Glissando (nie)wrapped a odredakcyjne podsumowania i rekomendacje 2022

Redakcja / 20 gru 2022

Kontynuując zapoczątkowaną rok temu tradycję, prezentujemy drugą edycję odredakcyjnych rekomendacji i podsumowań magazynu Glissando”. W tegorocznej odsłonie symbolicznie rezygnujemy z sygnowania podsumowania hasłem wrapped” przez jego jednoznaczne konotacje z serwisem Spotify, którego praktyki wyzysku artystek i artystów nie popieramy. Zachęcamy do wspierania twórczyń i twórców poprzez kupowanie ich muzyki w formie cyfrowej lub fizycznej.

Ścieżki filmowe

Ode mnie tym razem myśli i wspomnienia filmowe. Początek roku mija mi, już po raz drugi, na wspólnej z Anią Serdiukow selekcji krótkich metraży na festiwal Młodzi i Film w Koszalinie. Czasem z miłym zaskoczeniem odkrywam w fabułach muzykę twórczyń znanych z naszych łamów: Teo Rożynek skomponowała ścieżkę dźwiękową do Przed po w reżyserii Filipa Bojarskiego, a Ola Słyż – do Dygotu Joanny Różniak. Pierwszy film to swego rodzaju metafizyczna refleksja o depresji i samobójstwie, a niepokojąca elektronika Rożynek tylko podbija stan zawieszenia. Drugi to etiuda-thriller o tancerce, którą spotyka traumatyczne wydarzenie; są tu też duszne, klubowe rytmy (zaskakujące jak na Słyż). W Moodym znakomita muzyka indonezyjska towarzyszyła tańcowi niezwykłego tytułowego bohatera dokumentu Karoliny Karwan i Tomasza Rattera (trailer poniżej). Znalazło się też parę frapujących dźwiękowo filmów: found footage Teatr lalek Mikołaja Mielczarka, coming-of-age Kiedy obróci się dom Marii Ornaf i psychodeliczna animacja Męty Katarzyny Kurop (z nagrodą dla dźwiękowca Piotra Madeja); z kolei w Music of Sonny to sam nośnik stał się przedmiotem refleksji, bo etiuda opowiada o zamykanej fabryce płyt kompaktowych. Ale oczywiście na festiwalu Młodzi i Film pokazują też pełne metraże – tu odznaczał się dwukrotnie powtórzony kawałek Specially for you DakhaBrakhy w Bukolice Karola Pałki oraz nagrodzona muzyka Marka Aureliusza, która nadaje rapowany rytm Innym ludziom Aleksandry Terpińskiej.

W maju do kin wszedł monumentalny – czasem nużący swą pomnikowością, jednak fascynujący w detalach – dokument Giuseppe Tornatorego o Enniu Morriconem. Kiedyś miałem przyjemność redagować merytorycznie polskie tłumaczenie wywiadu-rzeki z mistrzem, więc tym chętniej podjąłem się recenzji do „Kina”. W Ennio pojawia się też parę scen dotyczących awangardowego epizodu jego aktywności, czyli legendarnej Gruppo di Improvvisazione di Nuova Consonanza. Może to dobra okazja do powtórzenia sobie jej dyskografii? Ten kolektyw free impro, kombinujący poszerzone techniki wykonawcze z jazzem, elektroniką i intuicją, połączył postaci takie jak Morricone, Evanegelisti i Bertoncini. Zainteresowanym podrzucam poniżej niemiecki dokument o tej grupie, która przewijała się także przez nasz numer #3 częściowo poświęcony improwizacji. Tornatore znakomicie pokazuje także, jak ten sam utwór może działać w różnych filmach (w końcu wszyscy reżyserzy chcieli sobie podkradać Ennia) i odwrotnie – jak ta sama scena może inaczej wybrzmieć z różnym akompaniamentem. Wszystko na autentycznych przykładach z archiwum, więc to lektura obowiązkowa dla wszystkich reżyserek_ów i kompozytorek_ów, ale nie tylko. Z tego, co kojarzę, dokument Tornatorego jest już dostępny na nośnikach.

