Edyp z Tufnell Park
Ta opera powstała z młodzieńczego gniewu. A może i z przekory, bo Mark-Anthony Turnage wcale nie chciał jej napisać. Przez całe życie starał się robić coś innego, niż wszyscy od niego oczekiwali. W dzieciństwie był krnąbrnym uczniem i miał w szkole złe stopnie nawet z muzyki. Podczas studiów w Royal College of Music postanowił związać swą przyszłą karierę z twórczością użytkową. Niewykluczone, że jego losy potoczyłyby się zupełnie innym torem, gdyby w 1983 roku nie wygrał stypendium u Gunthera Schullera i Hansa Wernera Henzego w Tanglewood. Pisał wówczas krótkie utwory instrumentalne, lekkie i przejrzyste w formie, często inspirowane jazzem i muzyką funk. Henze docenił drzemiącą w nich teatralność i zaproponował Turnage’owi skomponowanie opery. Turnage odmówił, tłumacząc się organiczną pogardą dla wstecznictwa tej burżuazyjnej sztuki. Henze, autor święcących triumfy na międzynarodowych scenach oper Boulevard Solitude i We Come to the River, zaśmiał się w kułak i przypomniał swojemu studentowi, że sam jest marksistą. Jako podstawę libretta przyszłej kompozycji Turnage’a zaproponował sztukę The Pope’s Wedding Edwarda Bonda, jednego z luminarzy brytyjskiego teatru okrucieństwa.
Niestety – albo na szczęście – Bond nie odpisał na list młodego kompozytora. Kolejny wybór padł na Stevena Berkoffa, angielskiego aktora i dramaturga, autora sztuki Greek – przewrotnej, utrzymanej w nurcie in-yer-face theatre trawestacji mitu o Edypie. Jej bohater, niejaki Eddy, dorasta na londyńskim zadupiu w Tufnell Park, w ponurych realiach recesji lat 70. ubiegłego wieku. Kiedy rodzice opowiedzą mu o wizycie u wróżbity, który przepowiedział, że Eddy zabije ojca i pójdzie do łóżka z własną matką, chłopak buntuje się i ucieka z domu. Czas mija, kraj podupada, toczony rakiem przemocy, strajków i wszechogarniającej zgnilizny. Eddy, ścigany przez policjantów rozpędzających demonstrację, znajduje schronienie w obskurnej smażalni, gdzie wdaje się w kłótnię z kelnerką. Interweniuje kierownik lokalu, który podczas szamotaniny ginie z ręki młodego intruza. Kelnerka okazuje się jego żoną. Na przekór okolicznościom zakochuje się w Eddy’m: być może dlatego, że chłopak przypomina jej syna Tony’ego, który zaginął w katastrofie statku wycieczkowego na Tamizie. Prawda wychodzi na jaw dziesięć lat później, w trakcie wizyty rodziców Eddy’ego u szczęśliwego małżeństwa. Tony i Eddy to jedna i ta sama osoba. Przybrani rodzice wyłowili chłopca z rzeki i pod wpływem impulsu zataili okoliczności zdarzenia. Rzecz kończy się nieco inaczej niż u Sofoklesa, ale o tym za chwilę.
Premiera opery Greek odbyła się w 1988 roku na biennale w Monachium. Miesiąc później dzieło zrobiło prawdziwą furorę na Festiwalu Edynburskim – trochę wbrew intencjom twórców, także w osobie reżysera i współautora libretta Jonathana Moore’a, który miał nadzieję wywołać skandal na miarę Święta wiosny. Tymczasem skończyło się kilkunastominutową owacją na stojąco, w teatrze wypełnionym po brzegi publicznością. Greek trafił w swój czas. Radykalne reformy Margaret Thatcher naruszyły tkankę społeczną Wielkiej Brytanii, podzieliły kraj na enklawy bogactwa i regiony prawdziwej nędzy, pociągnęły za sobą gigantyczny wzrost bezrobocia, które nigdy już nie spadło do wartości z czasów poprzedzających recesję. Eddy stał się figurą współczesnego Everymana, nękające jego kraj plagi – metaforą rozpadu dotychczasowego porządku świata.
Wielka w tym zasługa samej muzyki, pod względem formalnym lawirującej między operą kameralną, angielskim musicalem a tradycyjną ludową śpiewogrą. Żonglerka rejestrami języka – od dosadnego, pełnego wulgaryzmów cockneya po wzniosłe frazy, jakby żywcem wyjęte z Szekspira – znajduje pełne odzwierciedlenie w partyturze. Naładowane erotyzmem fragmenty liryczne płyną swobodną, belcantową frazą, agresja i przemoc kulminują się we wrzaskliwych partiach blachy i brutalnych interwencjach perkusji. W chwilach, kiedy Turnage przełamuje narrację ironią, obydwa style wyradzają się w pastisz. Spośród bohaterów jednolitą tożsamość zachowuje tylko Eddy, pozostali wokaliści wcielają się w potrójne, a nawet poczwórne role, pogłębiając dezorientację głównego protagonisty. Śpiewacy mówią, melorecytują, wokalizują, krzyczą – prowadząc nieustanną grę barwą i konwencją.
