O wielu światach muzyki. Ostrava Days Music of Today Festival 2023 (II)
Świat 2 – Pod gołym niebem
Pewną opozycją dla świata duchowości i wnętrz kościołów były wydarzenia odbywające się pod gołym niebem, szczególnie entuzjastycznie przyjęte zarówno przez słuchaczki_y, jak i artystów_tki – zwłaszcza, że pogoda sprzyjała. Koncerty pod centrum handlowym, nad samą rzeką oraz na bulwarach stały się zatem nie tylko swobodnym przeżyciem artystycznym, ale też celebracją powoli zbliżającego się końca lata.
Pierwsze z wydarzeń, Flash-Mob Opera Rozlučka se svobodou / Bachelor Party Františka Chaloupki, odbyło się pod samym wejściem do galerii handlowej Forum Nová Karolina. Pełna szaleńczego pędu miniopera eksplorowała temat technooptymizmu w ironiczny sposób. Kompozycja wymagała od artystów_ek poruszania się na hulajnogach, deskorolkach, rolkach, rowerze itp. w reprezentacji zawrotnego tempa życia. Ciekawy efekt brzmieniowy dawały głośniki obwożone w wózkach sklepowych po terenie placu i między słuchaczami. Przypadkowa wywrotka jednego z nich bardzo wpasowała się w metaforę pędu życia – czasami tempo jest zbyt duże, powoduje upadek, potrzeba czasu, aby pozbierać i na nowo popodłączać sprzęt. Wykonanie przyciągało (zwłaszcza pięknie współgrające ze sobą partie wokalne Anety Podrackiej Bendovej oraz Jany Vondrů), niestety brak angielskiego tłumaczenia libretta ograniczał możliwość zrozumienia niuansów tekstu.
Kolejny koncert na świeżym powietrzu odbył się częściowo w obszarze Malá Kodaň (bulwary), a częściowo nad samym brzegiem rzeki. Wyznaczały go względnie lekki charakter, elementy soundscapowe oraz aleatoryczne. Rozpoczęło się operowo, wykonaniem Zásady tvorby uličního názvosloví (Street Nomenclature Guidelines) Radima Hanouskala. Dosyć absurdalne libretto kompozycji, oparte na wytycznych planowania przestrzeni miejskich Brna, nadało kompozycji humoru. Utwór upłynął zatem pod znakiem żartobliwości, świetnie wpasował się w atmosferę ulicznego koncertu – bądź co bądź, dotykał m.in. zasad rządzących nazywaniem dróg.
Z przestrzenią wydarzenia był również związany Riverside Ostravice Michała Chojnackiego, gdzie wedle cage’owskiego paradygmatu brak było wyraźnej granicy między muzyką a dźwiękami otoczenia. Na ich to podstawie wykonawcy improwizowali swoje partie instrumentalne i wokalne. Stałym ambientem kompozycji były odgłosy rzeki, zbierane przez umiejscowiony pod wodą hydrofon. Nieustanny gwar rozmów i ożywienie Malej Kodaň również stały się elementami dzieła, tworzącymi dodatkowe, wkomponowane płaszczyzny brzmieniowe. Trochę inaczej zadziało się w przypadku The Garden Beyond This Perceptual Veil Seana Kileya – hipnotyzujący i wciągający utwór posługujący się monauralnymi beatami swym medytacyjnym charakterem nieszczególnie współgrał z tętniącymi życiem bulwarami. Z kolei do wysłuchania All’Erva Radicchia Christiana Ferlaino należało zejść nad sam brzeg rzeki. Kompozycja wykorzystywała wyłącznie kalabriańskie dzwonki pasterskie, które miały za zadanie symbolizować złożone sieci relacji między ludźmi a przyrodą. Aleatoryczne partie imitowały brzmieniowość stada kóz, wykonawcy przemieszczali się, aby oddać przestrzenność ruchu. Słuchacze byli zaproszeni do przemieszczania się między nimi – można więc było skupić się na brzmieniach indywidualnych dzwonków, ich meandrowaniu lub podążać za jednym wykonawcą. Kompozycja ta zdecydowanie wzbudziła zainteresowanie publiczności, choć osobiście miałam nadzieję na większą inkorporację elementów wynikających z badań kompozytora prowadzonych nad stadami w Kalabrii.