Jak wakacje, to wiadomo, że Nowe Horyzonty. Choć nie współpracuję już z festiwalem tak blisko jak kiedyś (ach!), to wciąż prowadzę spotkania z twórcami_zyniami. W tym roku, jak zwykle, dostałem także parę tych na pograniczu dźwięków i muzyki. Reiner Kohlberger, od lat eksperymentujący z połączeniem dźwięku i obrazu, zaprezentował abstrakcyjną Odpowiedź słońcu. Godzinny, immersyjny seans z dysharmonizującymi brzmieniami i opartowymi obrazami, dla widzek_ów o zdrowych oczach i stalowych nerwach – ale Reiner zachowuje wysoką świadomość odbioru i troskę o publiczność. Libański artysta wizualny Ali Cherii w swoim pełnometrażowym debiucie Tama stworzył sound design glinianej bestii z odgłosów wody i błota. Rozgrywający się w Sudanie Południowym film łączy ekologiczny i polityczny dramat z archaicznym horrorem. Ale chyba najbardziej niezwykła, ambientowa magma brzmień i kadrów, powidoków i podźwięków pojawiła się w Super Natural Jorge Jàcome’a (trailer poniżej). Opowieść o przekraczaniu granic ciała i człowieka zaczyna się od ciemnego kadru z syntetycznym głosem z offu, a potem jest tylko ciekawiej.

Wreszcie jesienne recenzje – to także fascynujące spotkania z muzyką i filmem, które prowadziły mnie dalej. Recenzowałem jeden z hitów Nowych Horyzontów, czyli Pięć diabłów Lei Mysius. To przypowieść o współczesnych czarownicach, które igrają z ogniem i zapachami, żeby przenosić się w czasie i kontrolować ludzi – a wszystko w pozornie w realistycznej konwencji. Nastrojową akustyczną muzykę stworzyła tu Florencia di Concilio, która ma na koncie parę innych ciekawych rzeczy, w tym poprzedni film tej samej reżyserki – znaną w Polsce Avę. Ale początek, kulminacja i środek Pięciu diabłów wyznaczają wyraziste piosenki Soap & Skin (cover), Bonnie Tyler (karaoke!) i Danit (ballada Cuatro vientos – polecam całą płytę Aliento). W styczniu wchodzi z kolei do kin Godland Hlynura Palmasona, epicka i kameralna zarazem historia kolonizacji i ewangelizacji Islandii w XIX wieku. Tutaj w ścieżce dźwiękowej rozlegają się zamglone, chropawe frazy saksofonu Alexa Zhanga Hungtaia. To jeden z ciekawszych obecnie twórców muzyki filmowej i nie tylko, znany z trzeciego sezonu Twin Peaks czy fabuł Sierpień u Akiko albo Mountain Woman. Jego minimalistyczne, fortepianowe lub saksofonowe albumy towarzyszą mi teraz podczas zimowych wieczorów.

(jt)

You have to look at it from all angles. Says the cubist judge from cubist jail

Pierwszą połowę tego roku spędziłem w 90% w mieszkaniu lub (od marca) w Bibliotece Narodowej, finiszując pisanie doktoratu. W tym długim, męczącym maratonie wytchnienie dawała mi dyskografia Destroyera: na skołatane nerwy, fale „syndromu impostora”, czy nocne dokwerendowywanie źródeł w Polonie – najlepszy jest Ken oraz różne poboczne wydawnictwa formacji Dana Bejara z tego okresu (Bay of Pigs, Archer on the Beach). Wróciwszy po paru latach do tej muzyki, zakopałem się w niej głębiej niż kiedykolwiek wcześniej, przesłuchując przy poprawianiu przypisów też różne zakamarki wczesnej dyskografii Destroyera oraz szkicując w głowie przyszły esej o mistrzostwie tekstu Kary Walker do Suicide Demo (For Kara Walker). A do tego Bejar & Co wypuścili na wiosnę nowy album, Labyrinthitis, bodaj najlepszy od czasu Ken – całość jest wspaniała, znów skłania do śledztwa na boku (dlaczego Tintoretto, It’s for You? Cóż, moim zdaniem odpowiedź tkwi w partiach fortepianu oraz w firmie Tintoretto Music) oraz naprawdę poważnych rozważań teoretycznych, a June (skąd powyższy cytat) to jeden z moich ulubionych kawałków z tegorocznych wydawnictw.

