Numer 38/2020

Pochwała piractwa, albo o potrzebie umiaru i dobrej zabawy

Filip Lech

Opisanie świata

Pierwszą muzykę, którą pobrałem z internetu, ściągnąłem nielegalnie. Nie chodzi o to, że kradłem własność intelektualną – to przecież jasne. Musiałem złamać nie tylko prawo własności intelektualnej, ale i zasady narzucone mi przez własną matkę. Zabraniano mi siedzieć przed komputerem dłużej niż 15 minut. Przez ten czas nie dało się ściągnąć żadnej piosenki, czasami nawet pół godziny nie wystarczało. Próbowałem ściągać, kiedy rodziców nie było w domu. Ale wtedy i tak co jakiś czas musiałem się rozłączać, bo dzwonili sprawdzić, czy nie siedzę w internecie. Nie było łatwo, tym bardziej, że nie potrafiłem tego robić – wiedziałem tylko, że TAM jest wszystko.

Nie wiem skąd, bo nikt mnie internetu nie uczył; ojciec zostawiał włączone jakieś gierki, ale bardziej interesowała mnie przeglądarka internetowa. Do wszystkiego musiałem dochodzić metodą prób i błędów. Szukałem muzyki z Gwiezdnych wojen i metalu; pamiętam, że najpierw udało mi się znaleźć 8-bitowe „wykonania” melodii skomponowanych przez Johna Williamsa – najpierw kręciłem nosem na ubogie brzmienie, ale potem odtwarzałem je setki razy. Gorzej było z tym metalem, popularne zespoły chyba dbały o swoje prawa autorskie[1] albo nie byłem jeszcze wystarczająco biegły w odnajdywaniu cyfrowych zasobów. Wszedłem na stronę, która każdym swoim detalem – świecącymi gifami, rozpikselowanymi okładkami i szczegółową dyskografią – obiecywała, że ściągnę z niej piosenki zespołu Marduk. Jedyne, co ściągnąłem, to jakiś wirus, sprawiający, że wszystkie odwiedzane strony zamieniały się w strony pornograficzne. Musiałem prosić ojca, żeby coś z tym zrobił (strasznie się wkurwił). Nie mógł uwierzyć, że nie szukałem pornografii, tylko szwedzkiego black metalu. Cóż, mógł po prostu bardziej interesować się moim życiem w sieci.

Dlaczego piszę o tym w „Glissandzie”? Chyba dlatego, że 10 lat po tych doświadczeniach debiutowałem na łamach tegoż czasopisma i jestem pewien, że nigdy by do tego nie doszło, gdybym nie spędzał czasu, nieustannie łamiąc prawa autorskie i pogrążając się w odmętach sieci. Chciałbym spróbować zrekonstruować uczucia, które towarzyszyły mi w trakcie swobodnego dryfowania, przyswajania wiedzy i słuchania muzyki. Przywołać wspomnienia wspólnoty tworzonej przez sieci peer-to-peer. I w końcu zastanowić się, co wynika z tego wszystkiego dla muzyki i świata. Jest to szkic autobiograficzny, ale myślę, że odnajdzie się w nim wiele osób urodzonych na przełomie lat 80. i 90. Poza tym chciałbym podzielić się wspomnieniami z tymi, którzy tego nie pamiętają, a całe ich życie jest błądzeniem w nadmiarze i pozornym dostępie do wszystkiego.

XVIII-wieczni piraci i korsarze stworzyli „sieć informacyjną”, która objęła całą kulę ziemską: była prymitywna, służyła wyłącznie ciemnym interesom, a jednak funkcjonowała, że aż miło. Obsługiwała rozproszone, mocno oddalone od siebie wyspy-kryjówki, gdzie statki mogły zaopatrywać się w wodę i prowiant, i gdzie wymieniano łupy na towary luksusowe oraz artykuły pierwszej potrzeby. Na niektórych z tych wysp powstawały „celowo zaprojektowane wspólnoty”, minispołeczności, które z założenia żyły poza prawem, zdecydowane podtrzymywać taki stan rzeczy, bo nagrodą było krótkie wprawdzie, ale za to wesołe życie.[2]

 

 

Mapy. Podróż po lądach i morzach

Jednym z najpiękniejszych miejsc w internecie były proste strony w języku HTML tworzone przez pasjonatów danej dziedziny. Czasami znajdowały się tam teksty pisane samodzielne (nieporadne albo wyjątkowo błyskotliwe), cytaty z książek, prasy i internetu (często bez podanych źródeł) i zdjęcia, mnóstwo zdjęć. Wtedy przeglądałem strony związane ze swoimi zainteresowaniami, czyli kontrkulturami i słuchaną przez ich członków i członkinie muzyką: od punków przez skinów do rastafarian.