Koncerty pod gołym niebem wprowadziły dużo świeżości do programu festiwalu. Muzyka, która wyszła na ulicę przyciągała zarówno bywalców_czynie festiwalu, jak i przechodniów czy klientów_tki okolicznych barów. Żartobliwość, lekkość, spontaniczność, improwizacja – pod takim szyldem uczestniczki_cy mogły_li celebrować letnie wieczory.
Świat 3 – Orkiestrowo. Ale czy tradycyjnie?
Oczywiście, w programie Ostrawskich Dni nie zabrakło również programu na orkiestrę. Chociaż pierwszy koncert obejmujący symfoniczny skład odbył się dopiero czwartego dnia festiwalu, obsada ta powracała później w dosyć regularnych odstępach. Co ciekawe, wszystkie wykonania orkiestry odbyły się w dawnej hali industrialnej, a obecnie sportowej Trojhalí Karolina. Ta ogromna przestrzeń o specyficznej akustyce znacząco wpłynęła na brzmieniowość koncertów, powodując intrygujący, niecodzienny efekt i nadając symfonicznej estetyce nowych walorów dźwiękowych.
Koncertowały dwie orkiestry specjalizujące się w wykonawstwie muzyki nowej od lat blisko związane z Ostrava Days – 80-osobowa ONO Ostrava New Orchestra (złożona głównie z młodych wykonawców) oraz kameralna Ostravská banda. Obydwie zostały założone w związku z festiwalem, są niejako jego „rezydentkami” i zrzeszają muzyków z wielu zakątków świata (choć głównie Europy i Stanów Zjednoczonych). Szczególnie ta druga zachwycała poziomem wykonania i zaangażowaniem i energią muzyków, którzy zdawali się emanować radością z grania. Na każdym koncercie Bandy obserwowałam ich pracę z zapartym tchem.
Podczas wydarzeń orkiestrowych (podobnie zresztą jak przy pozostałych) dominowały utwory skomponowane na przestrzeni ostatnich pięciu lat, nie zabrakło jednak także kilku klasyków XX wieku. Szczególne miejsce zajął Xenakis – jego twórczość pojawiła się na festiwalu aż trzykrotnie (Sher, Échange oraz Keren), co stanowi pewien trend na Ostrawskich Dniach. Podobnie jak obecność twórczości Rzewskiego (i w ogóle kontekstów amerykańskich) – tym razem zabrzmiał jego A Long Time Man. Kompozycja składa się z 24 wariacji na temat teksańskiej pieśni pracy oraz z cadenzy zatytułowanej Chain Gang (w nawiązaniu do grup więźniów skutych razem łańcuchami przy wykonywaniu ciężkich robót). Ostry, twardy utwór pod batutą Johannesa Kalitzkego, wykorzystywał również partie młotów uderzających w metalowe kowadła. Ich wykonawcami zostali dyrygenci festiwalu Bruno Ferrandis i Jiři Rožeň, kompozytor Zygmunt Krauze, klarnecista Gareth Davis oraz główny organizator Petr Kotík. Było to miłym akcentem podkreślającym celowe przełamywanie hierarchii typowe dla Ostrawskich Dni.
Muzycznie i wykonawczo moją uwagę przykuł także Koncert skrzypcowy Bruno Maderny, którego 50. rocznicę śmierci obchodzimy w tym roku. Piękne, pełne skupienia solo skrzypiec Hany Kotkovej z elegancją komponowało się z partią orkiestry. Szczególnie urzekły mnie również współbrzmienia harf, gitary i mandoliny, dodające zespołowi intrygującej barwy i charakteru.
