Musica Polonica Nova 2018
A co, jeśli # oznacza nie tylko podwyższenie dźwięku? Pełen hasztagów program tegorocznej Musica Polonica Nova nie pozostawiał wątpliwości, pod jakim hasłem przebiegać będzie 31. edycja festiwalu. #Sieć, czyli główny temat wydarzenia, eksponowany był na każdym kroku, choć muzycznie zaledwie kilka punktów programu nawiązywało do niego bezpośrednio. Jednak nie tylko o sieć internetową chodziło, ale też o wzajemne powiązania, inspiracje i wpływy występujące w muzyce nowej. Obok (post)internetowego nurtu festiwalu dało się zatem wyróżnić jeszcze kilka innych powracających wątków. Ta edycja festiwalu była też pierwszą pod wodzą nowego dyrektora artystycznego, Pawła Hendricha.
Internety
W temat przewodni – Internet – jako źródło inspiracji i środek wyrazu dla współczesnych kompozytorów, wpisał się przede wszystkim niedzielny koncert zespołu Kompopolex, zatytułowany #post-. Poza Wściekłością na głos, instrumenty, elektronikę, bez wideo (sic!) Cezarego Duchnowskiego, który raczej odcinał się od internetowych fascynacji młodszych kolegów, zabrzmiały tego wieczoru dwie typowo postinternetowe produkcje: uncanny valley Niny Fukuoki i CREDOPOL Jacka Sotomskiego. Fukuoka sięgnęła po bardzo konkretny temat sztucznej inteligencji, internetowych botów i robotów niepokojąco przypominających ludzi, który zaprezentowała „z wideo” i to właśnie warstwa wizualna najbardziej zapadała w pamięć. Muzycznie z całego utworu szczególnie wybijała się krótka „dygresja” – zinstrumentowany fragment muzyki z gry komputerowej.
CREDOPOL zabrał nas natomiast w najciemniejsze zakątki (polskiego) Internetu. Utwór ten był przede wszystkim rewelacyjnym performansem, spychającym samą muzykę na drugi plan, choć uroczo koszmarną uwerturę, czyli transkrypcję słynnego filmiku z fałszującym Przybieżeli do Betlejem trudno wyprzeć z pamięci. Zestawione ze sobą porady zakupowe blogerki Doriski, tarotowe wróżby, opowiadanie porno beznamiętnie recytowane przez Barbarę Kingę Majewską, rapowana scena w wykonaniu dyrygenta Macieja Koczura z nieśmiało odpowiadającą mu publicznością, taneczny popis perkusistki, Aleksandry Gołaj, grającej na zabawkowej perkusji, czy wreszcie duet samotnych wędkarzy znad Odry w wykonaniu, tańczących do preludium Chopina, dyrygenta i kompozytora, a wszystko skąpane w morzu memów i gifów oraz zupełnie nieplanowanych usterek technicznych pokazały, co dzieje się w umyśle przeciętnego użytkownika Internetu. Kompletnie nie przystające do siebie, pojawiające się jedna po drugiej sceny, zakończone „YouTube party” pozostawiały w mózgu ślad podobny do tego, jak po intensywnym przescrollowaniu Facebooka.
Drugim typowo internetowym, ale wyłącznie w formie przekazu, a nie treści, był koncert #Online. Ideą przedsięwzięcia było, by wykonawcy – Anna Kwiatkowska, Mikołaj Pałosz, zespół Flute o’clock i Zofia Dowgiałło – odegrali program bez bezpośredniego udziału widzów, w technicznych przestrzeniach najwyższego poziomu budynku Narodowego Forum Muzyki, zazwyczaj niedostępnych dla publiczności i muzyków. Koncert transmitowano na żywo w Internecie, a także wyświetlano na wielkim ekranie, niczym transmisję z MET. Nieco skonfundowani słuchacze zebrani na poziomie -3 w NFM-ie nie do końca wiedzieli, czy klaskać po zakończonych utworach, a i wykonawcy, otoczeni sztabem techników skupionych głównie na jakości obrazu, a nie na komforcie instrumentalistów, nie czuli się najpewniej. Pod względem jakości dźwięku koncert najlepiej wypadł podobno dla odbiorców słuchających go przez własne słuchawki lub głośniki w domowym zaciszu. Nagłośnienie w NFM-ie nie do końca podołało wyzwaniu, np. prawie całkowicie „ucinając” warstwę elektroniczną utworu Zofii Dowgiałło.
W chaos internetowych wyszukiwarek wrzucił nas Wojciech Błażejczyk w elektronicznej kompozycji #NetworkMusic, odtwarzanej w przerwie koncertu finałowego. Hasła z przeglądarek internetowych zestawione zostały z nagraniami Hashtag Ensemble i ujęte w przytłaczająco-gwałtowny sposób – pomagała tu możliwość przemieszczania między głośnikami i decydowania, jakiego przekazu – bardziej słownego czy instrumentalnego, wolimy posłuchać.