Podróże umożliwiały wyszukiwarki internetowe (to były czasy, kiedy sprawdzało się kilka wyszukiwarek – nie tylko Google). Przydatnymi wskazówkami w internetowym atlasie były linki umieszczane na każdej stronie (szkoda, że we współczesnym internecie ten zwyczaj niemal zupełnie wymarł). Ciekawą formą nawigowania były „Toplisty” – format chyba związany głównie z subkulturami[3] – agregat zbierający adresy artystów, wytwórni, fanklubów, stron z pirackimi MP3. Informacje musiały przyciągać wzrok – niektórzy byli uzbrojeni w ruszające się bannery, inni zadowalali się …:::różnymi atrakcjami typograficznymi:::…

Niektóre ze stron szybko umierały. Żałoba po adresie, który przepadł w otchłani sieci, potrafiła być dojmująca. Internet obiecywał pełnię wiedzy i wszelkie braki, objawy znikania, śmierci – budziły duży niepokój. Próbowałem temu zapobiec, archiwizując ulubione strony (w czasach HTML zapisanie witryny na dysk komputera było o wiele łatwiejsze).

Innym ciekawym miejscem były fora i grupy dyskusyjne. Ludzie zgromadzeni wokół jakiegoś tematu, np. punk rocka, pisali prawie o wszystkim. Opowiadali o swoich życiach, rozterkach, ilości wypitych jaboli i zatargach ze skinami. Umawiali się na spotkania na koncertach, ich znajomości wychodziły do świata rzeczywistego. Byłem trochę za młody, żeby robić to samo – miałem jakieś 11 lat – ale uczestniczyłem w tych rozmowach, tworząc wymyślone dorosłe persony, próbowałem poczuć się członkiem jakiejś grupy. Nawiązywałem przyjaźnie na Gadu-Gadu i wszyscy tylko dziwili się, że nie można mnie spotkać na żadnym koncercie. Później zaczynało mi się to nudzić i miałem kilka kont na jednym forum; rano byłem anarchistą; wieczorem radykalnym skinheadem. Forumowicze polecali sobie też muzykę wykraczającą z subkulturowej enklawy, tak dowiedziałem się np. o istnieniu Johna Zorna i Psychic TV – teraz trzeba było tę muzykę ukraść.

 

Widmo krąży po świecie

Na początku korzystałem z programu Kazaa. Dopiero przygotowując ten tekst, przeczytałem THE KAZAA REVOLUTION, manifest programistów, którzy wypuścili jeden z pierwszych programów tworzących sieć bezpośredniej wymiany plików.

 

30 lat kupowania muzyki, której kazali ci słuchać.

30 lat oglądania filmów, które chcieli, żebyś zobaczył.

30 lat połykania tego, co ci podrzucali.

30 lat kupowania gówien, których nie chcesz.

30 lat bycia baranem.

Koniec.

Jednym kliknięciem.

Peer-to-peer, udostępniamy pliki 1 do 1, zmieniamy świat.

Kazaa to technologia.

Ty jesteś wojownikiem.

Przyłącz się do rewolucji – udostępnij rewolucję.[4]

 

Brzmi wzniośle i satysfakcjonująco, ale nie był to przyjemny program. Zaczynałem z niego korzystać jeszcze w czasach modemu, pobranie pliku potrafiło trwać latami. Czasami pliki były uszkodzone, innym razem miały złe nazwy. Chciałeś sobie ściągnąć Einstürzende Neubauten, a zamiast tego dostawałeś piosenkę Eminema – bardzo śmieszne, anonimowy internauto.

Chwilę później trafiłem na DC++, miejsce, w którym pobierało się pliki bezpośrednio od innych użytkowniczek udostępniających swoje kolekcje muzyczne. Użytkowników znajdowało się, wchodząc do tematycznych hubów. Spotkałem tam ludzi z olbrzymią wiedzą, którzy pozwolili mi otworzyć się na nowe gatunki muzyki – od rockabilly po muzykę współczesną. Pobieranie plików nadal było długim procesem, krótka piosenka ściągała się ok. 15 minut. W tym czasie mogłem przesłuchać ją dwa-trzy razy. Rzadko zdarzało się, żebym nie przesłuchał całego albumu kilkukrotnie, musiałby mi się straszliwie nie podobać.