Przechodząc z poziomu globalnego na lokalny – sporą część lata spędziłem przesłuchując rozmaite formy słuchowiskowe i słuchowiskopodobne pod kątem prac nad tekstem do numeru #42 naszego pisma. W wypadku tego tekstu kluczowe znaczenie ma pokoleniowa cezura (którą świadomie trochę porozmywałem), natomiast pracując nad nim zagłębiałem się także w różne prace, które siłą rzeczy mogły się w nim pojawić jedynie na marginesach – na czele z klasycznymi już Kopytami zła Joanny Szumacher i Pawła Cieślaka (Requiem Records, 2016), a zwłaszcza tegorocznym, okołoPaulineOliverosowym wydawnictwem Edki Jarząb – Domestic Flights. Swego czasu udało mi się dorwać Kopyta zła w trasie (w starej siedzibie Domu Kultury Kadr), a w tym roku załapałem się na premierowy koncert Domestic Flights w Młodszej Siostrze. I pisząc te słowa, zastanawiam się, dlaczego nie ma porządnego festiwalu koncertowych wykonań tych wszystkich niezależnych słuchowisk, jakie powstają w PL od kilkunastu lat?

 (am)

John Lurie jako dzieło transmedialne

W tym roku szczególnie bliski był mi John Lurie, który towarzyszył mi nie tylko poprzez muzykę i malarstwo (media, z którymi artysta jest najczęściej kojarzony), ale też literaturę oraz serial. Wszystko za sprawą zeszłorocznych premier: memuaru o życiu artysty i nowojorskiej scenie downtown The History of Bones oraz urokliwej serii Painting with John, której drugi sezon miał premierę w lutym. Próby artystów w obrębie innych mediów bywają nieszczególnie udane, jednak autorska twórczość lidera Lounge Lizards jest zaskakująco zmyślna i spójna. Spoiwem w tym przypadku nie jest określona estetyka lub wykoncypowana tożsamość artystyczna, ale sam autentyczny John Lurie ze swoją „outsideartową” błyskotliwością i naiwną, wybitnie ludzką wrażliwością.

Kolejne 69 paroksyzmów na 69. urodziny Johna Zorna

John Zorn jest postacią tak wyeksploatowaną przez czasopisma i wszelkie publikacje o muzyce współczesnej, że pisanie o jego twórczości może zdać się wręcz nietaktowne, niepotrzebne i prawdopodobnie poskutkuje przewróceniem oczu znacznej części czytelników. Rozumiem to, też czasami mam dość Zorna i nie mam najmniejszej ochoty o nim (lub go) słuchać. Jednak co kilka lat nowojorczyk przewija się w moim życiu – przypomina to sinusoidę, której szczytowe punkty wyznaczają absolutna fascynacja i zmęczenie. Na 2022 rok przypadł okres ponownego zachwytu nad twórczością Zorna oraz wydanie przez niego albumu Spinoza – moim zdaniem jednej z lepszych płyt w najnowszym okresie działalności artysty. Do sprawdzenia nowego materiału bynajmniej nie przekonało mnie nazwisko sławnego kompozytora-improwizatora, a (jak zawsze) wykonawcy: niesamowity perkusista Kenny Grohowski, prawdopodobnie najlepiej znany jako członek tria Imperial Triumphant (którzy notabene wydali jeden z najlepszych albumów metalowych w tym roku) oraz kultowy już klawiszowiec John Medeski. Muzyka na albumie Spinoza reprezentuje dużo bardziej brutal-progowe i precyzyjnie zorganizowane brzmienie, aniżeli typowe, wymęczone, free-jazzowe frytury. Chociaż nie jest to nic zaskakującego w dyskografii Zorna, to jest coś świeżego i przekonującego w wykonaniu tej szczególnej inkarnacji zespołu.

Ostatnie omówienie działalności Johna Zorna na łamach „Glissanda” miało miejsce 18 lat temu w #2 nowojorskim numerze magazynu. Redaktor Jan Topolski pisał wówczas o „69 paroksyzmach Johna Zorna” i omawiał w graficznej formie dyskografię artysty do roku 2004 z wyszczególnieniem dziesięciu najważniejszych pozycji. Od tamtej pory hiperaktywny nowojorczyk wydał kilka(naście) naprawdę przyzwoitych albumów. Pozwolę sobie nieco odświeżyć obraną wówczas formułę i polecić pięć nieco nowszych wydawnictw Zorna, które były mi bliskie w 2022 roku. Intencjonalnie ucinam rekomendacje o połowę, bo domyślam się, że kompozytor wielu osobom już się przejadł. Przy kameralnych składach pozwoliłem sobie wzbogacić listę o dane muzyków na pokuszenie potencjalnych słuchaczy. Wszystkie albumy zostały oczywiście wydane przez autonomiczną wytwórnię Johna Zorna – Tzadik Records. 

