Numer 10-11 / 2007

Przegrupowanie awangardy (Donaueschinger Musiktage, październik 2006)

Jan Topolski

Elizie
Donaueschinger Musiktage, Niemcy, 22-24 października 2006

„Choć raz nie pojechać w końcu do Donaueschingen” – pisał kiedyś w swym felietonie znany niemiecki krytyk. Ja tymczasem od lat myślałem: „Choć raz pojechać wreszcie do Donaueschingen”. I udało się. W jakże miłym i wymarzonym towarzystwie. Oto więc legendarne miasteczko w Schwarzwaldzie, siedziba najważniejszego być może przeglądu nowej muzyki. Tylko trzy dni, ale za to aż 24 utwory, wszystkie zamówione i opłacone przez SWR2, świeżutkie niczym ciepłe bułeczki, niemal wszystkie z roku 2006. Najlepsze zespoły, od Arditti String Quartet przez Schönberg Ensemble, Freiburger Barock Orchester, ensemble recherche po SWR Sinfonieorchester. Liczna, żywo i zdecydowanie reagująca publiczność (gwizdy i buczenia). W większości przyjezdna, bo miasteczko, ponoć 40-tysięczne, senne i ciche. Parę zajazdów, zamek i ratusz, jedna (sic!) kawiarenka internetowa, malutki Dunaj, parki, lasy. Staruszkowie dzielnie uprawiają nordic walking z kijkami. Złota jesień, kilkanaście stopni, słońce leniwie oświetla ostatnie liście buków, dębów i brzóz. Mieszkamy w przysiółku Aufen, uczynna gospodyni odwozi na koncerty, przygotowuje kawę w termosie. Wszyscy mili, uśmiechnięci. A muzyka? Nie będę silił się na podsumowania i panoramy. 24 utwory? O każdym tyle samo, 400 znaków. Łącznie z tym wstępem: 11.000. I tyle.

A więc jak napisać o utworze, na który się nie zdążyło? Autem jadąc (z Berlina do Donaueschingen – 800 km) o 9 wyruszając, nie da się dotrzeć na 17. A wtedy przecież premiera Alvina Currana na 100 poruszających się muzyków z instrumentami dętymi. Ale czyż wyobraźnia nie wystarczy? Alvina posłuchamy kiedy indziej, pozostaje podziw dla samoorganizacji Niemców, którzy w sieci podają kursy… busików.

Będzie już łatwiej pisać o Flugmanöver Adriany Hölszky. Biegają tu dwa solowe klarnety – jak ruchliwe zwierzątka wśród równie niespokojnej orkiestry. Bogato w staccata, stuki, punkty. Bardzo intrygujące rytmy i artykulacja (smyczki, drewno). Błyskotliwie potraktowana orkiestra. Bo utwór taki dyskretnie modernistyczny, skromnie nowatorski. Ba! podobny nieco do korpulentnej, statecznej kompozytorki.

Co za zaskoczenie: a więc jednak postmoderna pojawia się w Donauschingen! Cieszy zappowsko-zimmermanowski No. 37b Richarda Ayresa. Całość nijak się w całość nie składa, to ciągle cytaty, cząstki, cegiełki, zbiór skeczy, montaż muzyki z filmów. Czasem śmieszne, czasem straszne, imponujące znakomitą, groteskową instrumentacją (solowa tuba i kontrabas), wszystkimi fałszami, rozdźwiękami, rozstrojami.

Dawno nie słyszałem utworu skonstruowanego tak przejrzyście i ciekawie zarazem, jak Les cases conjugées Nicolausa Richtera de Vroe. Dominuje masywna orkiestra o dziwnie stopionym brzmieniu, z którym rywalizuje kwartet smyczkowy. Dźwięki cudowne, rozstrojone gitary, skrzypienie smyków, strojenie się kwartetu, wszystko to falami narastające. Dopiero zakończenie symbolicznie podsumowuje 20 minut w 1.

Emocje sięgnęły zenitu przy najbardziej wyczekiwanym tego wieczoru prawykonaniu: Plötzlichkeit Briana Ferneyhougha. Ech! Ewoluuje ta muzyka tak szybko, tak gwałtownie, tak wielotorowo, że nic nie można ogarnąć, nie mówiąc o zrozumieniu. Elegancki jak zawsze autor wylicza w autokomentarzu 3 narracje i systemy dźwiękowe, 20 warstw rytmicznych, 100 obiektów muzycznych… Ejże! Ergo słuchacz nieważny?

Ferneyhough Ferneyhoughem, a tu rankiem następnego dnia zupełne jego przeciwieństwo. Feta z okazji przyznania nagrody Karla Szczuki za utwór radiofoniczny – otrzymuje ją Asmus Tietchens za Trois Dryades. Francuski tytuł hołdem dla musique concrète, jako że autor uzyskuje materiał z nagranych superczułymi mikrofonami trzasków pękającego pnia. Fascynujące! Forma ambientowa, rozciągnięta, wolna, sen.