W kontekście nowszych utworów wykonywane były te napisane przez dojrzałych twórców, ale także tych młodych, niekiedy nawet bardzo młodych. Chociaż zabrakło kompozycji, która by mnie rzuciła na kolana, pojawiło się wiele wywołujących pozytywne odczucia. Najbardziej zaskoczył mnie Diptych Petra Bakli. W tym około 13–minutowym utworze dominował jeden stale wstrzymywany dźwięk z drobnymi wychyleniami pojedynczych instrumentów (głównie sekundowymi, chyba maksymalnie tercjowymi, choć nie dam głowy, że takie „ekstremum” miało miejsce). Statyczny charakter dzieła zmuszał do skupienia na mikroskali i choć obiektywnie niewiele się w nim działo – zdecydowanie wciągał. Intrygował …and I need a room to receive five thousand people with raised glasses… Any Sokolović – pełen energii, kolażowy, jakby operujący powidokami starszych kompozycji klasycznych. Pozytywnym zaskoczeniem była również kompozycja Over z 2019 bardzo młodej Marie Nečasovej, próbująca umuzycznić doświadczenia osoby wysoko wrażliwej. Choć momentami utwór wydawał mi się nieco zbyt dosłowny, zdecydowanie wywoływał zamierzony efekt – dotykanie i pocieranie instrumentów przez muzyków wywoływało we mnie fizyczny dyskomfort, jak gdyby zachodził transfer odczuć między nieożywionym obiektem a widzem. Nawet w spokojnych ustępach słychać było oddechy, cisza nie była prawdziwą ciszą a akumulacja brzmień szybko prowadziła do poczucia przebodźcowania.
Bogaty w różnorakie efekty działające na zmysły okazały się również Bliky Miroslava Totha. dnoszący się do doświadczeń z czasów pandemii utwór wykorzystywał nagrania spontanicznych obserwacji Fedora Gála – słowackiego polityka i socjologa, mieszkającego w Czechach. Wypowiedzi, często żartobliwe i związane z codziennym życiem komentowane były przez orkiestrę, tworząc kompozycję pełną humoru, ale na poważny temat. Najbardziej przyciągała partia puzonu brawurowo wykonana przez Williama Langa (który jeszcze powróci w utworach kameralnych i solowych). W pamięć zapadła również Auditory Scene Analysis Erica Wubbelsa eksplorująca mechanizmy percepcji słuchowej. Znów jednak, podobnie jak w przypadku Not one and not two Klausa Langa, miałam wrażenie, że muzyka nie dorosła do rozbudowanego i skomplikowanego opisu. Psychoakustycznie zainteresował mnie także Neither/Nor II Jamesa P.A. Falzonego. Utwór operujący ćwierćtonami wykorzystywał również partię fortepianu. I choć z początku odniosłam wrażenie, że nic nie chce ze sobą współgrać, to stopniowo i powoli umysł nastrajał się na brzmienia naturalne, a regularny puls fortepianu wprowadzał w stan medytacji. Przyjemna brzmieniowo była z kolei kwadrofoniczna Riviere souterraine 3 Zygmunta Krauzego, pozwalająca na zanurzenie się w immersyjnym doświadczeniu. Przestrzenią operował także perkusyjny Echolocations Petra Cíglera, badający brzmienia perkusji. Utwór był pełen energii, ale też regularnych rytmów, do których ciało z łatwością się dostrajało i chętnie odpowiadało drobnymi ruchami nogi lub dłoni.
Oczywiście, wiele było też kompozycji, które przeszły przeze mnie nie pozostawiając echa, tak jak chociażby Overheating Miroslava Srnka, Tensor Timothy’ego Page’a, Bamboo Groove Zihan Zhao czy Wild Colour Georginy Bowden. Irytację wzbudził we mnie Allegory of the Cave II Chaloupki. W jego programie zawarte było chyba wszystko – szaleńczy miks Platona, hinduizmu i buddyzmu; wedy, jugi, alegoria jaskini, czas cykliczny – co znów przywołało we mnie refleksje nad nieprzemyślaną i dosyć przypadkową popduchowością. Muzycznie utwór składał się z konwencjonalnych klisz, typowych skojarzeń i jak na złość jego cztery części rozwijały się raczej linearnie niż cyrkularnie.
