Elektroniczne interakcje. Relacja z festiwalu Ad Libitum 2019
W połowie października Laboratorium CSW w Warszawie uzbrojono w syntezatory, kable, modulatory i generatory. Tematem 14. edycji Festiwalu Ad Libitum była elektronika jako medium, instrument, akompaniament, a także jej umiejscowienie w krajobrazie muzyki improwizowanej. Nie zdecydowano się jednak na szeroką ekspozycję tematyczną (dla przykładu, w programie nie znalazły się elementy performatywne, oszczędzono także połączenia elektroniki ze sztukami audiowizualnymi), a postawiono na sam dźwięk jako źródło niekończącej się inspiracji. Ważnym elementem festiwalu tradycyjnie pozostała twórcza współpraca. Jego dyrektor artystyczny i twórca – Krzysztof Knittel – od lat podkreśla rolę kontaktu, rozmowy z drugim człowiekiem we wspólnym graniu i improwizowaniu. Przez trzy dni mieliśmy zatem okazję usłyszeć różnego rodzaju zespoły: stworzone ad hoc, współpracujące ze sobą stale bądź od święta, jak również artystycznych przyjaciół z długim stażem. W każdym z występów znaczącą rolę odegrały brzmienia elektroniczne tworzone zarówno przez młodych artystów, jak i pionierów live electronics.
Dopiero po kilkunastu latach twórca festiwalu – Krzysztof Knittel – zdecydował się wziąć czynny udział w wydarzeniu, w edycji związanej bezpośrednio z jego głównymi muzycznymi zainteresowaniami. Jako partnera na scenie wybrał swojego wieloletniego przyjaciela artystycznego, Marka Chołoniewskiego. Na Ad Libitum wspólnie pojawili się dosłownie na kilkanaście dni przed 30. rocznicą ich pierwszego wspólnego występu jako Studio CH&K (przekształconego później z Włodzimierzem Kiniorskim w trio), który odbył się 25 października 1989 roku. Przez ten czas w świecie muzyki elektroakustycznej i improwizowanej zmieniło się wiele. Rozwinięcie i upowszechnienie technologii wytwarzania dźwięku sprawiły, że zwiększyła się liczba możliwych do uzyskania akustycznych efektów. Ponownemu spotkaniu artystów towarzyszyła Joanna Duda, reprezentantka młodszego pokolenia twórców z pogranicza muzyki jazzowej i elektroakustycznej.
Głównym pomysłem na występ tria był swego rodzaju dialog muzyczny między warstwą akustyczną tworzoną przez Dudę a elektroniczną Knittla i Chołoniewskiego. Duda, mimo swoich doświadczeń z elektroniką podczas niedawnej pracy nad albumem Keen, wybrała jako główne źródło swoich poszukiwań dźwiękowych fortepian, oddając współtowarzyszom pole do działań w sferze elektronicznej. Wybór ten, choć bezpieczny, dał jej szansę na zaakcentowanie swojej obecności w trio, co zresztą mądrze wykorzystała. Pianistka rozpoczęła występ ciągiem krótkich sekwencji, które przy każdym kolejnym powtórzeniu były stopniowo rozwijane. Następnie przestrzeń zaczęły wypełniać także przesterowane tony generowane przez procesory Chołoniewskiego i przetwarzany na bieżąco głos Knittla. Uwagę mogły zwracać urządzenia wykorzystane przez kompozytora. Dla przykładu, do palca jego jednej ręki podłączony został głośnik, natomiast do drugiej – zbiór przetworników oraz rejestrator dźwięku. Urządzenie zbudowane przez Michała Silskiego pozwalało, aby kompozytor modyfikował głos za pomocą ruchów dłoni. Z kolei Chołoniewski jak przetwornik traktował m.in. komputer, telefon i tablet. W utworze co chwila pojawiały się różnego rodzaju brzęczenia, stukoty, piski i szumy, a Duda sprawiała wrażenie, jakby ze swoim motywem była gdzieś obok. Musiała minąć chwila, aby złowrogo brzmiący temat pianistki wgryzł się w żywą tkankę powstającą za sprawą Knittla i Chołoniewskiego. Wtedy tempo na jakiś czas przyspieszyło, zrobiło się dużo głośniej, po czym niemal wszystkie urządzenia wyciszyły się i opisany cykl rozpoczął się na nowo. Za drugim razem cała trójka zaczęła dużo łagodniej. Więcej było pomruków, tętnień, a na ich tle wyróżniał się migotliwy odgłos z wnętrza fortepianu Dudy. Pianistka coraz swobodniej eksperymentowała i bawiła się różnymi brzmieniami, a przy tym coraz śmielej wchodziła w interakcję z warstwą elektroniczną. Występ nabrał tempa, spójności i dodatkowych muzycznych barw, dzięki czemu efekt końcowy w pełni mnie przekonał, a jubileusz był niewątpliwie udany.
