Numer 10-11 / 2007

V Wrocław Industrial Festival (Wrocław, listopad 2006)

Rafał Iwański

Z wielkim zaciekawieniem wybrałem się do Wrocławia – usłyszeć i zobaczyć, kogo sprowadzili tym razem organizatorzy ze Stowarzyszenia Industrial Art (czyli przede wszystkim Maciek Frett i Arek Bagiński) na piątą edycję Wrocław Industrial Festival, będącego jedyną tego rodzaju imprezą w Polsce i jedną z największych w Europie w dziedzinie sztuki industrialnej. W kilkunastostronicowym programie czytamy m.in., iż: „festiwal z jednej strony odwołuje się do tradycji muzyki awangardowej, a z drugiej strony ukazuje, w jak różnych kierunkach owa muzyka się rozwinęła – od estetyki noise, przez dark ambient, po typowo akustyczne wystąpienia przedstawicieli tzw. neo classical”. Festiwal, organizowany od 2001 roku, odbywa się zawsze na jesieni i rozrasta się z roku na rok – obecnie program pełen koncertów, pokazów, wystaw i wykładów wypełnia już cały tydzień. Osobiście jestem w stanie wypowiedzieć się tylko o trzech głównych, finałowych dniach imprezy, których trzon stanowiły koncerty o charakterze multimedialnym. Jeśli w mojej relacji jakiś występ pomijam lub nie opisuję go zbyt szeroko – oznacza to raczej, że nie mogłem w nim uczestniczyć, niż że nie chciałem.

W piątek, 10 listopada znalazłem się w Sali Gotyckiej przy ul. Purkyniego, gdzie dane było uczestnikom festiwalu spędzić ten i kolejne dwa długie wieczory (chodzi o dawny Teatr Pieśni Kozła – chyba dobrze się stało, że festiwal wrócił do dawnej lokalizacji, to miejsce ciekawe architektonicznie, z niezłą akustyką i w centrum Wrocławia). Trwał już wówczas  pokaz multimedialny „ZONE”, za który odpowiedzialni byli trzej artyści: François R (muzyka, wideo),Dorota Kleszcz (wideo, performance) i David DF Tavares (muzyka). Z tego, co można było odczuć, wystąpienie miało charakter eksperymentalny – dźwięki generowano przy pomocy różnych źródeł cyfrowych i gitary, oraz zestawiono z obrazem, który pełnił tu kluczową rolę. Przyznam się, że niezbyt się weń zaangażowałem – dopiero się aklimatyzowałem, wydaje się że większość publiczności również, tym bardziej, że ludzie wciąż napływali do środka. Nie jest łatwo prezentować się na samym początku…

Wszystko zaczęło się na dobre w momencie, gdy na scenę zawitała Job Karma – czyli duet: Maciek Frett i Aureliusz Pisarzewski, zaś na ekranie pojawiły się filmy-wizualizacje autorstwa Arka Bagińskiego. Panowie zagrali dynamiczny instrumentalny koncert, łączący w sobie dźwięki z bardzo dobrej płyty Strike oraz te bliżej mi nieznane, zapewne nowsze. Podobne relacje zaistniały w warstwie wizualnej – obrazy przypominające dvd Ecce Homo (a może nawet i te z filmu), zintegrowane z najnowszym materiałem wideo, zainspirowanym wyprawą, którą w marcu 2006 artyści odbyli do zamkniętej strefy wokół elektrowni atomowej Czarnobyl. Job Karma od lat konsekwentnie podąża własną ścieżką, wyznaczaną cyfrowo-analogowymi instrumentami elektronicznymi, transową rytmiką i sekwencjami dialogowymi gdzieś w tle. Koncert pokazał, że projekt ten jest obecnie w dobrej formie (czyżby po… Czarnobylu?), a ich wizja industrialnej elektroniki świetnie się sprawdza „na żywo”, o czym świadczy entuzjastyczna reakcja publiczności. Sami mówią, że występując, chcą wyrazić „relacje człowiek-maszyna i człowiek-sacrum, a także powolny upadek wszelkich wartości, kosztem postępującej komercjalizacji codziennego funkcjonowania jednostki i społeczeństw”. Rzeczywiście, ich twórczość niesie w sobie pewien nieokreślony w słowach smutek za tym, co odchodzi bezpowrotnie… smutek, który przyciąga i skłania do refleksji – bo to, co zespół ma do przekazania, jest bardzo autentyczne. A jedną z najlepszych metod na smutek jest praca, najlepiej taka, która przynosi konstruktywne rezultaty, mimo całego otaczającego nas chaosu.