Zdezorientował mnie również przedostatni orkiestrowy koncert. Choć prezentowane na nim utwory Philla Niblocka, Petra Kotíka, Christiana Wolffa, Roscoe Mitchella oraz Alvina Currana były względnie interesujące, w konsternację wprowadzał towarzyszący im manifest „nowej muzyki na miarę 2023 roku”. Samo w sobie nie byłoby to jeszcze może szczególnie zasakakujące (choć czy naprawdę w dobie post-, a może nawet post-postmodernizmu, nadal potrzebujemy manifestów nowej muzyki?). Prezentowane kompozycje jednak zdawały się iść całkiem na przekór założeniom deklarowanym przez kompozytorów – często pojawiające się epizody wręcz neoromantyczne, kilka rewizji dawnych dzieł, wciąż powracające poczucie déjà vu… Manifest i muzyka w tym kontekście wydawały się spóźnione o parę dekad. No i „ta dzisiejsza młodzież”… Miło przynajmniej, że do wykonania ‘NA ROSETTA Currana zaproszono dzieci z lokalnego klubu koszykówki.
Koncerty orkiestrowe zaoferowały cały przegląd twórców wielu pokoleń – od tych najmłodszych, 20-letnich, po nestorów sztuki. Ich kompozycje były prezentowane ramię w ramię, co dawało intrygujący miks młodzieńczej energii i ostrożności pierwszych kroków z pewnością doświadczenia.
Świat 4 – Klubowo i po nocy
Kolejne uniwersum muzyczne Ostrva Days obejmowało koncerty nocne i klubowe. Sesje improwizacji, maratony; znów – każde o całkiem odmiennym charakterze. Wielogodzinny minimaraton muzyki elektronicznej był podzielony na 15 sesji/performansów, prezentujących różne narzędzia, od wczesnych czeskich syntezatorów (Milan Guštar), kasety (Petr Ferenc), software z lat 90. (Dirar Kalash) aż po live-coding (Francesco Corvi) i grę na kaktusach (František Hruška). Zachaczano o różne obszary stylistyczne – noise, post-club, muzykę generatywną czy konkretną. Program wieczoru w końcu deklarował diversity… Tym bardziej rozczarowujący i przybijający był dla mnie niemal kompletny braku twórczości i performansów kobiet (jedynie projekt Predskokan Ortok był współtworzony przez Lucie Mlynčekovą Tóthovą). Dominacja mężczyzn była niestety utrzymującym się trendem festiwalu – w ciągu pierwszych 5 dni pojawiło się jedynie 5 kompozycji/projektów, których autorkami lub współautorkami były kobiety. Później ich udział się nieco zwiększył, wciąż jednak proporcje zdecydowanie pozostawały na rzecz kompozytorów (podobnie w przypadku Instytutu – z przyjętych na kursy 35 osób jedynie 10 stanowiły kobiety).
Jeden klubowy wieczór – sesja Legends of Improvisation – został jednak zdecydowanie zdominowany przez kobietę, Aminę Claudine Myers. Choć występy pozostałych tuzów były również niezwykle angażujące, miałam wrażenie, że to Myers skradła serce publiczności. Charyzma artystki niczym magnes przyciągała do niej słuchaczy_czki oraz twórczynie_rców, którzy po koncercie stworzyli wokół Myers niewielki tłumek. Wiele osób chciało z nią porozmawiać lub pogratulować występu. Szczególnie jej solowa improwizacja dostarczyła wzruszeń – pianistka, kompozytorka i wokalistka mieszała w niej różne wpływy, zarówno muzyki poważnej, jak i m.in. tradycyjnej, jazzu, gospelu. Wybrane przez artystkę teksty i jej głębokie w nie duchowe zaangażowanie powodowały, że wiele słuchaczy_ek ukradkiem ocierało łzy. Nie da się jednak ukryć, że pomysłowe preparacje Alvina Currana oraz intrygujacę frazowanie Roscoe Mitchella również stanowiły niezwykle jasne punkty programu.
Nie zabrakło też problemów organizacyjnych. Poprzedni koncert skończył się ze stosunkowo dużym opóźnieniem – sesje improwizacji musiały zostać skrócone, wykonawcy zdawali się zmęczeni czekaniem. W planie wydarzenia była ujęta także grupowa improwizacja członków Ostravskiej Bandy oraz uczestników Instytutu. Z powodów czasowych ograniczeń i potrzeby zaproszenia jak największej liczby wykonawców w jednej sesji, przedsięwzięcie okazało się niestety raczej nieudane. Wykonawcy ewidentnie się nie słuchali, wręcz przeszkadzali sobie wzajemnie; czasem w bardzo dosłownym sensie: przy fortepianie usadzonych zostało dwóch pianistów, jeden grając, w pewnym momencie niemalże zepchnął kolegę ze stołka. Bardzo skrócony czas sesji spowodował także niemożliwość jakiegokolwiek sensownego rozwoju muzycznej treści.