Poezja – dawna i nowa
Utwory Jacka Sotomskiego przyciągały uwagę przede wszystkim stroną (przepraszam za wyrażenie) literacką. Blogowe wynurzenia, tarotowe wróżby, posty facebookowe i rewelacyjne teksty Weroniki Murek (m.in. duet wędkarzy) złożyły się na jedyne w swoim rodzaju „libretto” CREDOPOLU (nad którym unosił się duch Doroty Masłowskiej i jej felietonistycznej twórczości). Kompozycja Seks i przemoc na recytatora i komputer, która zabrzmiała na koncercie wrocławskiego oddziału Związku Kompozytorów Polskich, oparta na jednym tekście – blogu „Życie Adelki” – snuła natomiast niepokojącą wizję przyszłości, w której homoseksualizm będzie leczony surowym mięsem, a kobiety pozbawiane będą tożsamości. Znakomitej interpretacji aktora, Krzysztofa Brzazgonia towarzyszyła początkowo ambientowa, stopniowo zagęszczana elektronika sterowana przez kompozytora.
Wokół literatury, a dokładnie bajek Erny Rosenstein, malarki surrealistki, obracał się wieczór drugi – #MiniOpera, na który złożyły się cztery krótkie „opery” czterech różnych twórców. Co prawda dwie pierwsze, niezwykle podobne w założeniach i sposobach realizacji kompozycje Tomasza Skweresa i Katarzyny Dziewiątkowskiej mogłyby uchodzić za dwa akty jednego dzieła, dwie kolejne propozycje, Joanny Woźny i Mateusza Ryczka odróżniały się jednak zdecydowanie. Ten ostatni głównie wolumenem, ostrością brzmienia i ekspresją – pod koniec opera przerodziła się w coś na kształt rockowego show z powiewaniem flagami i trupimi maskami. Najlepsze wrażenie pozostawiła Woźny, choć paradoksalnie jej utwór miał najmniej wspólnego z operą. Tekst Rosenstein (zresztą ten sam co u Dziewiątkowskiej) został rozbity i poskracany, tracąc właściwie fabularny sens, a na pierwszy plan wysunęły się wyszukane instrumentalne barwy, w świetnym wykonaniu Ensemble Platypus. We wszystkich czterech produkcjach (może poza operą Woźny, gdzie praktycznie nie było akcji scenicznej) uderzała irytująca maniera wykonawcza aktorów, bliższa raczej spektaklom dla dzieci. Dużo lepiej aktorsko i muzycznie wypadły wokalistki: Joanna Freszel i Kako Amano.
Słownego przekazu było podczas festiwalu znacznie więcej. Tekstu Fernanda Pessoi, powstałego w czasie I wojny światowej, choć wyrażającego zupełnie aktualne niepokoje użył Pierre Jodlowski w Ultimatum, które zabrzmiało podczas koncertu #MaszynaDoGrania. Zdaje się, że nieco na wyrost koncert ten przeznaczono jedynie dla widzów dorosłych, bo ani drastyczność przekazu, ani wulgarność (kilkukrotnie powtórzyło się słowo „gówno”) nie odbiegały od standardów stosowanych w polskich mediach. Tutaj również tekst odgrywał główną rolę, wzywając polityków do opamiętania, muzyczne tło poprzez uporczywe powtórzenia i hałaśliwe uderzenia budowało dodatkowe napięcie. Kolejna niezbyt przekonująca kreacja aktorska Cezarego Studniaka sprawiła, że utwór ten przerodził się w osobiste i nieprzekonujące wylewanie żali.
Niektórzy sięgnęli też po nieco starszą poezję. Leśmian, Karpowicz, Kasprowicz, choć pojawił się też Białoszewski, niestety interpretowany z jakąś irytującą „pijacką” manierą w utworze Katarzyny Dziewiątkowskiej Leżenia. Poezja Bolesława Leśmiana i Tymoteusza Karpowicza zabrzmiała podczas inauguracji Poloniki w niekończącym się Koncercie na skrzypce, głosy i instrumenty „Tam/Tu” Rafała Augustyna, w którym mieszany chór zajął w orkiestrze miejsce smyczków. Finał festiwalu należał natomiast do punkowego (czy raczej trashmetalowego) Święty Boże, Święty Mocny Artura Zagajewskiego – kompozycji do hymnu Jana Kasprowicza, a napisanej „na” Arkadiusza Jakubika. Choć występ Jakubika był faktycznie porywający i być może niektórzy doszukali się aktualności przekazu Kasprowicza, to jednak całość rozpoczęta gestem wypalenia papierosa, a następnie przekształcona w jeden ostry, uporczywy riff, jedną wielką kulminację, zawierała niestrawny dla mnie poziom patosu.
