 2 x Salve Regina,Miserere i Stabat Mater Pendereckiego), świetną lekcję XX-wiecznego kwartetu smyczkowego dał nam jak zawsze Kwartet Śląski (Mansurian-Kupczak-Marta-Knapik-Kutavičius). Między utworami zachodziły związki dosłowne: bliskie (dwa razy pod rząd Salve Regina, Virsaladze-Krzanowski) i dalsze (White Angels Bortnowskiego i White Angel Sydorenko na dwóch koncertach), ale i metaforyczne, bo melodie ludowe z taśmy w Tu i teraz Taranienki uzupełniały się ze skalami w wiolonczelowych Kells Gheorgiu Arnaudowa; zamrożenie w Cold… enoughDragomira Josifowa było kontynuowane w Looking Glass Music Szczetyńskiego, w kontraście do ruchliwości Fantasii Esenvaldsa.
Ale to wszystko związki lokalne, w skali mikro. A przecież czuć było, że to samo leży u podstaw Melodii w Ogrodzie Oliwnym Onutė Narbutaitė, jak i Symfonii prowincjonalnejDymitra Lybina czy Muzyki z księgi utajonych przestrzeni Jurija Łaniuka (wszystko – znaczące tytuły!). To nie tylko język dźwiękowy: zawsze 12-dźwiękowy, przeważnie bez „brzmień rozszerzonych”, wyznaczony różnymi wariantami neotonalności, akcentujący mniej lub bardziej klasycznie pojmowane harmonię, kontrapunkt i melodię. Bo o wszystkich tych utworach nie sposób mówić, nie uciekając się do terminów takich jak ekspresja, wyraz, przesłanie, znaczenie, uczucie, metafizyka. Jeśliby ktoś chciał się ograniczyć do opisywania „agregatów dźwiękowych” albo „horyzontalnej postaci serii” – wyrządziłby wielką krzywdę nie tylko tej muzyce, ale i jej twórcom. Tu, na Wschodzie, ciągle istotne są te wszystkie konteksty i obszary, które niemiecka idea „muzyki absolutnej” wyklęła jako „pozamuzyczne”. A więc waga i ekspresja melodii. Znaczenie sola wobec zespołu. Poetycka inspiracja i kształt. Muzyka jako lament, elegia, modlitwa, rytuał, tęsknota. To słychać nie tylko – choć tu najwyraźniej! – u Silwestrowa czy Kanczelego, ale i u Sydorenko czy Kupczaka. Oczywiście, to wszystko uogólnienia, oczywiście nie mieszczą się tu Lutosławski, Szymański, Jurgutis i jeszcze paru innych twórców. Ale nie sposób było tego nie usłyszeć, poczuć czy choćby sobie wyobrazić. Oto Chłopecki po raz kolejny próbuje pokazać panoramę pewnej estetyki: możliwie szeroko rozumianego środkowoeuropejskiego nowego romantyzmu. To nurt czy postawa, którą jako jeden z pierwszych nazwał, przez trzy dekady ją odkrywał, opisywał, współkreował, a teraz ten życiowy projekt podsumowuje. I choćby ktoś, jak niżej podpisany, był zatwardziałym wyznawcą racjonalizmu, awangardy, asemantyczności, konstruktywizmu w muzyce, to obok takiej wizji estetycznej musi przystanąć, przeżyć ją i docenić, a następnie się ustosunkować. Żebyż każdy festiwal tyle dawał i wymagał!
Oczywiście w obrębie tej wizji jest wiele odmian, realizacji, stylów, twórców. Zdają się oni jednak harmonijnie ze sobą współgrać i współżyć. Podobnie jak kiedyś mieszkańcy wielokulturowego Lwowa. Dziś pozostał po nich tylko jeden, jakże jednak wymowny i piękny pomnik. Cmentarz Łyczakowski. Ogromna nekropolia, rozłożona na wzgórzach porośniętych modrzewiami, dębami i świerkami. Wszędzie płożą się paprocie i bluszcze. Wszystko już w jesiennych barwach. Czuć zapach ziemi i powolnego rozkładu liści. Alejki i ścieżki przeciskają się między dziesiątkami tysięcy mogił, od tych z XVII wieku po całkiem współczesne. Od barokowych piet po komunistyczne, areligijne trapezy. Od Ormian, przez Węgrów, Austriaków, Rosjan, po Ukraińców i Polaków. Niektóre mogiły całkowicie zniszczone, podbite przez rośliny. Gdzie indziej pełno ozdobnych rzeźb, portretów, cytatów, krzyży. Wszystkie inne. A jednak podobne.
Podsumowując: czy festiwal był udany? Ba! Autorski program, genetyczne, estetyczne i techniczne związki między dziełami (zamierzone i / lub nie), możliwie pełny obraz muzyki z kilkunastu krajów, sześć prawykonań zamówionych utworów (z czego trzy świetne). Jak to zazwyczaj bywa w takich przypadkach, skandaliczna okazała się natomiast promocja imprezy i wynikła stąd frekwencja, parę razy również poziom wykonawczy, nadreprezentacja polskich kompozytorów, a zwłaszcza zespołów (co w świetle powyższej uwagi staje się zrozumiałe). Ale, co najważniejsze, można było w pełni odczuć wspólnotę, nie tylko muzyczną, krajów Europy Środkowej. Naszej Europy. Mimo globalnej wioski, migracji twórców, wymiany informacji, coś takiego ciągle istnieje i zachowuje swoją tożsamość. Ciągle się rozumiemy, mamy wspólne doświadczenia i tematy, ciągle na skargę w melodii solowej wiolonczeli z Simi Kanczelego podobnie się wzruszamy.
Tak, czasem nachodzi ochota, by się pozżymać na nostalgiczność, resentymenty, zwrócenie w przeszłość, anachroniczność (i zżymałem się często, ostatni raz w relacji z Musica Polonica Nova w „G” 8) – ale tu właśnie, na Aksamitnej Kurtynie 2, można było nie tylko odczuć wspomnianą wspólnotę, ale i ją polubić. Zanurzyć się w niej, rozsmakować, rozmarzyć. Z pewnością to także zasługa wspaniałych ludzi – Gospodarzy, Organizatorów i Gości – pewnie i samego Lwowa – jednak gdzieś tam ciągle była muzyka. Na ulicach? Pomiędzy nami? W nas? Znów się rozmarzam. W tonacji Muzyki z księgi utajonych przestrzeni i elegii dla Ptaka-Światła. „I tylko te myśli krążące… i brak słów, by je wyrazić.”