Świat 5 – Mniej znaczy więcej
Na pograniczu dwóch światów umieściłabym przedostatnie wydarzenie festiwalu – Dlouhá Noc. Choć maraton ten trwał niemalże 10 godzin, składał się wyłącznie z drobniejszych i kameralnych form. Zdecydowanym faworytem Nocy była Playing Trump. Cheap Opera #2 Bernharda Langa. Tanie opery kompozytora to cykl tych teatralnych form w miniaturze, stosunkowo niedrogich w wystawieniu, o niedużej obsadzie, mobilnych. Druga z serii porusza temat systemów politycznych i ich krytyki, odwołuje się do autentycznych wypowiedzi byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ironia, wyrazistość, przymrużenie oka – tym bardziej eksponujące powagę problemu. Muzyka dekonstruująca dźwiękowe paradygmaty, pełna loopów jako ilustracji narzędzi politycznych. Dosadne wykonanie Donatienne Michel-Dansac oraz Ostravskiej Bandy. Wszystko to złożyło się na highlight wieczoru.
bfitował on jednak także w inne intrygujące kompozycje. Moją uwagę przykuł zwłaszcza For Zitkála-Šá Ravena Chacona pochodzącego z Narodu Navajo, gdzie kolejne części utworu dedykowane są rdzennym muzyczkom różnych obszarów świata. Utwór operował bardzo ograniczonymi obsadami, jednak jednocześnie niezwykle intrygował brzmieniowo. Wykonawcy rozmieszczeni zostali wśród publiczności, a partie instrumentalne (po jednej w każdej) były precyzyjnie skonstruowane. Części wykorzystujące głos wymagały od wokalistek stosowania rozmaitych zabiegów, od prostych szeptów po znacznie bardziej skomplikowane techniki wokalne, które tworzyły odgłosy przypominające instrumenty lub zwierzęta. Kompozycja odwoływała się bezpośrednio do kultury i tradycji Navajo oraz wykorzystywała teksty w języku Diné Bizaad. For Zitkála-Šá hipnotyzował i pozostawił we mnie głębokie wrażenie.
Brzmieniowo urzekł mnie również In a Large, Open Space Jamesa Tenneya, pod kierownictwem klarnecisty Garetha Davisa (którego mogłyśmy_liśmy podziwiać parę dni wcześniej w brawurowym wykonaniu Échanges Xenakisa). Medytacyjny relaksujący utwór pozwalał na eksplorację rozmaitych barw, rozchodzenia się dźwięku w przestrzeni, rezonansów i pogłosów – jako widownia mogliśmy_łyśmy poruszać się po całej sali i między wykonawcami. Dużą radość czerpałam również ze śledzenia rozwoju utworu SCALES Petera Ablingera, choć sądzę, że wykonawcy zdecydowali się na ułożenie zbyt wielu skal z podobnych przedmiotów, przez utwór rozciągnął się i w pewnym momencie zaczął nużyć. Po dosyć mdłym koncercie Quartetto Prometeo oraz wręcz nieprzyjemnej, przedłużającej się w nieskończoność improwizacji perkusyjnej Lukasa Ligetiego miłym odświeżeniem była seria utworów solowych, z których w pamięci zwłaszcza utkwiło mi świetne wykonanie Keren Xenakisa przez Williama Langa oraz Coatlicue barría la escalera de templo meksykańskiego kompozytora Victora Báeza, pięknie zagrana przez wiolonczelistę Matthiasa Lorenza. Obydwa utwory docierały do uszu słuchaczy ze schodów odchodzących od korytarza w PLATO.
Możliwość wysłuchania kompozycji solowych miała miejsce również podczas jednego z wcześniejszych koncertów. Dało to sposobność do podziwiania takich instrumentów jak puzon, wiolonczela, fagot (gęsto posługujące się przedęciami Axis Mundi Lisy Lim) czy harfa (bezpretensjonalne 4,7,8… Michala Prokopa) w pełnej krasie. Oczywiści bardziej typowe instrumenty solowe także znalazły miejsce w programie. Zdecydowanie wyróżnił się niezwykle wymagający a piece is the size that is recognised as not a size but a piece Annesley Black w wykonaniu Daana Vandewalle. Intensywna, pełna ruchu kompozycja sprawiała wrażenie niemalże perpetuum mobile.