Festiwal nie mógłby się odbyć bez prezentacji efektów warsztatów, prowadzonych w tym roku przez duet Thomas Lehn i Tiziana Bertoncini. W grupie warsztatowej połączono młode przedstawicielki muzyki współczesnej, ostatnio współpracujące ze sobą m.in. na towarzyszącym 62. Warszawskiej Jesieni koncercie Elektrofonia i tegorocznej warszawskiej odsłonie Sanatorium Dźwięku – Teoniki Rożynek, Aleksandrę Kacę i Żanetę Rydzewską – oraz starszych muzyków reprezentujących szeroko rozumianą przestrzeń muzyki improwizowanej: Wojciecha Jachnę, Marcina Bożka, Tomasza Gadeckiego i Michała Gosa. W mojej głowie pojawiła się obawa, że dla tych siedmiu zupełnie różnych osobowości i wizji zwyczajnie nie starczy przestrzeni. Zdawał się potwierdzić ją sam Lehn, który zrezygnował z uczestnictwa w koncercie na scenie.
Tymczasem stało się zupełnie odwrotnie i nie wiem, czy to dobrze. Utwór w swoim przebiegu sprawiał wrażenie bardzo uporządkowanego i podzielonego dość wyraźnie na części. Wykonawcy prezentowali się niemalże po kolei, raczej dość skromnie, dopiero później trochę odważniej, w kilku różnych konfiguracjach. Elektronika używana była subtelnie, w odpowiednich momentach tworząc jedynie mgłę spowijającą brzmienia akustyczne. Z delikatnego szumu i świstów wyłaniały się wytłumione, głuche dźwięki instrumentów. Wszystko to brzmiało bardzo spójnie i misternie, ale szkoda, że dialogi między wykonawcami nie pokazywały więcej ich indywidualnych cech, a przez to prezentowały się dość zachowawczo. Co prawda dzięki przesunięciu akcentu z prezentacji indywidualności na współpracę w duchu przekazanym przez prowadzących udało się okiełznać zróżnicowany zespół i utrzymać go na stałym, solidnym poziomie, ale nie można go jednocześnie ocenić lepiej niż poprawnie.
Thomas Lehn wrócił na scenę w piątek podczas pierwszego setu tego wieczoru zagranego z Tizianą Bertoncini, z którą występują wspólnie już kilkanaście lat. To zgranie i wzajemne wyczucie było słychać w ich grze, w której uniknęli stereotypowych imitacji czy dialogów między warstwą elektroniczną (syntezator) a akustyczną (skrzypce). Zarówno Lehn, jak i Bertoncini poruszali się po niezależnych od siebie orbitach albo warstwach, szanując odrębność partnera i wypróbowując różnorodne faktury. W grze skrzypaczki mógł trochę irytować nadmiar konwencjonalnych technik artykulacyjnych przy pewnym niedoborze tych rozszerzonych, ale rozumiem, że taka była intencja. Czasem powtórzenia i wariacje kumulowały się w monotonne i linearne przebiegi, ale wnet wyobraźnia dźwiękowa Bertoncini pozwalała poszybować narracji w nieoczekiwane rejony. Lehn imponował sceniczną swobodą i wypracowaną choreografią ruchów za – nie ukrywajmy: mało temu sprzyjającym – interfejsem analogowego syntezatora. Zamaszystymi gestami trącał nieistniejące struny basowego rezonansu, bardzo dynamicznie zmieniając przebieg gry.