Geniusz Ole-Henrika Moe słychać od pierwszej minuty. Gęste brzmienia Lenger na skrzypce i kwartet smyczkowy od początku do końca hipnotyzują. Głównym tematem utworu zdaje się być drżenie i bezruch. Gorąco i zimno. Głosy instrumentów stapiają się, jeżdżą glissandowo, wewnętrznie pulsują, czasem krzyczą jak ptaki, to znów syczą jak taśma fabryczna. Gubię się w mikrotonach i szumach, ale jakżeż miło!

Historie zupełnie inne zaczął opowiadać Saed Haddad w swoich 13 rozdziałach z prologiem i epilogiem pt. Joie Voilée. Harmonia i tu odgrywała również rolę pierwszoplanową, ale okazała się znacznie bardziej normalna, nie mówiąc już o artykulacji i barwie. Haddad zdawał się być dalekim krewnym… Szostakowicza, oczywiście nie w języku dźwiękowym, ale w powadze, ekspresji, napięciu, kontrastach – tak!

I teatr instrumentalny też się pojawia w Donaueschingen! Inteligentny eksperyment, czcza zabawa, ćwiczenie z wyobraźni, a może muzyka z trzewi – ale czego? Intrygował QuotidianiusJulio Estrady na głos i kwartet smyczkowy (autor wykonywał solo, jak i Moe). I to machanie smyczkami, i śpiew gardłowo-chrapliwy, i te szmeroszumy na obrzeżach muzyki, wszystko to fajne. I tylko jedno pytanie: a kwartet?

Jedyny twórca, który na prawykonanie NIE przyjechał: Wolfgang Rihm. Jego Akt und Tag, dwa studia na kwartet i sopran inspirowane Blakiem to dotąd najnudniejszy utwór festiwalu. Jeśli nawet minimalne zmiany w ciągłych powtórzeniach akordów i zaśpiewów są początkowo strawne, to wkrótce wieje tu jakąś manierą, chłodem, spekulacją. Już w drugiej części ciekawiej, głos wybucha, ale właściwie dlaczego?!

Kuhn Hans-Peter wyjątkowo nie jest autorem kompozycji granych koncertowo, a instalacji dostępnych w różnych miejscach Donaueschingen. Kiedyś dużo się dobrego nasłuchałem o poziomie tutejszych instalacji, jednak z tymi chyba nie wszystko było w porządku. Koń by się uśmiał, gdyby wszedł do swej zamkowej stodoły i zobaczył 100 jarzeniówek przedzielonych 100 głośnikami z przestrzennie krążącym szumem.

Logika doszła znowu do głosu w Time after Time Robina de Raaffa brzmiącego nieco Birtwistlem. Lepszego dyrygenta niż de Leeuw trudno byłoby znaleźć. Linearność zaburzały ciągłe zatrzymania i zwolnienia ruchu, tak iż trudno było się skupić na skądinąd ciekawych chwytach (japońsko brzmiący flet!). Ledwie twórca zaczynał mówić za dużo, sam się powstrzymywał i wstawiał pauzę. Podoba mi się taki umiar.

Mówicie więc, że awangarda umarła? Moe Was nie przekonuje? Może więc czas na Dymitra Kurliandskiego i Contra-relief? Moim zdaniem jeden z najlepszych utworów tego festiwalu. Muzyka walcząca, konstruktywistyczna, futurystyczna, tatlinowska. Młotki, wiertarki, spawarki (sic!) konkurują z suchymi stukami dętych, pocieraniem gongów, skrobaniem smyczków – a wszystko to w żelaznym rygorze rytmu i barwy.

Nastrój oczekiwania i napięcia panował cały czas w Anamorfosis Alberto Posadasa. Narastanie powolne chmur i wiązek brzmieniowych, przerywane mikrowahaniami i mikrotonami, zniekształceniami i pauzami. Nawet wielki bęben dosłownie i bezpardonowo rozwiązując problemy czy kulminacja w 2/3 nie uczyniły tego solidnego dzieła bardziej jednoznacznym. Narracja klarnetem wraca do początku, ale jakaś inna…

Och! Oto wreszcie grają kogoś znajomego i znanego. Ostatnimi czasy Mauricio Kagela nie słuchałem, jednak z radością wracam do wygłupów i żartów jego teatru instrumentalnego, tym razem Divertimento? Farce für Ensemble. Oscylująca między felliniowskim cyrkiem a cage’owskim muzycyrkiem opowieść o buncie i anarchii w zespole. Ograne stereotypy o muzykach ciągle śmieszą, a jak jeszcze wejdzie sakshorn!