Żeby pobrać plik, trzeba było ustawić się w kolejce i cierpliwie czekać na swoją kolej; czasami czekało się nawet cały dzień. Niektóre użytkowniczki z bogatymi zbiorami miały bardzo restrykcyjne zasady udostępniania plików – pozwalali ściągnąć tylko jedną płytę albo udostępniali swoje zasoby tylko ludziom, od których sami coś pobierali. Każdy hub miał swój czat, na którym warto było się udzielać i zawierać znajomości. To umożliwiało bycie przepuszczanym w kolejce. Pamiętam wzruszenie towarzyszące jednej z kolacji wigilijnych, podczas której użytkowniczka o wyjątkowo surowej polityce udostępniania plików pozwoliła mi ściągać od siebie do oporu – na moim dysku wylądowało wtedy pewnie z pięć płyt. Co chwilę odchodziłem od stołu, żeby zobaczyć, czego będę mógł już niedługo posłuchać.

 

Rozprawa o metodzie

Był to dla mnie czas niemal nieograniczonego dostępu do muzyki, ale wymagało to wiele wysiłku. Dowiedziałem się o nieistniejących portalach EMD, 3Ucho, audycji Wschodnie Triady w Radiu Jazz. Czasami jeździłem do Empiku: przeglądałem czasopisma, przesłuchiwałem na oślep płyty z interesującymi okładkami. Taka wyprawa mogła trwać cały dzień, potem musiałem jeszcze znaleźć odpowiednie pliki i je zdobyć. Potrafiłem przesłuchać 10 płyt dziennie, ale każdy nowy krążek, czy raczej folder, był wielkim świętem. Szukanie nowych dźwięków było pracą dla której trzeba było zaniedbywać inne obowiązki. Z pewnością była to również próba ucieczki od rzeczywistości, ale wymagało to nieprzeciętnego wysiłku.

200? 300? Nie wiem, ile razy przesłuchałem Ricorda cosa ti hanno fatto in Auschwitz Luigiego Nono, jednego z pierwszych utworów muzyki współczesnej, który mną wstrząsnął. Potrafiłem słuchać godzinami, chociaż znałem go na pamięć. Wracałem do tego utworu przynajmniej przez trzy lata. Zatapiałem się w każdej chwili ciszy, chociaż dobrze wiedziałem, że zaraz zostanie zaburzona elektronicznymi trzaskami. Minęło jeszcze kilka lat, zanim dowiedziałem się, kim był Nono i o co chodziło w jego muzyce. Najpierw na ślepo ściągałem jego utwory i słuchałem.

Ten sposób słuchania nie potrwał długo – niestety. Wszystko przez coraz szybsze łącza i nowe źródła muzyki, które w jeszcze łatwiejszy sposób pozwalały mi być w posiadaniu niemal całej muzyki świata. Słuchałem szybciej i bardziej impulsywnie. Wybierałem muzykę dwutorowo, wyznaczając sobie konkretne cele. Z jednej strony: systematycznie poznawać historię muzyki, dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Z drugiej strony: znaleźć nikomu nieznane osobliwości, dotrzeć do dźwięków, o których trudno coś powiedzieć i nie można o nich przeczytać. Pomagał mi w tym program SoulSeek i międzynarodowa blogosfera udostępniająca albumy na stronach typu RapidShare i MegaUpload.

 

O bibliotece

Wspominałem wcześniej o zapisywaniu całych stron internetowych. Bycie piratem internetowym wiąże się również z zapędami archiwistycznymi. Spędzałem wiele godzin, poszukując idealnego systemu do segregacji cyfrowych zbiorów – od podziału na gatunki (co, jak wiadomo, jest kłopotliwe i bezsensowne), kolejność alfabetyczną czy chronologiczną, aż do podziałów bardziej abstrakcyjnych, np. nastrój albo tempo. To zajęcie, które nigdy nie ma końca i nigdy nie przyniesie całkowitej satysfakcji. Brzmi to jak szaleństwo kolekcjonera, ale przecież nie robiłem tego tylko dla siebie. Zależało mi, żeby muzyka, która sprawia mi przyjemność mogła trafić do innych internautów. Te foldery miały być mapą i drogowskazem dla ludzi, którzy poszukują dla siebie czegoś nowego – miałem nadzieję, że każdy wysyłany z mojego komputera bajt może zmienić czyjeś życie.