Jako kolejny pojawił się na scenie duet In The Nursery z Anglii – czyli bliźniacy Klive i Nigel Humberstone, którzy powołali ten projekt do istnienia prawie ćwierć wieku temu i od lat nieprzerwanie rozwijają swą koncepcję łączenia brzmień elektronicznych i akustycznych. Tak też było i teraz – nowoczesne dźwięki elektroniczne, przetworzona gitara basowa i sporo świetnych sampli zaczerpniętych z tradycyjnej muzyki japońskiej. Zagrali dość długi koncert, co wynikało  z uzależnienia od interakcji z japońskim filmem niemym, A Page of Madness z 1927 (reż. Teinosuke Kinugasa), do którego tworzyli soundtrack. I tak też lepiej chyba było odbierać całość – uszami i oczami. Nawet sami muzycy zwróceni byli cały czas w stronę ekranu. W sumie In The Nursery miło zaskoczył, zderzając na swój sposób Zachód z Dalekim Wschodem, nie spiesząc się nigdzie i przenosząc momentami gdzieś bardzo daleko. Bo i po co się spieszyć…

Na koniec po dłuższej przerwie na scenie zjawił się Idiot Saint Crazy z Francji z gitarą elektryczną à la banjo, smyczkiem i efektami – człowiek przebrany za „cyrkową śmierć”, któremu towarzyszył zakamuflowany osobnik z wykrywaczem metalu (odpowiednio poruszany wydawał dźwięki nie mniej osobliwe niż te, które proponował sam lider). Idiot Saint Crazy, projekt z zamysłu jednoosobowy (czyli niejaki Valentin Carette), zaprezentował tu muzykę opartą w dużym stopniu na energii rocka, lecz z dużą dawką szaleństwa i zgrzytów, mogącą przypominać niektóre dokonania Freda Fritha czy Snakefingera. Słyszałem wypowiedzi, że był to najbardziej psychodeliczny i zwariowany  koncert całego festiwalu.

 

Drugi dzień rozpoczęły dwa występy audiowizualne o bardziej elektronicznym i „industrialnym” charakterze: słowacka grupa Einleitungszeit – klasyk gatunku z pod znaku industrial/noise – oraz łotewska Claustrum, która zaprezentowała się dość niespójnie, proponując część bardziej noise i drugą, w stylu „mroczne pejzaże”. Oba projekty w dużym stopniu odnosiły się do korzeni industrialu, wypełniając dosadnie jedno z jego głównych założeń – tworzenia anty-muzyki przy wykorzystaniu urządzeń elektronicznych. Przełomowym momentem tego wieczoru był zdecydowanie koncert multimedialny węgierskiej załogi Scivias, działającej od prawie 15 lat. Był to jeden z najlepszych koncertów festiwalu i chyba najbliższy mi estetycznie w tym dniu. Według opisu z programu prezentują oni prawdziwą feerię „dźwięków od tych delikatnie tkanych za pomocą akustycznej gitary, fletu i perkusji po transowe, rytualne elektroniczne transmisje”. To, co usłyszeliśmy, zdecydowanie bardziej odpowiadało określeniom z drugiej części zdania. Członkowie Scivias w składzie: perkusja, gitara basowa, psychoaktywna elektronika i drobne instrumenty etniczne (misy tybetańskie, dzwonki, flety) zaprezentowali niezwykle spójne połączenie muzyki nawiązującej z jednej strony do najbardziej ożywczych korzeni rockowej psychodelii (przeplatając je doświadczeniami współczesnej elektroniki) z dużą potrzebą rytuału, w którego rejony momentami wkraczali wręcz niebezpiecznie. Podobno rzadko występują na żywo, gdy się już jednak zdecydują – robią to oddani do końca widowisku.