Bojaźń i drżenie
Utwory Jodlowskiego i Zagajewskiego wpisywały się zresztą w kolejny nieoficjalny nurt festiwalu, czyli kompozycje wyrażające współczesne lęki i gniew. Nerwowość była też tematem utworu Piotra Bednarczyka Nervous, na fortepian, altówkę, wiolonczelę, elektronikę i recytatora. O ile gra aktorska niespokojnej altowiolistki świetnie zgrywała się z początkowymi rozchwianymi, nerwowymi stukami, pocieraniem pudła oraz z efektem stroboskopów, to wejście recytatora sprawiło, że utwór przerodził się w parodię heavy metalu. Pomogło mu zakończenie – rozbrajające uderzenie aktora altówką i finałowe bańki mydlane puszczane przez wykonawców na tle „bańkowej” elektroniki.
Do powyższego „nurtu” nawiązywała też oczywiście wspominana już Wściekłość Cezarego Duchnowskiego do tekstu Elfride Jelinek, rozpoczęta salwą śmiechów dobiegających z różnych zakątków sali, które przerodziły się w krzyki przerażenia. Tytułową wściekłość wypluwała z siebie przede wszystkim wokalistka, Joanna Freszel, a to śpiewając na najwyższych rejestrach, a to melorecytując tekst, przyjmując przy tym różne maski opętania czy szaleństwa.
Starzenie się nowej muzyki?
Jak podkreślali organizatorzy, Musica Polonica Nova ma na celu prezentowanie nie tyle muzyki „najnowszej”, co „aktualnej”. Stąd obok wielu prawykonań i kompozycji powstałych w ostatnich latach mogliśmy również usłyszeć dzieła należące do polskiej klasyki XX wieku, ale nadal mające wiele do zaoferowania współczesnemu słuchaczowi. „Klasyki” pojawiły się oczywiście podczas koncertu #OśCzasu, który otworzył I kwartet smyczkowy Krzysztofa Pendereckiego w wykonaniu Lutosławski Quartet, choć akurat przerysowane efekty budziły już raczej uśmiech. Największym fajerwerkiem tego wieczoru okazał się Aarhus Music na kwintet dęty Witolda Szalonka w interpretacji LutosAir Quintet. Z tym złożonym z multifonów i nietypowych sposobów wydobycia dźwięków obrazem portowego miasta nie mogły się równać młodsze dzieła na tę samą obsadę.
Starsze kompozycje wykonał również NOSPR pod dyrekcją Marzeny Diakun na koncercie #MaszynaDoGrania. Tytuł koncertu doskonale oddawał zresztą to, co dyrygentka zrobiła z zespołem w Riff 62 Wojciecha Kilara, w ściśle zrytmizowanych fragmentach brzmiącym faktycznie jak wielka maszyna. Ogromną dynamiką, ale też niezwykłą barwnością i umiejętnością wykorzystania zasobów orkiestry odznaczało się Canti di Wratislavia Andrzeja Krzanowskiego. Zestawienia tych dzieł z nowymi utworami orkiestrowymi wykonanymi na tym koncercie nie wypadało niestety na korzyść współczesnych twórców.
Offline
Oderwana od Internetu, nieliteracka i przede wszystkim nie zmagająca się z naszymi lękami pozostawała muzyka Marcina Stańczyka, kompozytora-rezydenta tej edycji festiwalu. Usłyszeliśmy trzy jego kompozycje: Muzykę tkaną, Blind walk oraz prawykonanie Sursounds. Dwa ostatnie utwory zakładały odcięcie słuchacza od zmysłu wzroku (otrzymaliśmy opaski na oczy) i całkowite zanurzenie w dźwięku, który, dzięki przemieszczaniu się instrumentalistów, faktycznie krążył w przestrzeni. Pomimo podobnego założenia kompozycje były kompletnie różne brzmieniowo – falujące, powoli zmieniające się Sursounds, które przyśniło się podobno kompozytorowi, powodowało u mnie wręcz zaburzenia błędnika i samoistne kołysanie, Blind walk z kolei przenosił moją wyobraźnię w jakieś egzotyczne krainy z odgłosami dziwnych zwierząt. W tym drugim dodatkowym efektem byłby specjalne instrumenty z muszelek i łupin orzechów, przyczepione do nóg wykonawców, które odzywały się z każdym ich krokiem.