Wszyscy czekali na kolejny set tego wieczoru, kiedy po latach mieli wspólnie wystąpić pionierzy elektroakustycznej free improvisation, czyli członkowie grupy MEV. Musica Elettronica Viva powstała w Rzymie w 1966 roku, a członkami założycielami byli Alvin Curran, Frederic Rzewski i Richard Teitelbaum, wówczas młodzi Amerykanie na europejskich stypendiach. Ich pierwszy album Spacecraft z 1967 roku to jeden z kamieni węgielnych gatunku, pokaz procesualnej formy i niczym nieskrępowanych poszukiwań brzmieniowych, które równolegle prowadziła także Gruppo di Nuova Consonanza. MEV na przestrzeni lat chudł w składzie, lecz przyrastał wiekiem, tak że obecnie trio liczy sobie łącznie 241 lat (zagadka: ile z tego spędzili na wspólnej grze?). Czasem powroty takich legend nie przynoszą im ujmy i prawdziwie wzruszają (jak pamiętny występ Keitha Rowe’a na szczecińskiej Musica Genera), czasem jednak pozostawiają spory niedosyt.
Tym razem mieliśmy do czynienia z tym drugim przypadkiem, jednak duży wpływ miała na to sama organizacja koncertu: z przyczyn logistycznych i zdrowotnych Teitelbaum nie był w stanie przyjechać do Warszawy. Ujawnił się po pół godzinie występu duetu na ekranie w streamingu live, niestety trudno stwierdzić, które dokładnie dźwięki wydawał za pomocą klawiatury MIDI i czy na pewno komunikacja audio działała w obie strony. Siłą rzeczy MEV tym razem działał więc raczej jako duet, a tak naprawdę jako solo despotycznie dominującego wolumenem Currana. Krążył on pomiędzy klawiaturami preparowanego fortepianu, samplerem i syntezatorem, obficie korzystając z przygotowanych próbek, przetworzonych nagrań historycznych, etnograficznych i przyrodniczych. Pewna, rytmiczna i dynamiczna gra Alvina Currana tylko z rzadka stwarzała miejsce delikatnym, punktualistycznym fakturom pianistycznym Frederica Rzewskiego, które ów przełamywał czasem ostrymi i głośnymi klasterami. W pewnym momencie cytat z romantycznego repertuaru stworzył pomost pomiędzy dwoma nestorami, jakby cała ich muzyka była właśnie o muzyce, jakby historia działa się na żywo.
Sobotni wieczór otworzył występ duetu Andreas Schaerer i Lucas Niggli. Szwajcarski wokalista jak gąbka chłonie inspiracje ze wszystkich znanych mu muzycznych stylistyk, a następnie oddaje publice swój własny, niepowtarzalny dźwiękowy produkt. Chłonie też wiele od tych, z którymi występuje na scenie. Im mniej jest ograniczony gatunkowymi ramami, im więcej swobody dają mu sceniczni towarzysze, tym efekt staje się ciekawszy. Podobnie ekstrawertycznym twórcą jest Niggli. Wydaje się, że najlepiej brzmi w duetach (w Polsce oprócz współpracy z Schaererem dwukrotnie występował z Charlotte Hug), dających mu jednocześnie myśli do twórczego przetworzenia i pole do improwizacji. Eksperymentuje z rytmami mieszczącymi się w stylistyce jazzowej, wykorzystuje instrumenty tradycyjne z różnych stron świata, ale przede wszystkim żywo odpowiada na brzmienia podawane przez drugą stronę muzycznego dialogu. Nic więc dziwnego, że kurator festiwalu Maciej Karłowski starał się od kilku lat o dokładnie taką konfigurację artystów.
Podczas koncertu elektronika pojawiła się niczym cichy bohater jako urozmaicenie głosu Schaerera, dzięki czemu stosowane przez niego rozszerzone techniki wykonawcze stawały się jeszcze bardziej rozbudowane. Połączenie jego głosu z perkusją Niggliego pozwoliło przede wszystkim wokaliście zrobić krok dalej poza klasycznie i jazzowo śpiewane fragmenty i z przekształceniami głosu wyjść na pierwszy plan. Był on zdecydowanie najbardziej jaskrawą postacią tej edycji festiwalu; emanował energią już w momencie pierwszego kontaktu z publicznością. Skorzystał również Niggli, który zagęszczał atmosferę pomieszaniem styli, nagłymi eksperymentami brzmieniowymi czy lekkimi prowokacjami agogicznymi, które uruchamiały kolejne pokłady energii wokalisty. W jego grze pojawiło się również wiele nawiązań do odgłosów natury, co momentami zbliżało występ do pierwotnego rytuału. Ponadto można było zauważyć, że – tak jak obaj wspominają – uwielbiają ze sobą występować i znakomicie porozumiewają się na scenie. Mnogość wrażeń słuchowych wytworzonych przez duet szczególnie w pierwszej części występu (dwie kolejne, choć znacznie spokojniejsze, wydawały się jej naturalną konsekwencją) zadziałała niezwykle ożywiająco, przygotowując publiczność na ostatni akt festiwalu.