Przyszedł czas i na impro. Pierwsze skrzypce gra na laptopie Earl Howard, strukturując swoje (?) Clepton, bosy, brodaty, bachiczny. Pomiędzy zaskakująco analogowe (dynamicznie i brzmieniowo) dźwięki wpasowali się: Georg Graewe energooszczędnie na fortepianie, Ernst Reijseger ekspresyjnie na wiolonczeli, Gerry Heminghway ekstatycznie na perkusji. Piękne granie. Pytanie: kompozycja czy improwizacja?

Razem zaprezentowano tego wieczoru w Realschule trzy sety, niestety tylko na dwóch byliśmy. Rozsądnie więc będzie opisać drugi – fortepianowe Fantasiestücke Georga Graewe. Ramy ekspresji taylorowskiej, w środku niekiedy gwałtownie, niekiedy wstrzymująco, ale cały czas atonalnie i poszukująco. Rewerencje budził tylko konferansjer ograniczający czas przerw i tłumaczący muzykę na użytek audycji live.

Steamboat Switzerland w składzie Dominik Blum (keyboardy), Marino Pliakas (elektryczny bas) i Lucas Niggli (perkusja) wykonujących Get out of My Room Felixa Profosa opuściliśmy zatem. Szybko udaliśmy się do gospody i spać poszliśmy niebawem, a wszystko to, by mieć siłę na spacer ranka następnego. Sioło opuściliśmy ścieżką pod górę, później deszcz, krowy, las, słońce, buki, pole, wszystko to ważne.

Tak mi się żal zrobiło poznanego niegdyś w miłych okolicznościach Chrisa Newmana! Tak wybuczeli, wygwizdali tu jego Piano Concerto No. 2 – Part 2! Tylko za co? Tonalne banały, tradycyjne faktury i figuracje, tricki barokowe, twory kontrapunktyczne, techniki imitacyjne, trwanie bez dramaturgii – wszystko to jakiś sens miało. Tylko jaki? Takie jakieś zamyślenie barokowe w stylu naszego Szymańskiego?

Ujmie na honorze Europy Wschodniej zapobiegł bywalec festiwalu Martin Smolka, z Semplicena instrumenty dawne i nowe. Udało się? Ujmują mnie jego ubogie brzmienia, nieśmiałe i niemrawe, pełne wahania i fałszu, prawdziwe takie. Uroczy początek i koniec, z naturalną sonosferą: piaskiem na perkusji, ptasim trelem wabika. Urok psują wszakże banalne powtórzenia i kontrasty. Uhmm. Utwór do przemyślenia.

Wolfgang Mitterer, ponoć jeden z ciekawszych elektroników z Austrii. Więc czemu Inwendig losgelöst na orkiestrę barokową z live el tak mnie znudziło? Wziął oto kompozytor WassermusikTelemanna, pociął i zapętlił, na zespół rozpisał, elektroniką rozrabiał, usterka za usterką, plądrofonia i pastisz. Więc czemu nie śmieszne, lecz przewidywalne, nie Mitterer, tylko Lang+Caine? Wielka tajemnica muzyki.

Został już tylko jeden koncert, uczta nowej muzyki powoli dobiega końca, a apetyt ciągle rośnie. Zaspokoił go na szczęście w pełni Jörg Widmann. Zweites Labirynth już przestrzeń kreuje ciekawą: po lewej niskie drewno, po prawej rogi, z tyłu wysokie dęte, z przodu harfy, fortepiany, szarpane; smyczki wszędzie wokół. Zaś brzmienia i harmonia wspaniałe, pełno tu przepływu, przekory, przedrzeźniactwa!

Źle pisać o czołowym mikrotonaliście ostatnich lat? Ździerży to moja ręka? Źgać Manfreda Stahnke i jego De Danzbodnlock. Violinsinfonie – w imię czego? Źródła nawet ciekawe: rytmy muzyki rozrywkowej z 1860, zabawy liczbowe w stroju i rytmie, ale co z tego? Źle napisany utwór, przegadany, chaotyczny, nijaki; choć dobre momenty są – jęki skrzypiec, cytaty, fantastyczna harfa – niestety w końcówce…

Żeby Warszawską Jesień stać na taki finał! Żywość i żar spektralno-harmonicznej muzyki Georga Friedricha Haasa nie osłabły, podsycane jeszcze świetlną instalacją rosalie. Żadne słowa nie opiszą, co czuliśmy, poruszając się po Hyperionie: wielkiej sali otoczonej muzykami, od których gry zapalały się kolorowe żarówki ukryte w tysiącach wiader ponad naszymi głowami. Żałuje niech ten, kto nie widział!