„Archiwum” pochodzi od greckiego ἀρχεῖον, które najpierw związane było z domem, miejscem zamieszkania, adresem, w końcu siedzibą urzędników, archontów – tych, którzy przewodzili. Ważne dokumenty, takie pozwalające na tworzenie i przestrzeganie prawa, były przechowywane w domach ludzi posiadających polityczną moc. Pisali o tym Jacques Derrida i Eric Prenowitz w tekście Archive Fever: A Freudian Impression[5]pierwsze archiwa zawierają w sobie napięcie pomiędzy prywatnym i publicznym, są miejscem odpoczynku, w którym spoczywa też zapisane prawo. Ten, który tym włada, może też je interpretować. Tworzenie rozbudowanych folderów w sieciach peer-to-peer też jest pewną próbą narzucenia swojej wizji świata i tworzenia kanonów. Francuscy badacze przyglądają się dziedzictwu Freuda, które nigdy nie miało zostać opublikowane, pobocznym szkicom i korespondencjom. W pirackim świecie możesz udostępniać nierozpowszechniane wcześniej dema, kiepskiej jakości bootlegi, nieautoryzowane remiksy i tym podobne.

 

Powszechna historia nikczemności

Kiedy rozpoczęło się piractwo fonograficzne[6]? Przenieśmy się na chwilę do Stanów Zjednoczonych – w 1898 roku policja w Chicago zrobiła nalot na pomieszczenie, w którym znajdowała się maszyna do duplikowania woskowych cylindrów, poprzedników płyty gramofonowej[7].

Prawa autorskie w Stanach były przestrzegane wyrywkowo, czarni muzycy nie mogli liczyć na jakąkolwiek ochronę swoich dzieł[8]. Wielką potrzebę kopiowania i nielegalnego tłoczenia odczuwali słuchacze jazzu, którzy często nie mieli dostępu do klasycznych albumów, których nakład dawno został wyprzedany. Dużą popularnością cieszyły się też nieociosane, często kiepsko nagrane bootlegi, na których najlepiej można było usłyszeć ducha i siłę tej muzyki.

W Polsce walka z piractwem sięga lat 30. XX wieku. Inspektorzy ZAIKS-u fachu rozpoznawania podróbek uczyli się od francuskich instytucji[9]. 30 lat później problemem stały się pocztówki dźwiękowe tłoczone bez wiedzy artystów i kontrolującego rynek państwa, krążące później po Polsce i świecie. Ich jakość była fatalna, do tego bardzo szybko się psuły; dzisiaj zadowolą tylko wielbicieli estetyki lo-fi[10].

„To ja od lat walczę o jakość artystyczną i techniczną moich nagrań – i proszę, oto rezultaty! Jakaż bowiem może być ich jakość na pocztówkach?[11]” – mówiła w wywiadzie Ewa Demarczyk, dowiedziawszy się, że istnieją pocztówki dźwiękowe grające jej niepublikowany utwór, zastanawiając się jednocześnie, w jaki sposób wyciekł z radiowego archiwum.

Kolejnym etapem w historii bootlegów były koncerty nagrywane na magnetofonach. W niektórych kontrkulturowych środowiskach było to całkowicie akceptowane, ale wiadomo było, że takie nagrania służą do użytku własnego. Historia muzyki czasu PRL-u zna jednak przypadki, w których bootleg został wydany w legalnej wytwórni na Zachodzie, oczywiście bez wiedzy członków zespołu. Mowa o płycie Crisis Brigade wydanej w angielskim labelu Fresh Records. Muzycy Brygady Kryzys nie dostali nigdy żadnego wynagrodzenia. Wydawca z bogatego, wolnego kraju żerujący na twórczości młodego zespołu z państwa za Żelazną kurtyną – oto prawdziwa kradzież.

 

Cały ten zgiełk

Czy kradnąc gigabajty muzyki, bałem się konsekwencji? W telewizji regularnie pokazywano najazdy na domy piratów. Zupełnie mnie to nie ruszało, pewnie dlatego, że korzystanie z nielegalnych nośników było całkowicie znormalizowane. Może nie każdy głośno o tym mówił, ale wiele osób kupowało pirackie płyty i filmy na giełdach i bazarach[12].