Tegoroczna edycja zakończyła się koncertem zespołu Electro-Acoustic Ensemble Evana Parkera. Nieocenione są zasługi tego artysty dla rozwoju muzyki improwizowanej przede wszystkim na saksofon sopranowy, będące efektem jego nieustannych i nieskrępowanych żadnymi konwencjami poszukiwań dźwiękowych. Postać Parkera jest jednak zdecydowanie zbyt wielowymiarowa, żeby poprzestać jedynie na jego twórczości solowej. Nic więc dziwnego, że zapraszany jest na kolejne odsłony festiwalu w różnych konfiguracjach. Z tegorocznego składu zresztą nie tylko Parker prezentował się już wcześniej na Ad Libitum. Stałym bywalcom festiwalu znana jest również postać chociażby klarnecisty Petera van Bergera (w pierwszej edycji grał z nim Tomasz Stańko, Cecil Taylor i Tony Oxley) czy jednego z najważniejszych perkusistów sceny free Paula Lyttona, współtworzącego m.in. dwa tria – z Parkerem i Alexandrem von Schlippenbachem oraz Parkerem i Barrym Guy’em. Oprócz tej trójki na scenie znaleźli się: Matt Wright, Richard Barrett, Paul Obermayer, Percy Pursglove, Mark Nauseef, Sten Sandell oraz Adam Linson.
Podczas występu Electro-Acoustic Ensemble Parker, jak to się zwykle zdarza przy koncertach jego grupy, zszedł z piedestału, na który wyniesiono go za sprawą jego solowych osiągnięć. Cała grupa dążyła do maksymalnej demokratyzacji przestrzeni wypełnianej dźwiękiem. W tym układzie zaskoczył przede wszystkim wydobywający z zestawu perkusyjnego zupełnie nowe kolory Lytton, a także niezwykle delikatny, kontemplacyjny kontrabas Linsona i wytłumione, ale nadal słyszalne dźwięki trąbki Pursglove’a. Żaden członek 10-osobowej grupy nie wychodził przed szereg, przeciwnie – tworzona przez nich wszechogarniająca dźwiękowa masa równo kroczyła ku dźwiękowej dekontekstualizacji i dekonstrukcji. Składała się ona – oprócz wspomnianych już zróżnicowanych barwowo brzmień – z dużej ilości powietrza, które czuć było szczególnie w grze instrumentów dętych. Nie był to jednak krok pewny i stanowczy: rzadko kiedy wszyscy wykonawcy grali wspólnie (a te momenty należały do mniej zaskakujących), tempo było raczej powolne, kolejne napięcia szybko neutralizowano przez obszerne fragmenty piano. Najpiękniejszymi momentami utworu były te, kiedy tylko pojedyncze tony przechodziły z jednego instrumentu do drugiego, a następnie przetwarzali je wykonawcy przy komputerach. Ważniejsza okazała się zatem sama praca nad dźwiękiem, niż końcowy jej efekt. Wykonawcy uczyli nas cierpliwości, uczyli też szacunku do czasu i ciszy.
Pochód prowadzony przez Knittla i Karłowskiego śmiało podąża naprzód. Nie sposób nie docenić spójności, którą charakteryzuje się program festiwalu i konsekwencji w budowaniu jego pozycji. W każdym secie prezentował się zupełnie inny zespół z oryginalnymi pomysłami. Zestawienia artystów, często nieoczywiste, dawały zaskakujące efekty. Na pierwszy plan zdecydowanie wybija się także stanowiąca o marce festiwalu wartość dydaktyczna Ad Libitum – nie tylko w sferze warsztatowej, ale przede wszystkim w zachęcie do głębokiego zanurzenia się w twórczości postaci najlepiej pokazujących to, co najbardziej ulotne. Większość na scenie stanowili ludzie-instytucje, często klasycy w świecie muzyki eksperymentalnej, którzy spełnili należycie tegoroczne festiwalowe zapowiedzi. Czyni to Ad Libitum festiwalem po prostu potrzebnym, pozostawiających nasze głowy pełne inspiracji i oczekiwań na to, co przyniesie kolejna jego edycja.