Następnym trzem wystąpom nie towarzyszyły już filmy, ale były one bardzo ciekawe i różnorodne. Najpierw Aranos, czyli Peter Vastl, artysta urodzony na terenie Czech, ale od lat mieszkający i tworzący w Irlandii – znany ze współpracy z sąsiadem zza irlandzkiej miedzy, Stevenem Stapletonem (Nurse With Wound). Nie dziwi więc, że słychać w muzyce Aranosa wielki wpływ tego dźwiękowego surrealisty i mistrza studyjnej magii. Ulubionym instrumentem Petera Vastla są skrzypce, z którymi radzi sobie bardzo dobrze, podśpiewując co jakiś czas różne mniej lub bardziej dziwne piosenki. Jest on też multiinstrumentalistą bardzo dobrze obeznanym z technikami studyjnego montażu – co można było usłyszeć z, towarzyszących mu nieustannie, samodzielnie przygotowanych podkładów odtwarzanych z magnetofonu wielośladowego, często z dość nietypowymi partiami skrzypiec, wiolonczeli, gitar, fletów i wielu innych instrumentów akustycznych oraz dźwięków elektronicznych. Stąd  niełatwo zaszufladkować jego oryginalną wizję artystyczną – bo słychać tu i muzykę awangardową, jakby cygańską, irlandzką, wschodnioeuropejską, jazzową i „surrealistyczną”. Potrafi zaśpiewać ładną piosenkę, następnie wręcz niezauważalnie przejść w stany dronowe i medytacyjne, by zaraz pośród dziwnych zgrzytów, szczątków melodii i rytmów maszerować po scenie, chodzić na rękach, robić salta i tańczyć. Aranos zaprezentował coś niezwykłego i jedynego w swoim rodzaju, na najwyższym światowym poziomie. Spektakl trwał dość długo, a nawet bardzo długo, czym niektórzy odbiorcy mogli się rzeczywiście trochę zaniepokoić. No, ale jemu akurat trzeba to wybaczyć – jest prawdziwym indywidualistą, ekscentrykiem i geniuszem, którego ja sam nigdy nie zapomnę (zwłaszcza, że udało mi się nabyć cały pakiet jego świetnych płyt – produkcji studyjnych, gdzie intrygującym aspektem są też okładki, czy raczej wymyślne opakowania, z reguły ręcznej roboty).

Po dłuższej przerwie – spowodowanej imponującą ilością instrumentów, jakie musiał zainstalować następny projekt, Hekate z Niemiec – zostaliśmy przeniesieni w nieco inne rejony, choć też o zabarwieniu folkowym, jako że grupa ta jest jednym z głównych przedstawicieli germańskiej sceny neo-folk. Widowisko – to chyba odpowiednie określenie – było przygotowane doskonale, a kilkuosobowa grupa muzyków grających na rozmaitych instrumentach perkusyjnych, gitarach czy też instrumentach historycznych (jak np. lira korbowa), prowadzona wokalnie przez lidera i wspomagana zaawansowanym podkładem elektronicznym, wykazała się niebywałą perfekcją wykonania. Inną sprawą jest fakt, że niełatwo to wszystko nagłośnić i rozumiem, że niektórzy mogli się skarżyć na nie do końca opanowane brzmienie całości. Ale ognie, dymy, przemyślany ruch na scenie, gesty, neopogańska i romantyczna otoczka, niemal plemienne rytmy wybijane na wszelakich bębnach i gongach – zrobiły swoje. Kto by pomyślał, że ten nurt może się współcześnie rozwinąć do takiej komercyjnej wręcz, w dobrym znaczeniu tego słowa, postaci. Widać, że członkowie Hekate wiedzą, czego chcą i wielką radość sprawia im to, co robią.

Ostatni duży show tego wieczora zaprezentowali członkowie zespołu Gae Bolg z Francji, poprzebierani w średniowieczne stroje, które w miarę trwania koncertu systematycznie z siebie zrzucali. Sześcioosobowy skład przedstawił bardzo oryginalny repertuar, pełen pieśni opartych na rytmie bębnów, ciężkim brzmieniu gitary basowej, instrumentach elektronicznych i  trąbce lidera wygrywającego piękne melodie. Ich występ był „podniosły, pełen mocy, momentami nostalgiczny i sakralny, momentami radosny i szalony”. Dosłownie tak jak napisano w programie o ich muzyce… Jakby jeszcze tego było mało – na koniec na scenę znów wkroczył „pan śmierć”, czyli Idiot Saint Crazy ze swym elektrycznym banjo pocieranym smyczkiem, oraz jego nie mniej tajemniczy towarzysz-przebieraniec z wykrywaczem metalu. Ależ się wtedy działo! To była naprawdę dobra zabawa, mimo bardzo późnej pory. I w żadnym momencie nie było wątpliwości, że mamy do czynienia z Francuzami – Gae Bolg mimo niesamowitego melanżu dźwiękowego, jaki proponuje, pozostaje w duchu bardzo francuski.