Tego wieczoru uwagę przyciągały również kompozycje na niewielkie składy – tu wyróżniły się wykonania Ensemble Garage. W przyjemnym estetycznie NUN II Sary Nemtsov fortepian i elektronika bardzo dobrze współgrały ze sobą, tworząc całość, która była po prostu ładna (w pozytywnym sensie). Emocjonalnie poruszający był z kolei utwór #AsPresentAsPossible Brigitty Muntendorf, poszukujący znaczenia widzialności i niewidzialności w zdigitalizowanej rzeczywistości. Utwór był ciekawy zarówno brzmieniowo, jak i wizualnie – wykorzystywał warstwę wideo oraz performans Annegret Mayer-Lindenberg na żywo (choć moim zdaniem momentami zbyt dosłowny). Zdecydowanie zabrakło jednak jakiejkolwiek formy ostrzeżenia dotyczącej wizuali: – obrazy zmieniały się w szaleńczym tempie, dużo było szybkich rozbłysków jaskrawego światła. Brak tego typu komunikatów również zdawał się być niestety tendencją podczas festiwalu – nigdy nie spotkałam także się z informacją o bardzo wysokich natężeniach dźwięków (a takie występowały stosunkowo często).
Kilka słów na koniec
Ostravské Dny Festival Hudby Dneška to długie i rozbudowane wydarzenie. Tegoroczna edycja obfitowała w różnorodne wydarzenia i stosunkowo szeroki program muzyki nowej. Czy festiwal w makrospojrzeniu jest wywrotowo nowatorski, niestandardowy, czy bezkompromisowo szokujący? Pewnie nie. Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że w ogólnym pojęciu pozostaje dosyć typowy wśród festiwali muzyki nowej. Pojawiały się na nim kompozycje intrygujące, angażujące, piękne i wymagające, ale również takie, które przechodziły bez echa. Sądzę jednak, że o odmienności i bogactwie festiwalu decydowało wiele drobniejszych elementów. Odrzucenie pewnych konwencji i hierarchiczności świata muzyki poważnej czy bliska współpraca budowały atmosferę wydarzenia. Rezydentki_ci nie mieli wydzielonych koncertów, a nawet ci najmłodsi mogli prezentować swe kompozycje w towarzystwie doświadczonych twórczyń_ców. Dyrygenci czy kompozytorzy_rki niekiedy stawali się wykonawcami_czyniami albo osobami odpowiedzialnymi za przekładanie stron w nutach solisty. Wszyscy uczestnicy mieli okazję „mieszać” się na widowni i w przerwach, dzieląc poczęstunki i dyskusje w atmosferze równości i wzajemnego szacunku. Waga czynnika ludzkiego była widoczna w sposobie planowania i organizacji, co pomagało w odbiorze tak rozbudowanego wydarzenia. Oczywiście, nie wszystko było idealne – niepokoi stosunkowo niewielki udział kobiet, czy wciąż zbyt mała różnorodność kulturowa i etniczna, podobnie jak brak komunikatów dla osób o szczególnych potrzebach. Podnosiła jednakże na duchu mozaika pokoleniowa – miałam wrażenie, że bogatą reprezentację uzyskała każda generacja (najmłodsza osoba komponująca ledwo skończyła drugą dekadę życia, podczas gdy najstarsza – rozpoczynała dziesiątą). I chociaż podczas festiwalu nie było kompozycji, która zdecydowanie powaliłaby mnie na kolana, wiele utworów pozostawiło we mnie bardzo pozytywne wrażenie i zapadło w pamięć. Ponadto różnorodne formuły, nieoczywiste lokalizacje, coraz to nowa stylistyka sprawiały, że jako słuchaczka byłam stale zaangażowana, dysponowałam świeżym spojrzeniem i z niecierpliwością oczekiwałam kolejnych wydarzeń… I po prostu się nie nudziłam.