  1. The Satyr’s Play / Cerberus (2011) – Cyro Baptista, Kenny Wollesen // Peter Evans, David Taylor, Marcus Rojas;
  2. Templars: In Sacred Blood (2012) – Trevor Dunn, Joey Baron, John Medeski, Mike Patton;
  3. Abraxas: Book of Angels Volume 19 (2012) – Shanir Ezra Blumenkranz, Aram Bajakian, Eyal Maoz, Kenny Grohowski;
  4. Bagatelles (2021);
  5. The Hierophant (2019) Trevor Dunn, Brian Marsella, Kenny Wollesen.

Andrzej Trzaskowski i remedium na przesilenie

Od jakiegoś czasu namiętnie zajmuję się twórczością Andrzeja Trzaskowskiego. Jest to muzyka wyrafinowana i niezwykle fascynująca, ale niestety też zaskakująco niedoceniona. Mimo jej niewątpliwej jakości, po zbyt długim analizowaniu zdobytych partytur, badaniu muzyki filmowej, przeszukaniu wszelakich źródeł pisanych i uważnym wysłuchaniu utworów kompozytora we wszystkich możliwych konfiguracjach (m.in. The Wreckers, w trio, kwintecie, sekstecie, czy big-bandowo), byłem nią naturalnie zmęczony. Niespodziewanie pod koniec sierpnia odbył się koncert, na którym zaprezentowano interpretacje utworów Trzaskowskiego w wykonaniu „tajemniczego” zespołu HAŁVVA. Projekt, który tworzą dobrze znani na jazzowej scenie Kamil Piotrowicz i Jacek Prościński, okazał się remedium. Kilkukrotne wysłuchanie koncertu było budującym doświadczeniem, ponieważ zobaczyłem, że nie jestem w tym szaleństwie sam, a muzyka Trzaskowskiego dalej może fascynować i być obiektem jak najbardziej aktualnych eksperymentów artystycznych. W pewnym sensie dodało mi to sił do ponownego zmierzenia się z twórczością tego wybitnego twórcy.

W niniejszym podsumowaniu staram się być jak najbardziej szczery, wobec czego przyznam, że w tym roku jednym z najczęściej słuchanych przeze mnie albumów był zeszłoroczny By The Time I Get To Pheonix duetu (dawniej trio) Injury Reserve. Przez kilka tygodni płyta była u mnie permanentnie zapętlona, a kiedy tego było mi mało, zacząłem namiętnie przesłuchiwać wersje instrumentalne śmiałych, wybitnie eksperymentalnych i zaskakująco emocjonalnych bitów. Właśnie pod względem produkcji album zaczyna być dla undergroundowego hip-hopu tym, czym na początku lat 2000. było The Cold VeinFantastic Damage lub w następnej dekadzie twórczość Death Grips. Jednak By The Time I Get To Pheonix zdaje się czymś znacznie większym i bardziej przełomowym niż po prostu „współcześnie eksperymentalnym” hip-hopem, który uprawia m.in. JPEGMAFIA, Backxwash, czy na rodzimym gruncie TONFA. Moją miłość do albumu spotęgowało usłyszenie go w rozszerzonej wersji na żywo w warszawskich Hybrydach – było to za jedno z najlepszych doświadczeń koncertowych w 2022 roku.