Trzeci dzień otworzyła audiowizualnym występem czeska grupa Do Shaska!, bazująca na rytmicznych i dubujących brzmieniach elektronicznych i gitarowych, z momentami psychodelicznych zawieszeń. Ich koncert budził we mnie momentami bardzo silne skojarzenia z legendarnym Test Dept z lat 90., kiedy to muzycy weszli w schyłkową fazę poszukiwań rytmicznych, opartą na nowoczesnych beatach z epoki techno. Następnie zaprezentowała się polska formacja spod znaku military, czyli Cold Fusion / Rukkanor. Jednak sporą zmianę na lepsze i poruszenie wśród ludzi dało się zauważyć dopiero później, gdy swój wieczór zaczynała ekipa belgijska, przybyła na festiwal z trzema projektami o charakterze elektro-industrialno-tanecznym, będąca w dużym stopniu odpowiedzialna za powstanie bardzo ważnego nurtu w historii muzyki elektronicznej na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Mowa o EBM (Electronic Body Music), który wywarł globalny wpływ na muzykę elektroniczną i taneczną ostatnich 15 lat. Najpierw zagrał Monolith (Eric van Wonterghem), współtwórca legendarnej formacji Klinik, opierający swą muzykę na hipnotycznych i elektro-industrialnych rytmach. W pewnym momencie coś się zepsuło w jego sprzęcie, w związku z czym głośny beat gdzieś nagle się urwał i przepadł, zaś wszystko zawiesiło się na jednym, prawie 20-minutowym dronie o dość wysokiej częstotliwości – co dla mnie, wielkiego zwolennika minimal music spod znaku La Monte Younga, było nawet interesujące. Ciekawe jednak, co myślał wtedy o wypadku przy pracy sam wykonawca… Monolith opanował na szczęście sytuację, a sala wypełniła się znowu tańczącymi ludźmi. Robiło się też coraz głośniej. Odniosłem nawet wrażenie, że następny wykonawca, czyliAh Cama–Sotz (Herman Klapholz) – znany m.in. ze współpracy z zacną formacją Hybryds – zagrał jeszcze głośniej. Ten występ również był bardzo energetyczny w warstwie dźwiękowej, pełen tanecznych rytmów, umiejętnie integrowanych z mrocznym ambientem. Ale i tak oba te projekty były tylko wprowadzeniem do tego, co miał do przedstawienia Dive (czyli Dirk Ivens – również znany z Klinik, ale i współtwórca świetnego projektu Sonar – wraz z van Wonterghemem), działający solowo pod tym szyldem już od 1990 roku. Jego muzyka jest prymitywna, szorstka i surowa, oparta na agresywnym, motorycznym rytmie, przykrywanym niesamowitymi warstwami kolejnych brudnych i niepokojących dźwięków. Podejście technicznie minimalne, ale skutkujące wielką mocą oddziaływania. Ivens, wijąc się po scenie w błysku świateł, wykrzykuje nieustannie swoje niezbyt wesołe teksty pełne powtórzeń, a momentami jego głos jest powielany dość silnym delayem. Relacje człowiek – maszyna ukazane są bardzo dosadnie: to istota ludzka ze swymi instynktami uwięziona w industrialnej technologii, skorumpowana, pełna bólu i nienawiści, szukająca jeszcze miłości… Możliwe, że nie ma tu już nawet miejsca na relację człowiek – sacrum. Ogólnie niezbyt wesoło – moje doznania były nieco zbliżone do tych, których doświadczyłem podczas oglądania filmu Iron Man japońskiego reżysera Shinya Tsukamoto, chociaż twórców charakteryzuje nieco odmienny bagaż doświadczeń kulturowych. Niemniej, według mnie, Dive ma z Japończykiem wiele wspólnego – ciężko się pozbierać po kontakcie z tymi industrialnymi wizjami cywilizacji i relacji międzyludzkich, które upodobniają się, według nich, coraz bardziej do tych występujących powszechnie między ludźmi i maszynami oraz między maszynami a innymi maszynami. Dive jest wizjonerem na miarę naszych czasów. Zaś wymawiając słowo „industrial” w tym kontekście, można wręcz poczuć jego brzmienie przenikające do szpiku kości. Ale czy „Can the world be as sad as it seems?”

Muszę też dodać, że dwa poziomy niżej w tym samym budynku (Prince Klub), prezentowali się codziennie „do samego rana” artyści z nurtu wyrastającego z „industrialu” i łączącego go z tzw. „inteligentną elektroniką”, z towarzyszeniem warstwy wizualnej. Wśród nich m.in. C.H. Districtsynta[XE]rror oraz didżeje: Blacha i Wiktor Skok – jeden z pionierów polskiego industrialu (to z jego tekstów dowiedziałem się czegoś więcej o Throbbing Gristle czy Psychic TV na początku lat 90. po tym, jak pewne płyty wywołały u mnie coś w rodzaju wewnętrznej przemiany, kolejnej po zrywie punkrockowym kilka lat wcześniej).