Wycieczki na Stadion Dziesięciolecia to jedne z moich ulubionych wspomnień z dzieciństwa, zaskakująco często powraca do mnie w snach. Tłok, gwar, ludzie ze wszystkich stron świata, zapachy egzotycznych kuchni, krzyki w obcych językach, strach przed kieszonkowcami, opowieści o policyjnych nalotach. Opowiedziałem o takiej wycieczce swoim kolegom z podstawówki, jeden z chłopców, swoją drogą najbogatszy w klasie, zapytał, czy mógłbym kupić mu jedną grę. Zgodziłem się, podając lekko zawyżoną cenę – to jedyna sytuacja, w której czerpałem korzyści materialne ze swojej pirackiej działalności. Gra była w polskiej wersji językowej, ale wszystkie dialogi zostały nagrane przez kogoś z bardzo wyczuwalnym wschodnim akcentem. Koledze się to nie spodobało, poskarżył się swojej mamie. Potem przez chwilę uchodziłem w szkole za przestępcę, ale moja działalność szybko została przykryta zbrodniami innych chłopców. Musiałem oddać bogatemu koledze pieniądze, ale przynajmniej dostałem z powrotem grę. Muszę powiedzieć, że było to jedno z najwspanialszych doświadczeń gracza, koślawy lektor dodawał jej nowej jakości.

Pirackie kopie często były niedoskonałe. Pliki MP3 zawierały odgłosy porysowanego krążka, były słabej jakości albo zbyt szybko się kończyły. Lista piosenek była niepełna, czasami kolejność utworów była pomieszana. Filmy również były niskiej jakości, miały złej jakości napisy i dziwnego lektora. Używanie pirackich plików nie było tym samym co korzystanie z legalnych nośników. Wiązało się z wieloma niedogodnościami. Ale przynajmniej pozwalało na to, żeby się z nią zapoznać – przecież często zakup „oryginalnych” nośników z treściami sprzedawanymi na bazarach albo udostępnionymi w internecie był niemożliwy. Nie wspominając o tym, że kilkanaście lat temu dostęp do internetu był w Polsce przywilejem.

W krajach Globalnego Południa piractwo bywa jedynym sposobem na zdobycie środków koniecznych do życia i rozwoju, np. podręczników i oprogramowania[13]. Szczególnie ciekawy jest przypadek Chin, w których do końca lat 70. kultura zachodnia była niemal całkowicie zabroniona. W Państwie Środka wraz z rozwojem wolnego rynku piractwo pojawiło się na wielką skalę. Było to niesamowitym impulsem do rozwoju kultury, szczególnie kina. Jia Zhangke, autor filmu Platform, wspomina, że oglądanie pirackich filmów było dla niego doświadczeniem formacyjnym. Angela Xiao Wu pisze:

Pierwsza generacja chińskich krytyków filmowych pojawiła się, gdy internet napędzał piracki rynek. Urodzeni w latach 70., nowi krytycy zazwyczaj nie pracowali w zawodach związanych z kinem, np. Weixidi był mechanikiem konstrukcji budowlanych. Czasami studiowali kierunki związane z filmem w trakcie najlepszych lat forów filmowych (1998–2004). Dekadę później byli wpływowymi krytykami i redaktorami krajowych mass mediów, albo absolwentami kierunków filmowych (zazwyczaj na zagranicznych uczelniach), ale wciąż byli aktywni w sieci.[14]

Tony Tran w tekście Piracy on the Ground[15] opisuje swoją pracę w sklepie z pirackimi filmami w Hanoi. Spotykał tam wietnamskich filmowców, którzy poznawali klasykę kina i uniwersyteckich bibliotekarzy, którzy uzupełniali zasoby swoich mediatek. Tran cytuje Raviego Sundarama, który uważa piractwo za „bardziej pragmatyczne i viralowe od awangardy albo aktywizmu medialnego, to kultura piracka pozwala ubogim mieszkańcom metropolii wejść w świat kultury masowej[16]”. W takiej perspektywie piractwo nie jest przeciwko systemowi, jest raczej realistyczną strategią na przetrwanie w świecie.

 

Czym jest własność?

Trudno było mi kiedykolwiek postrzegać internetowe piractwo w kategoriach przestępstwa. Przecież cyfrowa kopia nie wpływa w żaden sposób na oryginał, niczego nie zabiera. Wręcz przeciwnie – stanowi nową wartość. Pierre-Joseph Proudhon wypowiedział słynną myśl, że „własność to kradzież” – nie tylko dlatego, że własność odbierana jest często słabszym i biedniejszym siłą, ale i dlatego, że definiuje się przez kradzież. Coś, co nie może zostać ukradzione, trudno nazwać własnością – twierdził Proudhon.