Znałam ten utwór wyłącznie z nagrań i bardzo byłam ciekawa, jak zostanie odebrany blisko trzydzieści lat później, tym razem na fali rozlewającego się po Europie populizmu. Nowa inscenizacja Scottish Opera, która w Glasgow pojawi się dopiero w lutym przyszłego roku, zyskała swoistą przedpremierę na Festiwalu Edynburskim. Twórcy inscenizacji – reżyser Joe Hill-Gibbins, scenograf Johannes Schütz i autor kostiumów Alex Lowde – postanowili ująć całą narrację w nawias, prowadząc czworo aktorów-śpiewaków na tle obrotowej, wyposażonej w dwoje drzwi ściany, i zastępując wszelkie rekwizyty rzutowanymi na nią projekcjami synchronicznymi. Trochę się obruszyłam na widok tabloidowych nagłówków z bezpośrednimi odniesieniami do Brexitu, zamarłam, kiedy w morzu wyświetlanego na ścianie keczupu pojawiły się żywe larwy much, wywołujące nieodparte skojarzenia z osławionym Golgota Picnic Rodrigo Garcíi. Przezwyciężyłam odruch buntu i zaczęłam obserwować projekcje uważniej. W pewnej chwili do mnie dotarło, że reżyser powiela kompozytorski zabieg dystansowania się wobec narracji. Ten sos pomidorowy nie jest prawdziwą krwią. Tu nie chodzi ani o prawdziwe morderstwo, ani o prawdziwe kazirodztwo. Greek jest przejmującą opowieścią o ludziach wtłoczonych w role nadane im z góry, o niemożności przezwyciężenia fatum, o klęsce wolnej woli w świecie rządzonym przez głupszych i silniejszych.
Słychać to w cudownej arii kelnerki po zabójstwie jej męża, obleczonej przez Turnage’a w postać absurdalnego lamentu kobiety płaczącej po mężczyźnie, który już nigdy nie wróci do domu zaszczany z góry na dół i nie zwymiotuje na poduszkę, skargi tak pięknej pod względem dźwiękowym, że mogłaby się równać z Purcellowską skargą Dydony. Widać to w koncepcji kostiumografa, który awans społeczny Eddy’ego na przestrzeni kilkunastu lat odzwierciedlił zmianą taniego kibolskiego dresu na dres luksusowy, lepiej skrojony i w elegantszym odcieniu czerwieni. Da się to wszystko odczuć w rozegraniu przestrzeni przez scenografa, który sugeruje upływ czasu kolejnymi obrotami pustej, przeraźliwie gołej ściany, w finale II aktu poruszającej się z taką prędkością, jakby świat wokół zwariował.
Berkoff zakończył swoją sztukę ekstatyczną pochwałą miłości, która wszystko zwycięży. Turnage nie uwierzył w ten finał już trzydzieści lat temu. Jego Eddy chce wydłubać sobie oczy „na grecką modłę”, potem się waha, rzuca w przestrzeń pełne udręki pytanie pod adresem Edypa z tragedii Sofoklesa, nie dowierzając, że można samemu sobie wyrządzić taką krzywdę, wreszcie wyłania się z otchłani rozpaczy, ciągnąc swój monolog o potędze uczuć – dziwnie jednak niepewny, na pół śpiewany, na pół mówiony, na tle wygasającego tremolanda pojedynczych instrumentów w orkiestrze. Eddy z Tufnell Park nie ma wolnej woli. Nie potrafi się nawet sam oślepić. Jest bezradną kukiełką, która woli zalać sobie oczy keczupem, niż stanąć twarz w twarz z degrengoladą współczesnego świata.
Niekwestionowanym bohaterem przedstawienia okazał się Alex Otterburn (Eddy), młody śpiewak obdarzony przepięknym w barwie i nieskazitelnym technicznie barytonem, wyśmienity aktorsko, w porównaniu z poprzednimi wykonawcami tej roli znacznie kruchszy i bardziej ludzki w roli współczesnego Edypa, który nie ma żadnego wpływu na los własny i najbliższych mu osób. Pod względem wokalnym w pełni dorównała mu Allison Cook w poczwórnej mezzosopranowej roli Żony, Doreen, Pierwszej Kelnerki i Drugiego Sfinksa. Klasę samą dla siebie zaprezentowali Susan Bullock w trzech rolach sopranowych i Andrew Shore w trzech rolach barytonowych – najbardziej przekonujący jako tragiczni przybrani rodzice Eddy’ego. Stuart Stratford, szef Scottish Opera, prowadził swą kameralną orkiestrę w sposób, który uwiódł mnie już dwa lata temu przy okazji premiery tamtejszej Jenufy – logicznie i precyzyjnie, a zarazem z pasją, która dopuszcza pewną kanciastość i pozorną „brzydotę” brzmienia, w tym kontekście najzupełniej uzasadnioną.
Teatr w Edynburgu nie był wprawdzie wypełniony do ostatniego miejsca, ale i tak skończyło się owacją na stojąco. Krytycy ogłosili kilka dni później, że dzięki inscenizacji opery Turnage’a festiwal znów wzniósł się na wyżyny, jakich nie mieliśmy okazji doświadczać od kilku sezonów. Znamienne, że opera powstała z młodzieńczego gniewu wciąż budzi nieokiełzany gniew odbiorców. Znamienne i smutne, że starsi dostrzegli w niej iście tejrezjaszową przepowiednię Brexitu.
Dorota Kozińska