Nietaktem byłoby nie wspomnieć o zacnej inicjatywie włoskiej wytwórni Ars Benevola Mater (notabene, od 3 edycji festiwalu jednego z oficjalnych jego współpracowników) reprezentowanej przez Mauro Casagrandego, który po raz drugi wydał   kompilację, zawierającą specjalnie zrealizowane dla jej potrzeb utwory wszystkich uczestników zeszłorocznego IV Wrocław Industrial Festival, zatytułowaną Walking in the Rain on the Ostrow Tumski(Leiche Rustikal, Oxyd, Allerseelen, Troum, Job Karma, Sol Invictus, Lagowski, Tabor Radosti, Herbst9, Hati). Płyta swą premierę miała tuż przed festiwalem i w trakcie jego trwania też można było ją nabyć. Dodać należy, że kilka zespołów z Polski (Job Karma, Hati, Jude, synta[XE]rror), które występowały tu teraz lub wcześniej (ale i nie tylko polskich, bo też np. Matt Howden aka Sieben czy Lagowski) wydało albo niebawem wyda w ABM pełnowymiarowe płyty kompaktowe.

 

Podsumowując, festiwal zawarł w sobie bardzo różnorodne trendy współczesnej poszukującej sztuki dźwięku i obrazu, wyrastającej w mniejszym lub większym stopniu z doświadczeń ruchu kulturowego i muzyki industrialnej zaistniałej w kręgu kultury zachodniej gdzieś w drugiej połowie lat 70. [zainteresowanych odsyłamy do artykułu Rafała Kochana Buszujący w zgiełku, czyli geneza oraz rozwój muzyki (kultury) industrialnej – „Glissando” nr 7/2005]. Przecież nie chodzi w tym wszystkim o kurczowe trzymanie się korzeni tej sztuki i jej późniejszych, nieraz bardzo ekstremalnych mutacji z lat 70. i 80. Niektóre koncerty miały tyle tylko wspólnego z „industrialem”, że autorzy i wykonawcy żyją i tworzą w czasach narastającego i wdzierającego się wszędzie z coraz większą siłą i na coraz większą skalę kompleksu przemysłowo-informatyczno-militarnego. Organizatorom chodzi raczej – i chwała im za to – o przedstawienie różnorodnych artystów wyrastających ze światowego undergroundu. I tych świeżych, wciąż niosących w sobie zalążki (r)ewolucji, przynajmniej we głowach własnych, i tych, do których się zwracają. Nie obejdzie się też bez tych, którzy już dawno temu zabrnęli w ślepe uliczki i nadal brną w nie bez opamiętania. Wiadomo przecież, że na całym świecie nawet i swego rodzaju patologie (wybaczcie!) mają swych zagorzałych odbiorców, którzy są im całkiem oddani i nie moją rolą cokolwiek tutaj oceniać, gdyż jestem pełen zrozumienia (wszak sam różne rzeczy w życiu robiłem i widziałem)… W takim kontekście bardzo dobrze jest, gdy różnego rodzaju ekstremiści mają szansę zetknąć się z tymi usytuowanymi bliżej „drogi środka”. W moim mniemaniu Wrocław Industrial Festival od początku pozostaje wydarzeniem będącym blisko „drogi środka” – pełnej zrozumienia, otwartości dla innych i pełnej odpowiedzialności za własne czyny. Moim zdaniem nazwa imprezy jest bardzo adekwatna do zawartości – nawet jeśli gatunkowi puryści nie są całkiem zadowoleni, kiedy przyjeżdżają do Wrocławia i natykają się tutaj nie tylko na „prawdziwy industrial”. Nie warto się ograniczać, jako że na styku i w zderzeniu różnych punktów widzenia rodzą się często najciekawsze pomysły, a nieraz wystarczy chwila uwagi dla pomijanych wcześniej artystycznych wizji, by mogły się otworzyć przed nami nowe światy…

Podczas rozmów z ludźmi z Anglii, Irlandii czy Rosji, mówili oni, że byli na wielu festiwalach industrialnych, lecz ten wrocławski jest najlepszy… Już teraz nie możemy się doczekać tego, co będzie się działo we Wrocławiu na VI edycji! Na miejscu będzie chyba przytoczenie opinii Maćka Fretta: według niego była to najlepsza z dotychczasowych edycji, zarówno pod względem programowym, jak i jeśli chodzi o imprezy towarzyszące – pod czym mogę się z pełnym przekonaniem podpisać.