Zupełnie inny pogląd na prawo własności miał prokurator, który prowadził sprawę Aarona Swartza, haktywisty skazanego za udostępnianie artykułów z bazy naukowej JSTOR. Mówił: „Kradzież to kradzież, bez względu na to, czy używasz komputera, czy łomu, i czy zabierasz dokumenty, dane czy dolary”[17]. Taki model własności prywatnej wiąże się z przemocą państwa i neoliberalnej ideologii, tworzących złudzenie, że przeciwieństwem piractwa jest opiekuńcza ręka rynku. Zamiast myśli sharing is caring, której propagatorem i praktykiem był Swartz, wprowadza się system tzw. sharing economy, czyli „ekonomii współdzielenia”, w której korporacje wykorzystują zasoby prywatnych osób i mniejszych firm. Jednym z punktów odniesienia dla takiego modelu ekonomicznego były programy peer-to-peer pozwalające na bezpośrednią wymianę danych. Michel Bauwens, naukowiec i aktywista, który dąży do połączenia ruchu pirackiego z działalnością ekologiczną i związkową, mówi:

„Jest to zasadniczo problematyczny model biznesowy, ponieważ przechwytuje wartość rynkową, ale nie inwestuje jej ponownie w ludzi, którzy korzystają z systemu. Airbnb nie inwestuje w hotele, Uber nie inwestuje w taksówki”[18].

Prawda nadal niewygodna

Kolejnym etapem w moim pirackim życiu był przesyt – nie potrzebowałem już nowych plików. Muzyka jest już wszędzie i wcale nie trzeba jej ściągać. W takich sytuacjach trudno jednak o kontakt z drugim człowiekiem.

Po latach poznałem wielu ludzi, od których ściągałem pliki z SoulSeeka. Wraz z Lubomirem Grzelakiem współprowadzę wytwórnię DUNNO Recordings. Od razu po wydaniu nowego albumu staram się go udostępnić w sieci peer-to-peer – przecież niczego na tym nie stracę, jedyne, co może nam grozić, to większa rozpoznawalność wydawanej przez nas muzyki.

Popularność serwisów streamingowych ograniczyła liczbę wytwarzanych CD, tym samym ograniczając ilość produkowanego plastiku – na początku XXI wieku używano 61 milionów kilogramów plastiku, w 2016 roku to tylko 8 milionów kilogramów. To marne pocieszenie, bo utrzymanie serwerów przechowujących pliki, których możemy w każdej chwili posłuchać, powoduje emisję 350 milionów kilogramów gazów cieplarnianych[19].

Nie jesteśmy w stanie dokładnie oszacować, ile osób korzysta z takiej formy słuchania muzyki. Posługując się danymi udostępnionymi przez sześć popularnych serwisów streamingowych, doliczymy się miliarda i 364 milionów aktywnych użytkowników[20]. Przy czym w tej liczbie nie uwzględniono użytkowników YouTube’a (ponad dwa miliardy użytkowników każdego miesiąca[21]) i wzięto pod uwagę tylko jeden z chińskich portali (NetEase – 800 milionów użytkowników). Mniejszych stron oferujących usługi streamingowe jest kilkadziesiąt, każda z nich posiada własne serwery gromadzące dane. Tworzy to trudny do wyobrażenia, nieustannie powiększający się konglomerat serwerów, których działanie możliwe jest dzięki zużyciu węgla, uranu i gazu. Energię pochłania nie tylko siła napędzająca serwery, trzeba je również ochłodzić i zapewnić bezpieczne otoczenie – w czasach zmian klimatycznych jest to coraz trudniejsze. Wystarczy wspomnieć o Globalnym Banku Nasion (Svalbard Globale frøhvelv) na wyspie Spitsbergen, gdzie w 2008 roku, w hiperbezpiecznych warunkach, zdeponowano nasiona wszystkich roślin jadalnych świata. Norweski archipelag został wybrany ze względu na brak trzęsień ziemi i erupcji wulkanów oraz – co kluczowe w przechowywaniu nasion – zimną temperaturę. Tunel prowadzący do Banku wydrążono w wiecznej zmarzlinie, w 2017 roku został on zalany wodą pochodząca z opadów deszczu i topniejącego lodu. Dzisiaj naukowcy poszukują jeszcze bezpieczniejszego miejsca na magazynujące nasiona, które potencjalnie mogą uratować przyszłe pokolenia ludzkości, zmagające się ze skutkami zmian klimatu.