(mt)

Wyświechtany frazes – siła kobiet

… okazuje się nader prawdziwy w moim przypadku. 2022 muzycznie minął mi nie pod znakiem Byka, a pod znakiem Sióstr. Pierwszą znaczącą kobiecą postacią stała się dla mnie Caterina Barbieri, a to za sprawą jej najnowszego albumu Spirit Exit. Dodając do swojej ambientowo-drone’owej twórczości (po raz pierwszy) wokale, Barbieri stworzyła coś tak przejmującego i rozdzierającego, że nie potrafię przestać o tym myśleć. Niby nic takiego: powtórzenia, opieranie kompozycji na określonych wzorach, zabawy polifonią i skojarzenia z Laurie Anderson, a jednak w muzyce Barbieri jest coś nieuchwytnego i rezonującego z moją wrażliwością w nie do końca zrozumiały dla mnie samej sposób. Choć wydany latem, Spirit Exit pozostał ze mną na długie jesienne i obecnie zimowe już tygodnie. W szczególności ukochałam otwierający album At Your Gamut, rozkosznie wytrącający świdrującymi ucho dźwiękami ze wszelkich intuicyjnie ciepłych i komfortowych linii melodycznych. Jeśli czegoś w tym roku żałuję, to wyłącznie tego, że nie dotarłam na festiwal Ephemera, aby móc usłyszeć ją na żywo.

Druga artystka pojawiła się w moim życiu w okrutnie zimny wrześniowy wieczór, podczas występu w ramach Open Source Art Festival. Maya Shenfeld, bo o niej mowa, zadebiutowała w 2022 roku albumem In Free Fall, który zaprezentowała w całości podczas OSA Festival. Choć niektórym występ ten nie przypadł do gustu, mnie elektroakustyczny świat Mai zahipnotyzował i porwał całkowicie. Co ciekawe, w czasie rezydentury podczas programu Amplify Berlin, mentorką Shenfeld była Caterina Barbieri. Nie wierzę w takie przypadki.

(ngh)

Dekanon

Nie mając wielkich nadziei na śmierć wielkiego kanonu arcydzieł, cały czas uskuteczniam jego zasypywanie. Częścią tego niecnego procederu jest słuchanie możliwie największej ilości dawnej muzyki, a konkretnie słuchanie jej tak, jakby była nową muzyką (na nowo i/lub w relacji do tej metrykalnie nowej). W przypadku nowych reedycji często nie wymaga to czyszczenia pamięci, bo nie tylko zwykle wcześniej jej faktycznie nie znam, ale też zdarza się, że to co proponują różne reissue labels, nie było dotąd wydane. Każda taka publikacja w jakimś stopniu przepisuje historię muzyki albo przynajmniej może być do tego zachętą. Oczywiście i ta nisza już zdążyła napęcznieć, niektóre oficyny stały się rozpoznawalnymi markami. No i oczywiście śledzę i cenię Strut, Ostinato, Soundway, Finders Keepers, Analog Africa, WRWTFWW, Canary Records, Death Is Not The End, czy (z naszego podwórka) GAD Records. Ale zawsze staram się znaleźć coś jeszcze, coś innego. Dlatego tak ucieszyłem się, gdy trafiłem (mógłbym stwierdzić, że przypadkiem, ale wiemy już, że takie coś nie istnieje) na Wewantsounds. I nie chodzi o to, żeby stawiać tę inicjatywę na piedestale z laurem „wytwórnia roku”, ale faktem jest, że zaliczyli mocne dwanaście miesięcy, co powinno wywołać szerszy oddźwięk (w tym podsumowaniu zostali jedynie wspomniani). Po wznowieniach albumów m.in. Ryuichiego Sakamoty, Dona Cherry’ego, Fairuz czy Michela Legranda, kontynuują wykopaliska zarówno w Japonii (Yamash’ta & The Horizon, kompilacja Tokyo Glow), w świecie arabskim (składak Sharayet el Disco, Abdel Halim Hafez), filmowym (mało znany Morricone), jazzowym (Freddie Hubbard), jak i łączą te różne rejony (Song of Soil Masahiko Togashi z Cherrym i Hadenem). Jakby tego było mało, to po raz pierwszy zdarzyło im się wydać współczesną muzykę, ale tylko dlatego, że czuli jej sens w kontekście całego katalogu. Rzeczywiście, debiut Biens​ü​re jest zarazem retro, nawiązuje do tradycji, ale też (także dzięki temu) na czasie i nowoczesne. I wydaje się zupełnie nie zaprzątać sobie głowy, czy ma szanse wejść do kanonu. Ważniejsze jest tutaj, że jakimś ludziom dobrze się ze sobą gra, a innym dobrze się tego słucha. 