Skupiona wyłącznie na właściwościach dźwięku, bez żadnych dodatkowych powiązań, a przy okazji pozostająca zupełnie na uboczu festiwalowych wydarzeń, była Instalacja AHS Krzysztofa Cybulskiego, prezentowana przed finałowym koncertem. Kompozytor najpierw sam pokazał możliwości akustycznego „polichordu”, sterowanego elektronicznie, a następnie umożliwił jego przetestowanie publiczności. Zarówno instalacja, jak również chodzone utwory Stańczyka potwierdziły jedynie w kontekście koncertu #Online, jak wielką przyjemność daje bezpośredni kontakt z instrumentem i muzyką wykonywaną na żywo, którą możemy niemal poczuć.
Paradoksalnie również kompozycje rozbrzmiewające podczas wspomnianego koncertu #Online pozostawały raczej w trybie offline i skupione były na indywidualnych, czy wręcz intymnych, poszukiwaniach kompozytorów, niezorientowanych postinternetowo. Całkowicie w swoim świecie skojarzeń i inspiracji pozostawali m.in. Ryszard Lubieniecki, odwołując się do średniowiecznej techniki w Kompozycji izorytmicznej nr 2 czy zafascynowana możliwościami brzmieniowymi harfy Zofia Dowgiałło w barwnym i po prostu niezwykle przyjemnym Spektr-ar. Szczególnie wyróżniło się Contre na skrzypce i wiolonczelę Kuby Krzewińskiego, w którym muzycy (Anna Kwiatkowska i Mikołaj Pałosz) czule głaskali swoje instrumenty po główkach, gryfach, smyczkowali je samym włosiem, w coraz bardziej zrytmizowany sposób, przyspieszając jednocześnie, aż do wymownego finału. Wykonanie oglądane na kinowym ekranie, często przy dużych zbliżeniach, zyskiwało dodatkowy, nieco pornograficzny wymiar.
Ciekawe prawykonania, choć bez odrobiny „internetowości”, pojawiły się na koncertach orkiestrowych. Obiecująco, jakby od skrzypiącej huśtawki, rozpoczął się n-Cyclus Adama Porębskiego, eksplorujący skrajnie wysokie i dudniące rejestry, a także przestrzeń orkiestry. Jednak chęć pokazania w jednym utworze zbyt wiele, zatarła pierwsze wrażenie i całość całkowicie rozmyła się w natłoku pomysłów brzmieniowych. Na koncercie #PięknychCzterdziestoletnich interesująco wypadł natomiast jedyny trzydziestolatek w tym gronie – Jarosław Płonka, którego pełen quasi-elektronicznych efektów Stalker z solo wood blocków przyciągał uwagę obojowymi mikrotonowymi melodyjkami, godnymi samego Aloisa Háby. Najbardziej zapadającym w pamięć prawykonaniem pierwszego dnia festiwalu okazał się, przede wszystkim dzięki doskonałemu soliście, Koncert na improwizującą trąbkę i orkiestrę Paula Preussera. Choć druga część z liryczną melodią trąbki à la Chet Backer i glassowskim tłem ksylofonu była przesadnie przesłodzona, to finałowa improwizacja Nata Wooleya robił piorunujące wrażenie.
Czy dowiedzieliśmy się zatem, jak gęsta sieć oplata polską muzykę współczesną i jak duże znaczenie ma dla kompozytorów Internet? Tegoroczna edycja festiwalu Musica Polonica Nova pokazała przede wszystkim różnorodność. Wątki internetowe pojawiały się w zaledwie kilku utworach, a tym, co bardziej niż sieć WWW łączy kompozytorów, jest raczej niepokój, który najczęściej wyrażają, sięgając po gotowe już teksty. Wiele kompozycji żyło jednak własnym życiem, nie nawiązując do popularnych nurtów, a ich twórcy właściwie odcinali się od aktualnych problemów. Ale przecież i te dzieła trafiły ostatecznie do globalnej sieci – jeśli nie przez transmisję, to choćby wspomniane w recenzjach. Jak widać od #Sieci nie ma jednak ucieczki.
Koncert, którego nie było
Skoro napisałam już o tym, co wydarzyło się podczas tegorocznej Poloniki, należy wspomnieć jeszcze o koncercie, który się nie odbył, choć jego „duch” w pewien sposób był na festiwalu obecny. Występ Spółdzielni Muzycznej, młodego krakowskiego zespołu przez cały tydzień obwieszczała zarówno filmowa zapowiedź wyświetlana we foyer, jak również esej Pawła Siechowicza zamieszczony w książce programowej, a poświęcony ekonomii muzyki współczesnej. Jednak właśnie z powodów finansowych koncert poruszający kwestie finansowania świata sztuki został ostatecznie usunięty z programu. Kto jednak chciałby dołączyć do sieci sponsorów i sprawić by projekt ten doszedł do skutku podczas Przeglądu Sztuki Survival, może dołożyć swą cegiełkę do zbiórki. Po szczegóły odsyłam, a jakże, na facebookowy profil zespołu.