Może lepsze dla środowiska byłoby zamknięcie wszystkich serwerów i udostępnianie plików na zasadzie peer-to-peer – z jednego komputera na drugi, pomijając wielkie korporacje? Bez nieograniczonego wyboru utworów i algorytmów, które sterują twoim gustem. Nieważne, czy mieszkasz w Polsce, czy w Syrii. Baszar al-Asad kupuje legalne MP3 poprzez iTunes. Słucha m.in. Chrisa Browna, noworocznych piosenek Cliffa Richarda i Sexy and I Know It LMFAO. Oczywiście nie każdy Syryjczyk mógłby kupić muzykę w amerykańskim sklepie z powodu sankcji gospodarczych nałożonych na wszystkich obywateli. Asad jest szczęściarzem, ma konto w iTunesie założone na nowojorski adres. Dzień po udanych zakupach wysłał 300 rakiet w kierunku miasta Homs[22].

 

Homo ludens

Europejscy piraci pływający po oceanach karaibskim i indyjskim w XVII–XVIII wieku bardzo lubili muzykę, zatrudniali na swoich okrętach profesjonalnych instrumentalistów. Kiedy spędzali czas w swoich enklawach, po prostu się bawili[23].

Ostatnim pirackim państwem była Republika Fiume istniejąca w latach 1920–1924. Założył ją poeta, anarchista i awanturnik Gabriele d’Annunzio. W konstytucji tego efemerycznego państwa napisał, że jedyną naczelną zasadą rządzącą państwem jest muzyka. Zamieszkali tam wszyscy, którzy nie mogli znaleźć swojego miejsca w otaczających ich świecie: artyści, włóczędzy, buddyści, homoseksualiści, teozofowie, anarchiści, dandysi, uchodźcy. Codziennie odbywały się koncert, slamy poetyckie i pokazy sztucznych ogni. W Tymczasowej Strefie Autonomicznej Hakim Bey pisze, że:

Hasło: You Gotta Fight for Your Right to Party nie jest tak naprawdę parodią radykalnej walki, tylko jej nową manifestacją, stosowną do epoki, która proponuje telewizory i telefony jako środki nawiązywania kontaktu z drugim człowiekiem, jako metody, dzięki której można „być na miejscu”.[24]

Na Zachodzie bez zmian

Rzymskie Koloseum przez ponad tysiąc lat było nieinteresującą nikogo ruiną, w międzyczasie stało się jednym z największych ogrodów botanicznych świata. W latach 50. XIX wieku zbadał je Richard Deakin, który odkrył na terenie antycznej ruiny ponad 400 gatunków roślin, w tym 56 gatunków traw[25]. Wśród roślin typowych dla tego obszaru geograficznego znajdowało się tam wiele roślin niespotykanych w Europie. Jedna z hipotez mówi, że ich nasiona spadły z sierści zwierząt zabitych w trakcie igrzysk.

Żyjemy na skraju katastrofy klimatycznej; szóste masowe wymieranie gatunków od kilku lat tylko przyspiesza. Bierzemy w tym czynny udział, komponując nową muzykę, drukując czasopisma i wykupując subskrypcje w serwisach streamingowych. Oczywiście problem zmian klimatycznych nie zniknie, jeśli przestaniemy nagle tworzyć i konsumować – potrzeba radykalnych reform związanych z zaprzestaniem deforestacji, użycia paliw kopalnych, masowej hodowli zwierząt i produkcją wszelkich urządzeń, które pozwalają nam na natychmiastowy dostęp do treści dostępnych w streamingu.

Takie reformy będą możliwe tylko, jeśli nadejdzie globalna zmiana w myśleniu o prawie własności, także intelektualnej. W swoim tekście prawie całkowicie pomijam kwestie związane z wynagrodzeniem osób produkujących muzykę, która może być legalnie streamingowana bądź kradziona – po prostu wydaje mi się to tematem niezbyt produktywnym. Wielkie spółki odpowiedzialne za dużą część emisji gazów cieplarnianych nie mają żadnego interesu w tym, żeby zaprzestać swojej działalności; tak samo serwisom streamingowym nie zależy na wypłacaniu pieniędzy artystom[26].