Równie mocno ucieszyłem się, że wyżej pojawił się Domestic Flights, czyli też zasadniczo debiutancki album, który moją uwagę zwrócił już wcześniej, podczas premiery festiwalowej. Radość wynika z tego, że to ogólnie przegapione wydawnictwo (czy to dlatego, że w Pointless Geometry jak zwykle za dużo dobrego?), zresztą podobnie jak Ultrasono Arszyna. Słucham i myślę o tych materiałach łącznie, bo oba wychodzą od partytur tekstowych (odpowiednio Oliveros i Luciera), a dochodzą gdzieś hen daleko. A dla mnie są oczywiście pretekstem do rozważania nowości i dawności, aktualności i ponadczasowości. 

Podobnież przegapiony jest Wehikuł współprowadzącej Pointless Geometry FOQL, wypuszczony przez młode MAL Recordings, a także Glu River SNKLS, którego wyhaczył niestrudzony Paide z outlines. Albumy niby zupełnie różne, ale łączy je to, że budują osobne światy, zarazem domknięte, samowystarczalne i spójne, a jednak niezwykle zróżnicowane i rozciągające się w różnych kierunkach. Cieszy też odejście od hegemonii technowego 4/4 i zindywidualizowany język wypracowany bez zakrawającego czasem na neokolonializm sięgania po inspiracje z innych kontynentów. Wiadomo, że w/w osoby nie robią tego dla poklasku, ale, powiedzmy, bo mają taki wewnętrzny imperatyw (żeby nie uciekać się do zwrotów ze słownika sentymentalnego) i że będą to robić, dopóki starczy im sił i środków. Co nie równa się „zawsze”. Bo, jak przypomina sytuacja z Entr’acte, nie ma pewników: wytwórnia, która dla mnie istniała od zawsze i jakoś milcząco zakładałem, że tak już zostanie, w lipcu zakończyła działalność. Katalog pełny małych mistrzów i bohaterów drugiego planu, gwarancja zaskoczeń i prosta, a przemyślana, identyfikacja wizualna – to wszystko, z jakiś powodów, nie wystarczyło. Ale, co ciekawe i dość niezwykłe, trwa cyfrowe życie po życiu, bo na Bandcampie udostępniane są produkcje, których nakład się wyczerpał (o co akurat nietrudno, bo zwykle był on limitowany). W przeglądzie dorobku snułem myślenie życzeniowe, w którym „ogłoszone zamknięcie nie będzie definitywnym końcem, lecz przerwą – może dochody uzyskane za pośrednictwem tej platformy pozwolą na dalszą, choćby okazjonalną, działalność”. Pokładam pewną nadzieję w modelach subskrypcyjnych czy nawet spółdzielczych, więc jestem bardzo ciekaw, jak sytuacja się rozwinie. Budujące jest, że pewne historie się nie kończą, tylko uzyskują niespodziewany epilog, nowy rozdział lub wręcz obszerną kontynuację. Kiedy po 24 lutego niektórzy poczuli się „zmuszeni” do nadrabiania zaległości z muzyki ukraińskiej, ja znajdowałem pociechę, wspominając, jak to z 15 lat temu wpadłem w gąszcz tamtejszej elektroniki. Stało się to za sprawą netlabelu Nexsound, z którego katalogu najbardziej trafiły (do) mnie działania Zavoloki i Kotry. Oboje są nadal aktywni, nagrywają solo i w duecie, prowadzą label (wcześniej Kvitnu, teraz Prostir), a by wesprzeć walkę z najeźdźcą zainicjowali imprint I Shall Sing Until My Land Is Free. Zaczęli od reedycji Muslimgauze (z jego utworu zaczerpnięto nazwę) i Merzbowa (w listopadzie pojawił się też premierowy album), a teraz coraz więcej jest twórczości rodzimej, uświadamiającej bogactwo i żywotność tamtejszej sceny muzyki… no właśnie, alternatywnej? undergroundowej? a może po prostu: niekanonicznej. Wszystkie przywołane działania wymieniam sobie na dobrą monetę w walucie dekanonicznej, której wartość jest niewymierna, ale dla mnie czyni ją to tylko cenniejszą. Bo może zaiste kwestia, czy – z takich czy innych powodów – jesteśmy za tworzeniem kanonów czy przeciw niemu, ma charakter… teoretyczny. Jak pytanie, czy jesteśmy za grawitacją, czy przeciw niej. Ale nie trzeba być grawitacyjnym negacjonistą, żeby latać na paralotni czy skakać na trampolinie. 

(ptb)