Szczepionka na koronawirusa będzie chroniona prawem autorskim, jej recepta nie zostanie udostępniona za darmo producentom szczepionek na całym świecie. W tym samym czasie niektórym służbom zdrowia przytłoczonym epidemią COVID-19 pomagają przetrwać maski i respiratory produkowane przez drukarki 3D, których wzory udostępniane są za darmo, na wolnych zasobach[27]. Piractwo, czyli dzielenie się swoją własnością, może uratować świat (musimy tylko z wielu rzeczy zrezygnować, ale nie musimy rezygnować np. z dobrej zabawy).

 

 

[1] Kilka miesięcy potem przerzuciłem się na punk rock i było o wiele łatwiej.

[2] Hakim Bey, Tymczasowa Strefa Autonomiczna, tłum. Iwona Bojadżijewa, Jan Karłowski, https://pl.anarchistlibraries.net/library/hakim-bey-tymczasowa-strefa-autonomiczna, dostęp tu i dalej 26.10.2020.

[3]    www.web.archive.org/web/20020601162146/http://punk.toplista.pl.

[4]    James Meese, The Pirate Imaginary and the Potential of the Authorial Pirate, w: Piracy: Leakages from Modernity, red. Martin Fredriksson, James Arvanitakis, Litwin Books, Sacramento 2014, s. 31.

[5]    Jacques Derrida, Eric Prenowitz, Archive Fever: A Freudian Impression, „Diacritics”, vol. 25, no. 2, 1995, s. 9.

[6]    Historia nielegalnego kopiowania nut jest niemal tak samo stara, jak historia druku. Ze szczegółową historią początków walki z piractwem muzycznym w Anglii można przeczytać w rozdziale The First Pirate Hunters opublikowanym w książce Adrian Johns, Piracy. The Intellectual Property Wars from Gutenberg to Gates, The University of Chicago Press, Chicago/London 2009.

[7]    Tamże, s. 436.

[8]    Tamże, s. 437.

[9]    https://zaiks100.pl/zaiks-w-pigulce.

[10]   Zresztą ich kolekcjonerem jest dyrektor festiwalu Unsound, Mat Schulz, który czasami gra z nich sety didżejskie.

[11]   Zob. Szukam kameralności…, Ewa Demarczyk w rozmowie z Józefem Opalskim, „Jazz”, nr 7–8, 1974.

[12]   Dzisiaj ten temat jest w mediach niemal zupełnie nieobecny. Można byłoby pomyśleć, że sprzedaż nielegalnych nośników „na ulicy” jest już przeszłością, ale nawet na oddalonych od centrum warszawskich bazarach wciąż jest możliwe spotkanie sprzedawców podrabianych płyt.

[13]   Tilman Baumgärtel, Media Piracy. An Introduction, w: A Reader in International Media Piracy: Pirate Essays, red. tegoż, Amsterdam University Press, Amsterdam 2015, s. 14.

[14]   Tamże, s. 16.

[15]   Tony Tran, Piracy on the Ground. How Informal Media Distribution and Access Influences the Film Experience in Contemporary Hanoi, Vietnam, w: A Reader in International Media Piracy, dz. cyt., s. 51.

[16]   Tamże, s. 52.

[17] Peter Frase, Phantom Tollbooths, „The New Inquiry”, 2012.

[18] Create Commons, Michel Bauwens w rozmowie z Theą Sørvig Østbye, 2020.

[19] Music Consumption Has Unintended Economic and Environmental Costs, „University of Glasgow News”, 2019,

www.gla.ac.uk/news/archiveofnews/2019/april/headline_643297_en.html.

[20] Chris Senner, Music Streaming Statistics 2020 – Newest Data + Infographic, KeyboardKraze, 2020, www.keyboardkraze.com/music-streaming-statistics.

[21] www.youtube.com/about/press.

[22] Michael Hann, Matthew Taylor, Assad’s iTunes Emails Show Music Taste from Chris Brown to Right Said Fred, „The Guardian”, 2012, www.theguardian.com/world/2012/mar/14/assad-itunes-emails-chris-brown.

[23] Zob. Peter Wilson, Pirate Utopias, Moorish Corsairs & European Renegadoes, New York 1995.

[24] H. Bey, dz. cyt.

[25] Paul Cooper, Rome’s Colosseum Was Once a Wild, Tangled Garden, „The Atlantic”, 2017.

[26] Niektóre środowiska pirackie proponują wprowadzenie stałego podatku, który przekazywany byłby bezpośrednio dla twórców.

[27] Anders Lisdorf, Open-Source Medical Supplies Battle COVID-19, P2P Foundation Blog, 2020.